środa, 30 czerwca 2010

Jestem komunistyczną babą! - Dan Lungu


Wystarczyłoby zmienić nazwy własne występujące w powieści, a otrzymalibyśmy książkę o czasach siermiężnego PRL-u. Powojenny socjalizm najwyraźniej wyglądał tak samo i w Polsce, i w Rumunii. Dlatego też opowieści o wszechobecnej partii, kontyngentach dla ZSRR, zakupach pomarańczy po znajomości czy o malowaniu szyszek przed przyjazdem Wodza brzmią znajomo.


Narratorka z rozrzewnieniem wspomina czasy komuny, kiedy to miała niemal wszystko, co sobie zamarzyła. Nie była partyjną szychą, ale praca w eksportowym dziale fabryki dawała podwójną pensję, a tym samym więcej możliwości. Po przewrocie 1989 r. sytuacja mocno się zmieniła: wraz z upadkiem zakładu pracy, warunki życia stały się dla Micy bardzo trudne. Na szczęście dobry nastrój jej nie opuszcza, zwłaszcza, że jedyna córka wyemigrowała do Kanady i spodziewa się dziecka. Trzeba jeszcze zaznaczyć, że nie wszyscy podzielają tęsknotę głównej bohaterki za socjalizmem - inni po prostu lepiej dali sobie radę w okresie transformacji.

A podobne historyjki opowiadano o Ceausescu (ze względu na długość tylko fragment):

Pewnego dnia Najukochańszy Syn Narodu nudził się śmiertelnie, jak mamę kocham. Miał powyżej uszu posiedzeń, było mu niedobrze od grania godzinami w siódemki, na wizyty robocze nie miał ochoty... Do wyjazdów zagranicznych też mu się nie paliło, bo gospodarze ciągali go po muzeach albo pod pomniki bohaterów, dawali mu do jedzenia ślimaki, ośmiornice i inne obrzydlistwa albo zabierali go do opery, jak we Włoszech, gdzie jakieś masywne towarzyszki, zamiast zrobić, co do nich należy, darły się, jakby je obdzierali ze skóry, że omal nie pękły mu bębenki. A na dodatek musiał mówić po zagranicznemu i bolały go ręce od tylu konwersacji. [s. 59]

Książka niczego nowego nie odkrywa, ale jest idealną lekturą na letnie dni: lekka, zabawna, a przy tym niegłupia. Zazdroszczę tym, którzy mieli okazję wysłuchać jej w radiowej Trójce w interpretacji Stanisławy Celińskiej - myślę, że lepszej wykonawczyni do roli Micy nie można było wybrać.

Dan Lungu, "Jestem komunistyczną babą!", Wydawnictwo Czarne, 2009

poniedziałek, 28 czerwca 2010

How late it was, how late - James Kelman


To moja ostatnia książka przeczytana w ramach czytelniczego wyzwania "Nagrody literackie" i z satysfakcją stwierdzam, że zakończyło się ono mocnym akcentem. Nie tylko ze względu na formę powieści czyli strumień świadomości zapodany w dialekcie szkockiej klasy robotniczej, na dodatek przeładowany przekleństwami i gniewem, ale również ze względu na bolesne przeżycia głównego bohatera.


Sammy ma 38 lat, teoretycznie jest bezrobotnym budowlańcem, a praktycznie - drobnym przestępcą po kilkuletnim pobycie w więzieniu. Pewnego dnia budzi się pobity i skacowany na ulicy, wdaje się w bójkę i po odzyskaniu przytomności stwierdza, że stracił wzrok. Problemy zaczynają się już od pierwszego kroku - nie umie się poruszać po omacku, nie wie, gdzie się znajduje, nie ma pieniędzy, a co gorsza - kogoś, kto mógłby mu pomóc. Nic dziwnego więc, że na widok osobnika ubranego w przypadkowy strój i zadającego dziwne pytania (np. gdzie jestem?) przechodnie omijają go szerokim łukiem. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Jako że Sammy miał - i raczej nadal ma - kłopoty z prawem, w oczach urzędów jest obywatelem niższej kategorii i tak traktowany jest przez policję oraz służbę zdrowia. I mimo, że główny bohater nie jest sympatyczną postacią, można mu tylko współczuć.

Stopniowo okazuje się, że mężczyzna jest ślepy również w przenośni: jest tak skupiony na sobie, że wielu rzeczy nie zauważa. Dopiero choroba i wiążący się z nią nadmiar wolnego czasu skłaniają go do refleksji. Sammy przyznaje, że stracił wiele szans w swoim życiu i obecną sytuację "zawdzięcza" tylko sobie. Wstyd mu braku kontaktu z synem i rodziną, przeczuwa, że dziewczyna nie wyjechała, a tak naprawdę opuściła go na zawsze. Nie do końca jednak potrafi powiązać pewne fakty, nie dostrzega, w co się wplątał. Właściwie żaden z niego cwaniak, raczej cienias, a jego "soczysta" gadka maskuje niepewność i strach.

Strumień świadomości daje tu niesamowity efekt, można odnieść wrażenie, że Sammy siedzi naprzeciw nas i wylewa z siebie swoją gorzką opowieść. Autor bezbłędnie oddał całą gamę jego odczuć: złość, bezradność, wyobcowanie, upokorzenie i poczucie osaczenia. Myślę, że tekst znakomicie mógłby się sprawdzić jako monodram, ma ogromny potencjał. Główny bohater jest postacią z krwi i kości, potrafi wywołać i irytację, i współczucie, z pewnością nie pozostawia czytelnika obojętnym.

W 1994 r. powieść uhonorowano nagrodą Bookera, co m.in. ze względu na wulgaryzmy wzbudziło kontrowersje.Dla mnie rewelacja.

James Kelman, 'How late it was, how late', Vintage Press, 1998

piątek, 25 czerwca 2010

Francuski testament - Andrei Makine


Nie dziwi mnie, że powieść Makine'a zdobyła kilka prestiżowych francuskich nagród. Po pierwsze, Francja to naród wyjątkowo dumny ze swojej "francuskości", a po drugie znany także z rusofilii. Tak się składa, że autor trafił w oba czułe punkty: składa hołd zarówno Francji, jak i Rosji. Niestety na mnie to nie działa.

Głównym bohaterem jest młody Rosjanin, który od lat spędza wakacje u babki na wsi w dalekim stepie na północy ZSRR. Niby nic niezwykłego, a jednak. Charlotte jest z pochodzenia Francuzką, w dużej mierze trafiła tu z wyboru na początku lat 20-tych ubiegłego wieku, z wyboru także pozostała. Wiele przeżyła, ale Francja z lat młodości wciąż jest w niej żywa. Z miłością przekazuje swoją wiedzę wnukom, zaszczepiając w nich bakcyla francuskiego esprit. Dzieci są zauroczone działającymi na wyobraźnię historyjkami i poezją, ulegają ich czarowi.

Mieliśmy do czynienia z narodem bajecznie wprost różnorodnym, jeśli chodzi o uczucia, zachowanie, spojrzenia, poglądy, sposób wysławiania się, tworzenia, kochania. [s. 86]
Kilkunastoletni narrator jest na tyle zafascynowany kulturą francuską, że w szkole dobrowolnie skazuje się na izolacjonizm, co nie może być dobrze widziane w powojennym Związku Radzieckim. Dorastając zaczyna postrzegać inaczej swoje położenie, zdaje sobie sprawę, że jest przecież Rosjaninem.

Nagle olśniła mnie myśl, że jedynym rozwiązaniem jest zatracić się w kolektywnej, dobroczynnej rutynie. Żyć jak żyją inni! (...) Ale przede wszystkim wiedzieć, że ten spokojny, zaplanowany ciąg dni zostanie ukoronowany wielkim mesjanistycznym dziełem - komunizmem, który uczyni z nas ludzi zawsze szczęśliwych, krystalicznie myślących, równych w najściślejszym tego słowa znaczeniu... [s. 157].
Powieść jest właśnie o zmaganiach z tożsamością, o rozdarciu między duchem francuskim a rosyjskim. Narratorowi z trudem przychodzi odnalezienie własnego "ja", przeżywa to bardzo boleśnie. I to było dla mnie w książce trudne do zniesienia: o ile autor opisuje przeżycia chłopca czy historię babki, jest to literatura na wskroś piękna, z chwilą kiedy zaczyna opisywać stan emocjonalny narratora, uderza w ton egzaltowany i patetyczny. I może dlatego nie przekonują mnie stwierdzenia typu:

To kraj potworny! Zło, tortury, cierpienie, samookaleczenie się - oto ulubione rozrywki jego mieszkańców. A jednak kocham go. Kocham za jego niedorzeczność. Za jego potworność. Dostrzegam w tym głębszy sens, którego żadne logiczne rozumowanie nie może podważyć... [s.146]
"Francuski testament" wywołał u mnie bardzo mieszane uczucia, z przewagą zniecierpliwienia. Zdaję sobie sprawę, że książka jest w dużym stopniu oparta na doświadczeniach autora i prawdopodobnie opisał własne odczucia. Niestety nie stanowi to dla mnie okoliczności łagodzących. Mogę tylko powtórzyć za klasykiem: jak zachwyca, skoro nie zachwyca.

Andrei Makine, "Francuski testament", Czytelnik, 2004

środa, 23 czerwca 2010

Skromna róża - Iris Murdoch


Cudowna powieść. W starym, dobrym angielskim stylu - z obowiązkową rezydencją na wsi, herbatką, różami i deszczem. Napisana została w 1962 r. i nic nie straciła na aktualności, ale tak to bywa z tematem zawirowań miłosnych.


Początek nie zapowiada burzy uczuć, jaka przetoczy się przez życie dziesięciorga bohaterów tej książki. Wszyscy spotykają się na pogrzebie, po czym szybko wracają do swojego normalnego życia. Powoli jednak pewne sprawy dadzą o sobie znać i najwyraźniej śmierć nestorki rodu stanie się katalizatorem dalszych wydarzeń. Tak, wszystko kręci się wokół miłości, ale nie oznacza to, że Murdoch zafundowała czytelnikom ckliwe romansidło. Skupia się przede wszystkim na miłości wieku dojrzałego, mamy tu więc pozamałżeński romans, niespełnioną miłość sprzed lat, skrywane uczucia do mężatki, a nawet frustrację żonatego mężczyzny o skłonnościach homoseksualnych. Wyjątkiem jest zauroczenie dwojga nastolatków, choć niekoniecznie wzajemne.

Niektóre sympatie są na tyle dobrze maskowane, że pozostają niezauważone przez większość towarzystwa. Ale od czego są kobiety i ich spostrzegawczość! Potrafią wiele zauważyć, rewelacyjnie czytać między wierszami i z przebiegłością, acz niewinną miną, pokierować poczynaniami innych. I właśnie kobiety są u Murdoch o wiele bardziej wyraziste niż mężczyźni. Oprócz Anny, podobnej do tytułowej skromnej róży, pozostałe bohaterki to sprytne manipulantki, prowadzące zmyślne gierki w celu zrealizowania swoich planów. Panowie są natomiast niezdecydowani i niepewni, a także - o dziwo - dość romantyczni w swoich zapatrywaniach na miłość.

Murdoch nie byłaby sobą, gdyby nie stawiała swoich bohaterów przed moralnymi dylematami. Kilkoro z nich musi zdecydować, czy lepiej kierować się własnym szczęściem postępując zarazem egoistycznie wobec innych czy też poświęcić się w imię dobra rodziny. Czy można zakazywać dziecku występków, które samemu kiedyś się popełniło, o czym to dziecko dobrze wie? I czy można wreszcie zdobyć ukochaną osobę uiszczając w tym celu pokaźną sumę pieniędzy? Niełatwe to wybory, nie dziwi więc, że bohaterowie powieści tak się miotają, co z kolei czyni "Skromną różę" tak interesującą.

Świetna proza, z kilkoma scenami głęboko zapadającymi w pamięć, jak na przykład ta, w której starsza pani wychodząc z gościny przewraca z premedytacją, czubkiem parasolki, lalki usadzone na podłodze przez córkę gospodarzy albo ta, w której roznamiętniony mężczyzna sprawdza wszystkie kąty mieszkania, żeby się upewnić, czy nie ma w nim chlebodawczyni jego kochanki. Podoba mi się również dbałość o szczegóły, bo podobnie jak u Czechowa strzelba pojawiająca się w pierwszym akcie musi wystrzelić w ostatnim, tak i u Murdoch pewne rekwizyty odegrają swoją rolę w dalszej części powieści. Tak będzie z obrazem Tintoretta, dwiema maskotkami czy niemieckim nożem. A wszystko to zatopione w deszczu i aromacie róż o pięknie brzmiących nazwach: Agatha Incarnata, Belle de Crecy, Vierge de Clery, Tricolore de Flandre.

Jedyne, co mogę zarzucić książce to nadużywanie słowa "moralny" i "moralność" w dialogach - to jednak brzmiało chwilami sztucznie. Mam również nadzieję, że w późniejszych wydaniach tłumaczenie było przynajmniej poprawione, bo to w wykonaniu Krystyny Tarnowskiej jest przede wszystkim przestarzałe, a niekiedy także błędne. Tak czy owak, mam przeczucie, że tego lata nie raz sięgnę po powieści tej autorki.

Na koniec taki cytacik:
Niewiele jest osób, nawet wśród tych najbardziej pruderyjnych, którym nie daje satysfakcji pogwałcenie jakiegoś konwenansu i których w głębi duszy nie cieszy myśl, że w ich społeczeństwie są pożałowania godne elementy. [s. 222]

Iris Murdoch, "Skromna róża", PIW, Warszawa 1974

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Moon Tiger - Penelope Lively


Obyś żył w ciekawych czasach - to powiedzenie z pewnością sprawdziło się w przypadku 76-letniej Claudii Hampton, której życie dobiega właśnie końca. Była świadkiem obu wojen światowych, podczas drugiej jako korespondentka prasowa przebywała w Egipcie. Tam przyszło jej spotkać miłość swojego życia. Po wojnie zajęła się pisaniem książek historycznych, kontrowersyjnych ze względu na cokolwiek niekonwencjonalne podejście do poruszanych tematów. Ale czego można spodziewać się po autorce, która także na co dzień jest niekonwencjonalna?

Niezwykle atrakcyjna i inteligentna, nie zgodziła się wyjść za mąż za ojca ich wspólnego dziecka. Przez lata żyli to razem, to osobno, prowadząc intensywne życie zawodowe. Claudia to kobieta ambitna i niezależna, często łamie konwenanse, przez co nie jest osobą zbyt lubianą. Od dziecka rywalizowała z bratem, ale też łączyła ich nadzwyczaj bliska więź. Tego niestety nie można powiedzieć o relacjach z córką, którą traktowała z dużą rezerwą, nie potrafiąc zdobyć się na serdeczność.

Leżąc w szpitalu postanawia spisać historię świata. Historię świata, a zarazem - albo przede wszystkim - własną. Jak zaznacza, złożą się na nią fakty i fikcja, mity i dowody, wyobrażenia i dokumenty [s. 1]. Nie uznaje chronologii, o swoim życiu opowiada wyrywkowo, historie pojawiają się jak za potrząśnięciem kalejdoskopu: złożone i kolorowe, za każdym razem inne. Pozornie chaotyczne, niczym tok rozumowania głównej bohaterki, a jednak układają się w sensowną i ciekawą całość.

Niezwykle interesujące są rozważania na temat samej historii. Claudia podkreśla między innymi, że fakty mogą być diametralnie różnie interpretowane (np. odkrycie Ameryki dla Europejczyków to powód do dumy, a dla Indian początek zagłady), że chronologia nie jest istotna, bo liczy się efekt końcowy, że wiele wydarzeń umyka uwadze i tak naprawdę historia jest niepełna, a jednocześnie bardzo prywatna, bo uzależniona od punktu widzenia narratora.

Lektura powieści Lively wymaga skupienia, z czym u mnie było akurat dość trudno. Zdecydowanie na plus należy autorce policzyć formę książki i postać głównej bohaterki. Momentami przegadana, momentami wzruszająca, ale przeczytać nie zawadzi. Trochę szkoda, że powieść nie została przetłumaczona polski, zwłaszcza że w 1987 r. nagrodzono ją Bookerem.

Penelope Lively, 'Moon Tiger', Penguin Books, 1988

piątek, 18 czerwca 2010

Moja mama czarownica. Opowieść o Dorocie Terakowskiej - Katarzyna T. Nowak


Dorotę Terakowską znam tylko z dwóch powieści (Poczwarka, Ono), bardziej sobie cenię twórczość jej młodszej córki Małgorzaty Szumowskiej, reżyserki filmowej. Rodzina przedstawiona w jej filmie "33 sceny z życia" (w dużej mierze autobiograficznym) była na tyle niekonwencjonalna, że postanowiłam kiedyś temat zgłębić. A że ostatnio czytałam dużo dobrego o nowej powieści Katarzyny T. Nowak (córki Terakowskiej z pierwszego małżeństwa), pomyślałam, że warto najpierw sięgnąć po jej pierwszą książkę czyli wspomnienia o matce.

Autorka odbyła wiele rozmów z osobami, które Dorotę Terakowską znały na gruncie rodzinnym, towarzyskim, zawodowym. Bazowała naturalnie na wiedzy własnej i domowym archiwum, z którego pochodzą liczne zdjęcia w książce, będące jej dużym atutem. Portret, jaki się wyłania z tych materiałów, to osoba przede wszystkim trudna: niepokorna, lubiąca się wyróżniać, nie zawsze licząca się uczuciami innych, apodyktyczna. Z drugiej strony "tępicielka" hipokryzji, fachowa dziennikarka, autorka popularnych książek dla młodzieży, miłośniczka zwierząt.

Najciekawsze wydały mi się jednak fragmenty dotyczące życia rodzinnego, tak bardzo odbiegającego od normy. Terakowska wraz z drugim mężem Maciejem Szumowskim stworzyła tzw. rodzinę patchworkową, która najwyraźniej całkiem nieźle funkcjonowała. Owszem, były pewne braki, kłótnie,nałogi, ale była też niesamowita wolność, zdecydowane przedkładanie "być" nad "mieć". Dom, w którym nie zawsze gościł porządek i regularne posiłki, był jednocześnie miejscem spotkań wielu ludzi, którzy wpadali tu na długie i gorące dyskusje, czasem imprezy.

Myślę, że o ile z boku rodzina Terakowskiej wydaje się barwna i fascynująca, o tyle trudno było w niej żyć dziecku. Autorka o sobie pisze niewiele, jednak sygnalizuje, że długo miała do matki żal. O to, że przez kilka lat musiała mieszkać z babcią, bo rodzicielka całkowicie poświęcała się pracy i w kawalerce nie było dla kilkuletniej córki miejsca, o to, że na późniejszym etapie już wspólnego życia matka stosowała dość radykalne i gwałtowne metody wychowawcze, czy wreszcie o to, że przez długie lata nie mogły się po prostu ze sobą dogadać. Jak sama pisze na str. 12:

Szukałyśmy siebie chaotycznie - krzykiem, wrzaskiem, wybrykami, niekiedy naiwnie, na pewno nieudolnie - wzajemnie siebie krzywdząc. Jedna o drugiej myślała: "Nie kocha mnie, nie akceptuje, brak jej wrażliwości".

Podziwiam autorkę za jej postawę: miłość i szacunek do matki bezsprzecznie wygrały z żalem i pretensjami. A przecież jej dzieciństwo i dorastanie były trudne także, a może głównie, z powodu Terakowskiej. Niewiele osób stać na podobne wybaczenie i zrozumienie.

Książka Nowak jest bardzo ciekawa również ze względu na obraz życia inteligencji w latach PRL-u, a i historyjki o przodkach Terakowskiej są frapujące. Co do obrazu matki, to podejrzewam, że jest mimo wszystko nieco wyretuszowany, ale co tam, stworzyła go w końcu nie osoba postronna, ale jak najbardziej związana z główną bohaterką.

Dla zainteresowanych: blog autorki jest dostępny tutaj.

Katarzyna T. Nowak, "Moja mama czarownica. Opowieść o Dorocie Terakowskiej", Wydawnictwo Literackie, 2005

środa, 16 czerwca 2010

Płaskuda - Grażyna Jagielska


Po świetnej "Fastrydze" mój apetyt na prozę Jagielskiej był spory. Niestety "Płaskuda" w żaden sposób go nie zaspokoiła.

W starej kamienicy w małym mieście mieszkają trzy pary, każda toczona marazmem i poczuciem niespełnienia. Drepczą w miejscu, drążą swoje problemy i nic z tego nie wynika. Zupełnie jak z całej książki.

Nie wiem, o czym ona miała być i nawet nie chce mi się zgadywać. Domyślam się, że częste powtórzenia akapitów miały czemuś służyć, mnie się kojarzyły z wołaniem autorki o pomoc. Jakby sama nie miała pomysłu, co począć ze swoimi bohaterami.

Dziwię się, że wydawnictwo w ogóle dopuściło tekst do druku. Co prawda jest też inna możliwość, a mianowicie taka, że to ja nic z "Płaskudy" nie zrozumiałam. Zdarza się.

Grażyna Jagielska, "Płaskuda", Wydawnictwo W.A.B., 2010

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Jeszcze rok. Opowiadania - Sana Krasikov


Z wycinków recenzji przytoczonych na okładce najbardziej odpowiada mi porównanie bohaterów Krasikov do postaci z obrazów Edwarda Hoppera. Łączy ich aura osamotnienia, rezygnacji, nostalgii i wyciszenia. W opowiadaniach młodej Ukrainki uderza spokój i brak zgiełku, tak często kojarzony z amerykańskimi miastami. A tu właśnie przyszło żyć emigrantom z dawnych republik radzieckich: Rosjanom, Gruzinom, Tadżykom. Niektórzy osiągnęli sukces, inni borykają się z problemami; niektórzy są tu od dwóch pokoleń, inni dopiero próbują się zagnieździć. Są też i tacy, którzy decydują się na powrót do kraju.

Autorka nie pisze o tym, w jakich koszmarnych warunkach muszą pracować lub mieszkać przybysze zza oceanu, jak bardzo są wykorzystywani lub jak bardzo tęsknią za ojczyzną. Nie opowiada ckliwych historyjek, nie szuka taniego efektu. Skupia się na relacjach emigrantów z ich najbliższymi i na prozie życia, która mimo innej szerokości geograficznej niewiele się zmienia: ktoś kogoś zdradza, ktoś chce pożyczyć pieniądze na nowy biznes, ktoś nie może poradzić sobie z nastoletnim synem. Ot, żyćko jakie znamy, kłopoty, jakie ma wielu z nas nie wyjeżdżając z kraju. Owszem, jest mowa o pozwoleniach na pracę, fikcyjnych małżeństwach, pracy poniżej kwalifikacji, ale są to sprawy marginalne.

Osiem opowiadań, każde bardzo dobre. Trudno wybrać najlepsze, mnie chyba najbardziej podobała się "Lepsza połowa" o małżeństwie młodej Litwinki z agresywnym Amerykaninem i "Repatrianci" o parze Rosjan w średnim wieku, którzy mimo sukcesu w Stanach wracają do Moskwy, aby założyć własną firmę. Warto podkreślić, że całość została zgrabnie napisana i lektura ani przez chwilę nie nuży. Wyjątkowo udany debiut.

Sana Krasikov, "Jeszcze rok. Opowiadania", Wydawnictwo Czarne, 2010

piątek, 11 czerwca 2010

Tamta strona ciszy - Andre Brink


Hanna miała pecha - urodziła się w XIX w. i szybko trafiła do sierocińca protestanckiego w Bremie. Nagminnie wykorzystywana, przez lata marzyła o uwolnieniu się od niewolniczej pracy służącej i wyruszeniu w odległe rejony świata porośnięte palmami. Kiedy trafia się szansa wyjechania z grupą innych kobiet do niemieckiej kolonii w Afryce Południowo-Zachodniej (dzisiaj Namibia), decyduje się na wyjazd w nadziei na odmianę swego podłego losu. Niestety prawdziwy horror przyjdzie jej dopiero przeżyć. Do Frauensteinu czyli odosobnionej warowni położonej na pustyni, a przeznaczonej dla odrzuconych kobiet, dociera brutalnie okaleczona i oszpecona, bynajmniej nie przez tubylców, ale przez swoich rodaków.

Znamienne, ile łączy kobietę i Afrykę w powieści Brinka: obie są zdobywane, ujarzmiane i wykorzystywane przez białych mężczyzn. O ile ta pierwsza jest istotą grzeszną z natury, o tyle Afrykanie są bezbożnikami i dziełem szatana; oboje trzeba surowo karać, najlepiej cieleśnie. Jakże dziwi ten popęd, który każe im (wszystkim bez wyjątku) zostawiać ślad na kobiecym ciele. Jakby kryła się za tym rozpacz, a także strach, głęboka, lecz bardzo zwyczajna trwoga - może przed śmiercią, ich własną. W każdym mężczyźnie tkwi ta potrzeba, przerażający pęd do okaleczenia i zostawiania śladów. A jedyną powierzchnią, na której mogą złożyć autograf, jest jej ciało [s.161].

Każda opresja kiedyś się kończy, choćby śmiercią ofiary. Hannie kilkakrotnie udało się przeżyć, jednak głównie po to, aby narazić się na kolejne upokorzenia. W pewnym momencie ta prosta dziewczyna przełamuje się. Nie zamierza po raz kolejny zbiec przed czymś, lecz wybiec ku czemuś. (...) Choć na pozór zawsze cierpliwie znosiła wszystko, co inni zechcieli jej uczynić, w rzeczywistości nigdy nie uległa, wytrwale odmawiała zgody. Jakkolwiek potulne sprawiałaby wrażenie, stale w niej tkwił głęboki, twardy opór [s. 162]. Pod wpływem dramatycznych wydarzeń opór zamienia się w nienawiść, a ta bardzo Hannie się podoba, nigdy by nie pomyślała, że właśnie taka będzie nienawiść. Aż tak piękna. Jedyna w swoim rodzaju. Nieskalanie czysta. Przepełniona obfitością życia (...) Jest jak soczewka, która ze straszliwą precyzją skupia wiele osobnych promieni świetlnych w jednym punkcie i go podpala, w jednej zdumiewającej chwili nadając kierunek i sens całemu życiu[s. 185].

Hanna nie chce już dłużej znosić cierpienia i poniżenia w milczeniu. Chce zabrać głos w sprawie, aby poświęcenie jej i setek innych kobiet nie poszło na marne. Aby nie było kolejnych ofiar i aby świat się o tym dowiedział. My też gdzieś jesteśmy. I ktoś musi dowiedzieć się o nas i usłyszeć, jak brzmimy [s. 215]. Paradoksalnie jako osoba niema (wskutek okaleczenia) nie może ot tak, po prostu głosić swoich racji, więc jej cichy bunt i nienawiść przybierają formę krwawej zemsty. Uznaje, że pewnych faktów nie wolno przemilczać, nawet jeśli szanse na zwycięstwo są znikome.

Nieprzemilczanie krzywd to tylko jedna z możliwych interpretacji tytułu. W powieści uderza właśnie mnogość ścieżek interpretacyjnych: można to zrobić m.in. w kontekście ciała (Afryka jak ciało kobiety), w kontekście głosu (niema ofiara domagająca się nomen omen głosu) czy w kontekście czysto feministycznym. Równie interesującym wątkiem jest religijność, która w książce jest również pewną formą zniewolenia - i chyba bardziej umysłu niż ciała i ducha. Powieść Brinka ma doprawdy wiele do zaoferowania i jest jedną z nielicznych, które nie pozostawiają uczucia niedosytu, zarówno pod względem formy, jak i treści. Jak dla mnie - prawdziwa uczta literacka.

Andre Brink, "Tamta strona ciszy", Wyd. Noir Sur Blanc, 2005

środa, 9 czerwca 2010

"Wszystko jest iluminacją" w tv


Dla zainteresowanych: dzisiaj w TVN7 o godz. 20.05 wyświetlony zostanie film "Wszystko jest iluminacją" oparty na powieści J. Foera.



Tu zwiastun filmu, a tu więcej informacji o samym filmie.

***************

WRAŻENIA PO EMISJI


Film obejrzałam z dużą przyjemnością. Trzeba przyznać, że jest dobrze zrobiony, choć jak dla mnie nieco "podrasowany" - być może w trosce o amerykańskiego, szybko nudzącego się widza. Stąd - jak sądzę - fantastyczne kolory, oryginalna muzyka (mieszanka żydowskiej i ukraińskiej, podlana sosem nowoczesności), ostre kontrasty. Schreiber zrobił film drogi: bohaterowie szukają na ukraińskiej prowincji Augustyny, która podczas wojny uratowała dziadka jednego z nich. Chwilami jest zabawnie, z czasem robi się coraz bardziej poważnie. Znałam zakończenie, a jednak mocno się wzruszyłam.

ALE. Film tylko w ułamku oddaje książkę, której bogactwo tak mnie zachwyciło. Materiału starczyłoby przynajmniej na miniserial, więc skupienie się na głównym wątku rozumiem. Najbardziej brakowało mi historii Żydówki Trachim i sąsiadów oraz kwestii tytułowej iluminacji. Przemiana Alexa i Jonathana również nie została zaznaczona, a to bardzo istotne dla powieści. Zagubił się też humor, którego głównym źródłem była kulawa angielszczyzna młodego Ukraińca. Mogłabym jeszcze pomarudzić, ale co tam;)

Cieszę się ogromnie, że książkę przeczytałam przed obejrzeniem filmu, bo inaczej raczej bym po nią już nie sięgnęła, a byłaby to wielka szkoda. Nadal pozostaje dla mnie jedną z najlepszych lektur tego roku.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Historia miłości - Nicole Krauss


Jakiś czas temu zachwycałam się powieścią "Wszystko jest iluminacją" Foera i z czystej ciekawości chciałam sprawdzić, jak pisze jego żona czyli Nicole Krauss. Przyznaję - całkiem nieźle. A z ciekawostek - oboje mają domieszkę polsko-żydowskiej krwi i dają temu wyraz w swojej twórczości.

Okładka pokazująca zwielokrotnione zdjęcie "Historii miłości" świetnie oddaje treść książki, bo akcja toczy się właśnie wokół powieści o takim tytule. Napisana w przedwojennej Polsce z miłości do ukochanej dziewczyny, Almy, miała równie burzliwe losy, jak jej autor i bohaterowie. Mimo znikomej obecności w księgarniach odegrała także ważną rolę w życiu kilkorga czytelników, przemierzając świat z kontynentu na kontynent.

Co uderza w powieści to melancholia i delikatność, nastrój przypomina mi atmosferę obecną w prozie Paula Austera i Siri Hustvedt. Główni bohaterowie (mieszkający w Nowym Jorku) są samotnikami, pogrążonymi w tęsknocie za zmarłym ojcem / mężem oraz za niespełnioną miłością życia. Niewielkie mają oczekiwania, wydają się zrezygnowani i dopiero "Historia miłości" mobilizuje ich do działania. Powieść Krauss to jak najbardziej książka o miłości, ale także o przyjaźni i jej różnych odcieniach. Najpiękniejszy dla mnie fragment to zapis rozmowy telefonicznej dwóch 80-letnich przyjaciół [s. 104]:

Po dziesiątym dzwonku Bruno podniósł słuchawkę.
Bruno?
Tak?
Czyż nie wspaniale jest żyć?
Nie, dziękuję. Nie chcę nic kupować.
Nie chcę ci niczego sprzedać! To ja, Leo. Posłuchaj. Siedziałem sobie w Starbucks, popijając kawę i nagle mnie to uderzyło.
Co cię uderzyło?
Och, posłuchaj. Uderzyło mnie, że cudownie jest żyć.
Żyć! I chciałem ci zaraz o tym powiedzieć. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Mówię, że życie to piękna rzecz. Piękna rzecz i jedna wielka radość.
Zapadła cisza.
Oczywiście. Co tylko chcesz, Leo. Życie to piękna rzecz.
I jedna wielka radość,
powiedziałem.
Zgoda, odparł Bruno. I radość.
Czekałem.
Wielka. Już miałem odłożyć słuchawkę, gdy Bruno powiedział: Leo?
Tak?
Czy masz na myśli ludzkie życie?

To powieść wzruszająca, ale nie ckliwa. Melancholijna, ale nie smutna. Zdecydowanie warta polecenia.

Nicole Krauss, "Historia miłości", Świat Książki, 2006

piątek, 4 czerwca 2010

Biblioteka kapitana Nemo - Per Olov Enquist


Dziwna i trudna w odbiorze książka, która jednocześnie nęci. Już na początku autor wrzuca czytelnika na głęboką wodę, nie wyjaśnia zastanej sytuacji, z odprysków każe wyciągać wnioski i mozolnie odtwarzać historię. Opowieść narratora jest dość chaotyczna, poszatkowana, pewne motywy powracają, inne zaś pozostają do końca niejasne. Atmosfera jest mroczna i opresyjna, a wyczekiwane rozwiązanie pozostawia wiele znaków zapytania. Parafrazując Pirandella chciałoby się powiedzieć: Nic nie jest tak, jak się państwu zdaje.

Historia dotyczy dwóch chłopców urodzonych tego samego dnia w szwedzkiej osadzie w 1934 r., zamienionych przypadkowo w szpitalu, a przywróconych właściwym rodzicom 6 lat później. Chłopcy byli kolegami, po zamianie ich relacje mocno osłabły, głównie chyba za sprawą dorosłych, którzy nie potrafili odnaleźć się w nowych okolicznościach. Sytuacja dodatkowo skomplikowała się, gdy do domu Johannesa wprowadziła się przygarnięta przez matkę Eeva Lisa. Tak więc w oczach narratora jego kolega otrzymał nie tylko lepsze warunki, ale także atrakcyjną towarzyszkę zabaw.

W społeczności, gdzie pisanie wierszy uważa się za grzech, a handel ze Świadkiem Jehowy w Wielki Piątek za grzech ciężki, uczucia i emocje są głęboko skrywane, bo o wykroczenie nietrudno, a na wszystko znajdzie się odpowiedni "paragraf" w Biblii. Nie dziwi zatem, że wszechobecna, surowa religia prowadzi do wypaczeń. Młody narrator w miejsce karzącego Boga i Syna Człowieczego, na którym nie może polegać w trudnych sytuacjach, wybiera innego dobroczyńcę - książkowego kapitana Nemo. I najwyraźniej przestaje właściwie oceniać zdarzenia, a świat rzeczywisty coraz bardziej myli mu się z fikcją. Czytelnik dość długo wierzy chłopcu i nie od razu zauważa, że jego opowieść to wytwór chorego umysłu.

Nie wszystko w tej powieści jest dla mnie zrozumiałe, ale może autorowi nie zależało na rozwiązaniu wszystkich zagadek. Całość jest dla mnie bardzo pokrętna i niepokojąca, odnajduję tu klimaty znane mi z kilku sztuk teatralnych Enquista (zwłaszcza z "Godziny kota"). Raczej nieprędko sięgnę po inne książki tego autora, podobne lektury wolę jednak sobie dozować.

Per Olov Enquist, "Biblioteka kapitana Nemo", Świat Literacki, 1998.

środa, 2 czerwca 2010

Mojry - Marek Soból


Książka ukazała się 5 lat temu i wydaje mi się, że wśród zalewu innych premier pozostała niezauważona. Zupełnie niesłusznie, bo to dawka świetnej literatury, na dodatek debiut.

Tytułowe Mojry to trzy kobiety: Lachesis czyli polska Żydówka, która przeżyła Auschwitz, a obecnie prowadzi kawiarnię w Paryżu, Atropos czyli 33-letnia pielęgniarka, która w wypadku straciła niedawno miłość swojego życia oraz Kloto, prostytutka. I tak jak ich mitologiczne imienniczki przędły nić życia, tak one przędą opowieści. Idąc dalej tropem mitologii, można doszukać się następujących paraleli: Kloto z racji swojej profesji jak najbardziej decyduje o tym, kto ma się urodzić (lub raczej nie urodzić). Podobnie jest z jej sąsiadką z kamienicy na krakowskim Kazimierzu - Atropos pracująca na wydziale onkologii dziecięcej to niemal anioł śmierci. Lachesis jako prządka odmierzająca i strzegąca nici życia opowiada o ludziach mieszając i urabiając ich losy według własnego uznania. Wszystkie trzy spotkają się, a raczej otrą się o siebie, pewnego dnia na ulicy Szerokiej w Krakowie.

Na okładce autor zarzeka się, że to nie jest książka o kobietach, chociaż kobiety są jej głównymi postaciami. Nie jest to też książka o cierpieniu, śmierci ani o Holokauście. To jest książka o oswajaniu zła, umiejętności życia w jego kręgu, o cierpliwym i nieugiętym dążeniu do szczęścia. Nie do końca zgodzę się z autorem. Dla mnie to JEST książka o kobietach, bo płeć w życiu każdej bohaterki odgrywa istotną rolę. Gdyby nie ich seksualność, nie byłoby ich historii. Nie jest to dla mnie z kolei książka o oswajaniu zła, ale o oswajaniu cierpienia. Tak naprawdę tylko wiekowa Lachesis doświadczyła zła (podczas wojny), ale z bólem zmierzyć musiały się wszystkie trzy kobiety. W moim odczuciu jest to książka o godzeniu się z losem, o dźwiganiu się z dna i wypływaniu na powierzchnię życia. Bohaterkom Sobola to się udało, drobnymi krokami osiągnęły harmonię. Pięknie ujęła to Lachesis:

Od tamtej chwili jest mi wszystko jedno, którego dnia umrę. Mogłoby to być dziś lub jutro, albo dziesięć lat temu. Bez żalu bym odeszła, bo przecież wiem, że nic lepszego mnie nie czeka. Nawet gdyby mogło być równie pięknie, nawet gdyby coś jeszcze było możliwe, to chyba już bym nie chciała, bo nie trzeba być zachłannym, nie trzeba zawsze przebijać szczęśliwego dnia jeszcze szczęśliwszym [s. 64].

Całkiem piękną historię uprzędły sobolowe Mojry i duża w tym zasługa formy poszczególnych opowieści. Dwie z nich to monolog z klientem, trzecia - zapiski w dzienniku. Każda z wypowiedzi ma odmienny język i styl: u Kloto jest potoczny, niemal prostacki, u Lachesis - pełen dygresji, świadczący o kłopotach z pamięcią, u Atropos natomiast - literacki. Dodatkowego smaczku dodaje książce przewrotny chwyt zastosowany w jednym z opowiadań, ale jego odkrywanie pozostawiam ewentualnym czytelnikom.

Dla mnie "Mojry" to bardzo miłe zaskoczenie, zdecydowanie jedna z lepszych książek, jakie ostatnio czytałam. Pozostawia niezatarte wrażenie i robi apetyt na więcej podobnych lektur. Mam nadzieję, że Marek Soból jeszcze kiedyś coś napisze.

Marek Soból, "Mojry", Wydawnictwo W.A.B., 2005.