czwartek, 30 września 2010

Widmopis - David Mitchell


Powieść Mitchella to istna jazda bez trzymanki: dziewięć odrębnych historii, tyleż samo głównych bohaterów, akcja przenosząca się z kontynentu na kontynent - od Japonii przez Chiny, Mongolię, Rosję do Wielkiej Brytanii i Irlandii, a ostatecznie do Stanów Zjednoczonych. Wątki sensacyjne początkowo wydają się dość niewinne, a nawet zabawne, z czasem jednak nabierają mocy i zataczają coraz szersze kręgi. Pozornie błahe wydarzenia w Hong Kongu odbijają się echem w Londynie i Petersburgu komplikując życie kilkunastu, a może i więcej osobom. O "Widmopisie" śmiało można powiedzieć, że to książka napisana z rozmachem.


U Mitchella uderza przede wszystkim starannie przemyślana konstrukcja. Mimo że każdą z dziewięciu części można traktować jako osobne opowiadanie, ich bohaterowie przemykają w kolejnych historiach: a to osobiście, a to w rozmowie. Czasem są dobrze zakamuflowani, ale spostrzegawczy czytelnik z pewnością bez trudu powiąże pewne fakty i rozszyfruje ich tożsamość. Niektóre mało istotne nazwiska pojawią się później jako pełnokrwiste postaci, warto więc czasem cofnąć się o kilkadziesiąt stron i poszukać wcześniejszych śladów. Można wówczas także zauważyć, że bodaj w każdej części jest mowa o gołębiach i komecie kojarzonej z poważnymi zmianami. Te zazębiające się historie autor ujął w bardzo zgrabną klamrę, którą stanowi postać członka japońskiej sekty.

Inna rzecz, która zwraca uwagę podczas lektury, to łatwość w tworzeniu nowych, bardzo różnych od siebie bohaterów. Mamy tu m.in. zindoktrynowanego terrorystę z Japonii, roznamiętnioną Rosjankę, chińską babinę, podminowanego brytyjskiego prawnika finansowego, genialną panią fizyk skrywającą się przed tajnymi służbami, zadłużonego ghostwritera z Londynu, zgryźliwego didżeja z nocnej audycji radiowej i wreszcie zagadkową istotę podającą się za opiekuna w zoo. Każda z postaci jest świetnie nakreślona, autor porusza się między nimi nadzwyczaj płynnie. Osobną kategorią bohaterów są duchy pojawiające się w różnej formie: czasem jako podmuch powietrza na karku, czasem jako migrująca dusza, a czasem jako tajemniczy sobowtór czy wspomniany już pisarz-duch (ghostwriter). U Mitchella świat widzialny przenika się z niewidzialnym, przy czym ten drugi nie sprawia wrażenia totalnie wyssanego z palca (sic!).

Jakby tego było mało, prawie każda część "Widmopisu" reprezentuje inny gatunek literacki: powieść obyczajową, szpiegowską, historyczną, romans, kryminał, a nawet science fiction. Wszystkie napisane są ze znawstwem i polotem, autor znakomicie oddaje atmosferę miejsca akcji, a gdzie trzeba - z wyczuciem podkręca jej tempo i umiejętnie buduje napięcie. Ta książka ani przez chwilę nie nudzi, natomiast zmusza do wysiłku intelektualnego. Kojarzenie faktów, wyszukiwanie tropów, a nawet ustalenie tożsamości danego bohatera to część gry, jaką Mitchell przygotował dla czytelnika. Przyznam, że podczas lektury niejednokrotnie wertowałam swój egzemplarz i sprawiło mi to dużą frajdę.

Książka daje przede wszystkim okazję do świetnej zabawy konwencjami i formą. Nie należy oczekiwać od niej głębokich treści na miarę nagrody Nobla, choć rozważania na temat etyki badań naukowych, zależności przyczynowo-skutkowych, różnic między szansą a wyborem są ciekawe. Imponuje wiedza pisarza z dziedziny fizyki kwantowej i technologii komputerowych, podobał mi się także sposób, w jaki opisał Londyn - autor najwyraźniej kocha to miasto. Podsumowując - "Widmopis" zrobił na mnie duże wrażenie i zachęcił do przeczytania innych powieści Mitchella. Przyznam, że jak na debiut to znakomita powieść.

David Mitchell, 'Ghostwritten', Sceptre, London, 1999

poniedziałek, 27 września 2010

Dobrze jest, jak jest - Anne Proulx


Zbiór dziewięciu opowiadań traktujących głównie o mieszkańcach stanu Wyoming - tych współczesnych, i tych sprzed ponad wieku. Bohaterowie mają nieskomplikowane życiorysy, najczęściej naznaczone problemami. Ich codzienność jest szara, przyszłość rysuje się w podobnych, jeśli nie ciemniejszych barwach. To naturalnie nie przeszkadza w stworzeniu interesujących opowieści, zwłaszcza dobremu literatowi. Mam jednak wrażenie, że Proulx ta sztuka się nie udała.


Na dziewięć tekstów dwa są zabawne (te o diable modernizującym piekło i mieszającym szyki ornitologom), cztery - nudne, pozostałe - takie sobie. To naturalnie moje bardzo subiektywne odczucie, być może spowodowane zbyt dużymi oczekiwaniami. Podczas lektury najbardziej przeszkadzał mi sposób prowadzenia narracji: nierówny, z niepotrzebnymi dygresjami. Akcja rozłazi się w szwach, z puentą autorka też ma najwyraźniej kłopoty. Bardzo podobne tematy porusza kanadyjska pisarka Alice Munro, zwłaszcza w opowiadaniach z tomu 'The View from Castle Rock', ale robi to o niebo lepiej niż Proulx. Cóż, zdarza się.

Książkę odłożyłam z ulgą, najlepiej zapamiętam chyba opowiadanie "Ośla wyliczanka" o dziewczynie, która utknęła między skałami podczas samotnej wyprawy w góry. Reszta raczej szybko uleci z pamięci. Trochę szkoda.

Anne Proulx, "Dobrze jest, jak jest", tłum. Marta Jabłońska-Majchrzak, Konrad Majchrzak, wydawnictwo Rebis, Poznań, 2010

czwartek, 23 września 2010

Martwa Europa - Christos Tsiolkas

W oczekiwaniu na Slap! (w polskiej wersji "Klaps"), który znalazł się wśród finalistów tegorocznego Bookera, sięgnęłam po wcześniejszą powieść Tsiolkasa. I tytuł, i okładka książki nie zwiastują przyjemnej opowiastki, można raczej spodziewać się dreszczowca. Aż tak przerażająco nie jest, jednak świat głównego bohatera może odstręczać.


Isaac jest 35-letnim Australijczykiem greckiego pochodzenia, usiłuje odnieść sukces jako artysta fotografik, żyje na utrzymaniu swojego partnera. Do Grecji wyjeżdża na wernisaż swoich prac, później wyrusza na zwiedzanie Europy. Stary Świat u progu XXI wieku jest dla niego rozczarowujący: Grecja nie jest zainteresowana swoimi rodakami na emigracji i traci swój narodowy charakter, Czechy zachłysnęły się Ameryką i bezmyślnie ją naśladują, Berlin natomiast jest nowoczesny, ale bezbarwny i śmierdzący. Nie lepiej jest w Paryżu - miasto lekkomyślnie otworzyło się na wiele kultur i religii, tworząc tym samym podatny grunt dla problemów etnicznych. Dokądkolwiek mężczyzna pojedzie, w rozmowach często pojawia się problem żydowskości i Holokaustu; okazuje się, że to temat wciąż nośny, a niekiedy nawet gorący.

Europę Tsiolkasa toczy zgnilizna: jest zepsuta, brudna i cuchnąca. Z jednej strony zjednoczona (głównie w konsumpcyjnym pędzie), z drugiej pełna uchodźców o różnym rodowodzie. Rdzennych mieszkańców właściwie nie widać, najwięcej jest cudzoziemców, także tych w metaforycznym rozumieniu. Widmo ataków terrorystycznych i wojny wydaje się coraz bardziej realistyczne. Polityka utożsamiana jest z ekonomią, demokracja staje się powoli mitem. ALE. Trzeba podkreślić, że świat oglądamy oczami Isaaca, a jest on dość osobliwą postacią. Porusza się w specyficznych, bo mętnych, środowiskach, nie stroniąc przy tym od narkotyków i przygodnego seksu. Co więcej, musi stoczyć walkę z własnym demonem doprowadzającym go do szaleństwa.

W recenzjach zagranicznych książki powtarzało się określenie "niepokojąca", z czym trudno się nie zgodzić. Na pewno można jeszcze dodać: mroczna i pesymistyczna. "Martwa Europa" byłaby nie do zniesienia, gdyby nie wątek poboczny czyli historia przodków Isaaca, kojarząca mi się momentami z baśnią. I choć ponury obraz Europy jest w moim odczuciu przerysowany, lekturę zaliczam do bardzo udanych. Jest na tyle sugestywna, że niewątpliwie na długo pozostanie w mojej pamięci. Poza tym to spotkanie z literaturą australijską czyli jak dla mnie coś bardzo odświeżającego (przy całej dekadenckości powieści;).


Christos Tsiolkas, "Martwa Europa", tłum. Maciej Płaza, Wydawnictwo Replika, Zakrzewo, 2010

piątek, 17 września 2010

Pandrioszka - Krystyna Kurczab-Redlich


Jednym z najczęściej kupowanych suwenirów w Rosji jest zdobiona w ludowe wzory matrioszka czyli drewniana lalka, wewnątrz której znajduje się jej mniejsza kopia, w tej - następna, jeszcze mniejsza itd. Jak pisze autorka spod pięknych barw matrioszki wyzierają nieszczęścia, strach, przerażenie, każda kolejna cząstka malowanej zabawki to kolejny dramat. Matrioszka po otwarciu jest jak puszka Pandory, hybryda Dobra i Zła: PANDRIOSZKA [s. 7]. Czytając reportaże Krystyny Kurczab-Redlich nietrudno w to uwierzyć.


Pierwsza część książki czyli "Życie" nie jest tak pesymistyczna. Autorka ze znawstwem opisuje wiele aspektów życia Rosjan skupiając się na mieszkańcach Moskwy (sama spędziła tam kilkanaście lat). Opisuje m.in. życie kulturalne, biedne i bogate dzielnice, sposoby spędzania wolnego czasu, zwyczaje świąteczne, kuchnię nie szczędząc przy tym gorzkich słów. Podkreśla biurokrację i korupcję, liczne bezsensy będące reliktami minionej epoki oraz niepojęte - z polskiej perspektywy - podporządkowanie się rosyjskich obywateli absurdalnym przepisom.

"Przeżycie" to notatki dotyczące nadużywania władzy oraz łamania praw człowieka w życiu codziennym. Świadomość, że bez pieniędzy i znajomości jest się nikim, po prostu przygnębia. Przytoczone historie świadczą o totalnym braku poszanowania jednostki i nagminnym łamaniu prawa na rzecz osób uprzywilejowanych. Mieć władzę oznacza móc absolutnie wszystko; niemożliwe staje się możliwym, naturalnie w majestacie prawa. Niektóre z opowieści, zwłaszcza te o pobycie w więzieniach, czyta się z przerażeniem, podobnie jak ostatnią część "Przetrwanie" poświęconą wojnie w Czeczenii. I chyba bardziej niż okrucieństwo uderza zakłamanie i wyrachowanie strony rosyjskiej, która według autorki konflikt sprokurowała na potrzeby wygranej w wyborach.

Przyznam, że pod wieloma względami "Pandrioszka" zrobiła na mnie o wiele większe wrażenie niż "Imperium" Kapuścińskiego. Przede wszystkim opisuje więcej zagadnień i daje szerszy pogląd na życie współczesnych Rosjan. W moim odbiorze jest lekturą o wiele bardziej przejmującą, miejscami szokującą. Niestety utwierdza mnie zarazem w przekonaniu, że odwieczna dyktatura w kraju naszych sąsiadów najwyraźniej wyhodowała sobie pokornych obywateli, którzy wiele zniosą, a zdziwienie obcokrajowców kwitują zazwyczaj stwierdzeniem u nas po drugomu (u nas jest inaczej). Faktycznie trudno pojąć rosyjską mentalność, może lepiej ją po prostu zaakceptować niż doszukiwać się sensu.

Jeśli miałabym coś zarzucić książce, to styl. Pierwsza część wydała mi się nieco chaotyczna, raził mnie również nadmiar wielokropków (średnio pięć na stronę:)) i wykrzykników, co świadczy o dość emocjonalnym podejściu autorki do opisywanych zagadnień (inna rzecz, że nie ukrywa ona swoich poglądów). Wymyślna metaforyka także wydawała mi się momentami nie na miejscu. Na szczęście to są drobiazgi, całość zasługuje na uwagę wszystkich interesujących się Rosją. Poruszająca lektura.

Krystyna Kurczab-Redlich, "Pandrioszka", Wydawnictwo Rebis, Poznań, 2008

wtorek, 14 września 2010

Nieoswojona ziemia - Jhumpa Lahiri


Nie wiem, jak ona to robi. To trzecia książka Lahiri i zarazem trzecia porcja wyśmienitej - jak dla - mnie prozy. Autorce udaje się utrzymać na tyle wyrównany i wysoki poziom, że trudno mi wybrać najlepsze opowiadanie spośród ośmiu zamieszczonych w "Nieoswojonej ziemi". Wszystkie są dobre - dopracowane, oryginalne i poruszające.


Podobnie jak w "Imienniku" i "Tłumaczu chorób", w najnowszej ksiażce Lahiri skupia się na życiu hinduskich emigrantów w Stanach Zjednoczonych. Pisze o ich codzienności czyli o tym, czego doświadczają miliony innych osób bez względu na kolor skóry i wyznanie: o chorobach, miłości, relacjach rodzinnych, poszukiwaniu szczęścia. Zawiedzie się ten, kto oczekuje smutnych opowieści o tęsknocie za ojczyzną i trudach adaptacji w nowych warunkach życia. Owszem, takie wątki są obecne, ale autorka potraktowała je na szczęście marginalnie.

Co mnie urzeka w "Nieoswojonej ziemi" to ogromna spostrzegawczość i niesamowita zdolność do opisywania emocji. Lahiri znakomicie oddaje stany psychiczne bohaterów, bazując na drobnych gestach i zachowaniach pozornie niemających żadnego znaczenia. Zadanie tym trudniejsze, że mowa tu nie o gwałtownych odczuciach, ale tych spokojniejszych: o wahaniu, rozczarowaniu, żalu. To "cicha" proza, niemniej bardzo wyrazista i zapadająca w pamięć. Bohaterowie także nie są nadzwyczajni: ot, zwykli ludzie, z wadami i słabościami, czasami niezbyt sympatyczni.

Żałuję tylko, że tak długo odwlekałam lekturę tej książki i że tak mało o niej się pisze - zasługuje na to ze wszech miar. Kto ciekaw, może przeczytać kilka opowiadań w wersji oryginalnej na stronie New Yorkera. Polskie tłumaczenie ukazało się w czerwcu dzięki Wydawnictwu Albatros. Gorąco zachęcam.

Jhumpa Lahiri, 'Unaccustomed Earth', Bloomsbury Publishing PLC, 2009

piątek, 10 września 2010

Nieposłuszeństwo - Naomi Alderman


Współczesny Londyn, dzielnica Hendon - tu właśnie mieszkają ortodoksyjni Żydzi tworząc zamkniętą enklawę. Ich mikroświat obwarowany jest licznymi nakazami, żaden fałszywy krok nie ujdzie uwadze współwyznawców. Nic dziwnego zatem, że młoda kobieta paląca papierosy, w spódnicy z rozcięciem, nie przestrzegająca koszerności sieje ferment. A co powiedzieć o miłości lesbijskiej?


Powieść porusza sporo ciekawych tematów, najważniejszy to tożsamość religijna i seksualna. Dwie główne bohaterki mają pecha, ponieważ pod pewnymi względami nie przystają do społeczności żydowskiej. Buntownicza Ronit ucieka do Nowego Jorku, gdzie u c z y się nieposłuszeństwa, a więc robi to, co jej ojciec, powszechnie szanowany rabin, z pewnością by napiętnował. Esti pozostaje w Londynie, stara się dopasować do oczekiwań innych, zgadza się na małżeństwo z nieporadnym Dovidem. Każde z nich zmaga się na swój sposób z żydowskością, ani zerwanie z nią, ani trwanie w niej nie gwarantuje spokoju ducha.

Autorka bardzo interesująco pokazała te zmagania i zawiłe drogi prowadzące do znalezienia złotego środka. Trudno jest się uwolnić od uwarunkowań narzuconych siłą rzeczy przy narodzinach, o ile to w ogóle możliwe. Niełatwo jest także wypracowywać w sobie nowe nawyki i być głuchym na głos sumienia. Dla osiągnięcia szczęścia warto jednak próbować, nawet jeśli wkrótce się okaże, że leży ono gdzie indziej. Ba, może się okazać, że spełnienie daje to, przed czym tak usilnie człowiek się broni.

Pięknie przedstawiony jest również problem miłości, szczególnie tej małżeńskiej. Dla Esti i Dovida to nie namiętność, ale narzucona z góry więź. Co prawda zaakceptowana przez oboje, ale pozbawiona wszelkiego romantyzmu. Wspólne życie w poszanowaniu odrębności partnera może jednak stanowić ogromną wartość, a z czasem pozwala na wypracowanie wyjątkowo trwałego związku. A że niezbyt mile widzianego przez postronnych? Cóż, będą musieli przełknąć tę gorzką pigułkę.

Dużym plusem powieści jest przybliżenie świata ortodoksyjnych Żydów. Oprócz cytatów z Tory i nieskomplikowanych interpretacji kilku kwestii religijnych Alderman dość dokładnie opisała choćby zwyczaje szabasowe czy dotyczące pochówku. Można tylko podziwiać, że gminom żydowskim funkcjonującym w świecie zachodnim udaje się oprzeć nowoczesności i żyć zgodnie z nakazami wiary. Czy jest to jednak powód do zazdrości - nie jestem pewna.

Podsumowując - książka jest niezła, choć na kolana mnie nie powaliła. O ważnych sprawach opowiada prostym, miejscami dowcipnym językiem. Bardzo podobała mi się fabuła i zakończenie stroniące od sztampy. I jeszcze podziękowania dla tłumaczki - ubawiłam się setnie czytając o samochodach pędzących po okrężnicy [m.in. s. 206];)

Naomi Alderman, "Nieposłuszeństwo", tłum. Ewa Krasińska, Wydawnictwo Sic!, Warszawa, 2006

wtorek, 7 września 2010

Z pamiętnika niemłodej już mężatki - Magdalena Samozwaniec


Samozwaniec czytałam na etapie szkoły podstawowej czyli wieki temu. Lekturę "Marii i Magdaleny" oraz "Na ustach grzechu" wspominam bardzo dobrze, toteż po obecny zbiór tekstów przeznaczonych do radia sięgnęłam z dużym zainteresowaniem. Nie zawiodłam się - książka jest bardzo ciekawa, aczkolwiek z innych, niż się spodziewałam, względów.


Gawędy Samozwaniec można podzielić na dwie części - wspomnienia dotyczące okresu międzywojennego z rodziną Kossaków w roli głównej oraz teksty dotyczące życia w Polsce powojennej.

Rzeczywiście z dużą przyjemnością czyta się anegdoty o życiu krakowskich artystów (m.in. Jacek Malczewski, Tadeusz Żeleński Boy) i mieszczan. Opowieści rzucają światło na życie dorastających panienek i przedwojenną obyczajowość. Samozwaniec nie byłaby sobą, gdyby nie ośmieszyła przy okazji hipokryzji i kołtunerii ówczesnego społeczeństwa. Przyznać jej jednak trzeba, że do własnej osoby ma dystans i potrafi zakpić również z samej siebie. We wspomnieniach uderza bezgraniczne uwielbienie autorki dla ojca, Wojciecha Kossaka i siostry, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej oraz ich twórczości. Niewątpliwie postaci interesujące i z talentem, jednak podczas lektury chwilami miałam wrażenie, że większych od nich artystów Młoda Polska nie miała.

Teksty dotyczące czasów późniejszych, prawdopodobnie lat 60-tych ubiegłego wieku (datowania brak), są często porównaniem współczesności z dawnymi zwyczajami. O ile uwagi na temat mody i zdrowia są bardzo cenne i wciąż aktualne, o tyle porady dotyczące wychowania dzieci i męża (sic!) są po prostu anachroniczne. Jeszcze ciekawiej się robi, gdy autorka zaczyna pisać o kobietach w ogóle. Otwarcie przyznaje się, że woli towarzystwo mężczyzn i to niestety daje się odczuć - o paniach pisze z poczuciem wyższości, co mnie akurat bardzo drażni. Można znaleźć na przykład takie "kwiatki":

W moich czasach kobiecie, i to ładnej kobiecie, było lżej, choć nie każda miała drogę usłaną różami, miała może mniej praw na papierze, ale za to więcej możliwości. Nie ma już dzisiaj dla kobiet rzeczy niedostępnych, ale czego one chcą, tego pewno same nie wiedzą... [s. 185]

albo

Dziś, oczywiście, jest wiele kobiet wykonujących męskie zawody, to znaczy zawody, których nie uprawiały współczesne mi dziewczęta. Nie mam wielu rówieśniczek lekarzy, inżynierów, architektów i nigdy żadna moja koleżanka nie marzyła, aby zostać kapitanem statku. Ale też nie wiem, jak godzą małżeństwo i posiadanie dzieci? Czy ta praca daje zadowolenie? Bo jako rekompensatę mają tylko możliwość przesypiania się z każdym, na kogo mają ochotę, więcej satysfakcji nie widzę. Poza tym to, że mają własne pieniądze, pozwala im płacić za siebie i za innych, więc ci inni także nie spieszą się do płacenia. [s. 187]

Będę szczera - dla mnie to są farmazony. Jest ich niestety nieco więcej, choćby taki cytat:

Dzieci z rozbitych gniazd są złośliwe, rozgoryczone, nieufne; ponieważ same zostały skrzywdzone, dlatego chętnie krzywdzą w odwecie innych. Błędne koło. Dawniej jeszcze pozostawały babcie jako ostatnia deska ratunku. Córka czy syn podrzucali dziecko babci, ale teraz, jak babcia ma czterdzieści lub czterdzieści pięć lat i sama szuka trzeciego męża, niechętnie patrzy na wnuka, więc dziecko wychowuje się w domu samo. [s. 193]

Samozwaniec zdarza się pewna niedokładność - w niektórych fragmentach chwali tworzywa non-iron jako ułatwienie przy nadmiarze obowiązków domowych oraz telewizję jako pomoc naukową, a kilkadziesiąt stron dalej piętnuje je jako elementy zagrażające zdrowiu. Podobnie jest z jej stosunkiem do pracujących kobiet: początkowo pisze z przyganą, że doszło do tego, że same zarabiają na swoje utrzymanie [s. 143], a pod koniec wychwala ambitne i chcące się kształcić dziewczęta. Niestety notatki nie są datowane, trudno więc stwierdzić, ile czasu zajęła autorce zmiana zdania; czy to naturalna "ewolucja" światopoglądu czy brak konsekwencji.

Zastanawia mnie również swego rodzaju naiwność autorki. Otóż miała to szczęście lub pecha żyć w dwóch różnych systemach politycznych i właściwie w obydwu nieźle sobie radziła. Mam jednak wrażenie, że nie zdawała sobie sprawy ze swojej uprzywilejowanej pozycji. Pisze tak, jakby nie dostrzegała, że społeczeństwo to w głównej mierze klasa niższa, a tym samym skromniej sytuowana. Nie wiem, czy pogadanki o eleganckich kostiumach Chanel czy zwyczajach żywieniowych paryżanek w dobie siermiężnego PRL-u mogły trafić na podatny grunt. Swoją drogą ciekawi mnie również, jak Samozwaniec udawało się wówczas wyjeżdżać na Zachód i być wydawaną w kraju, w końcu nie miała "właściwego" w oczach władzy pochodzenia klasowego.

Książka dała mi dużo do myślenia, zatem uznaję ją za interesującą lekturę. Co do walorów literackich mam wątpliwości, ale wszak Samozwaniec to przede wszystkim satyryczka, więc może zbyt wiele wymagam. Jedno jest pewne - wydanie aż się prosi o przypisy czy krótkie wyjaśnienia, razi też brak zakończenia, choćby od redagującego zbiór Rafała Podrazy (bądź co bądź z rodziny Kossaków). Dużym plusem są liczne fotografie i reprodukcje obrazów (wszystkie czarno-białe) ściśle powiązane z poruszanymi w tekstach zagadnieniami.

Magdalena Samozwaniec, "Z pamiętnika niemłodej już mężatki", opr. Rafał Podraza, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa, 2009

piątek, 3 września 2010

Świniobicie - Magda Szabo


Obrońcy praw zwierząt i wegetarianie mogą się nie obawiać - powieść nie opowiada o praktykach rzeźniczych czy o rozkoszach spożywania wieprzowiny. Co prawda o świniobiciu wspomina się już w pierwszym akapicie, ale autorka skupiła się na kilku grudniowych dniach 1955 r. poprzedzających tytułowe wydarzenie. Trzeba przyznać, że były bardzo emocjonujące, a przedstawiona historia rozwinęła się w dość nieoczekiwany sposób.


"Świniobicie" to powieść polifoniczna, gdzie - jeśli dobrze policzyłam - dano możliwość wypowiedzenia się trzynastu osobom. Są to głównie członkowie rodziny Kemerych i skłóconej z nimi rodziny Tothów oraz znajomi obu stron. Reprezentują różne grupy społeczne (zdeklasowana arystokracja, inteligencja, robotnicy, rzemieślnicy, dawni służący) i stąd też wynikają silne animozje. Wszyscy żyją z poczuciem krzywdy, obszarnicy Kemery nie tylko obcym, ale i swoim dali się mocno we znaki. Zastanawia niesłabnąca nienawiść i okrucieństwo pań Kemery, nawet najmłodsze - czwarte już - pokolenie jest skażone bakcylem zła.Odpowiedź na pytanie, kto jest prawdziwą ofiarą w "Świniobiciu", należy do czytelnika. Ja widzę dwie, ale chyba wszyscy są tu na swój sposób przegrani.

Historię zwaśnionych rodów poznajemy stopniowo i z różnej perspektywy, wyłaniający się obraz przyprawia chwilami o ciarki na plecach: tyle tu złej woli, dramatów i nieszczęść, często sprokurowanych przez najbliższych. W powieści na pierwszy plan wysuwają się kobiety - wydają się o wiele silniejsze od mężczyzn i to one mają decydujący głos. Są motorem wszelkich działań i śmiało można mówić o matriarchacie w przypadku obu rodów. Panowie są wyciszeni i stłamszeni, rzadko przeciwstawiają się kobietom. Swoją drogą to ciekawa cecha twórczości Szabo w ogóle: mężczyźni pozostający w cieniu swoich partnerek.

W książce podobało mi się absolutnie wszystko: i forma, i treść są bez zarzutu. Postacie i konflikty są świetnie zarysowane, akcja poprowadzona po mistrzowsku, ponadto autorce udało się w skrócie przedstawić historię Węgier na przestrzeni ok. 40 lat. Powieść w żaden sposób nie ustępuje poziomem "Zamkniętym drzwiom", które zachwyciły mnie kilka miesięcy temu. Rzadko mi się to zdarza, ale po zakończeniu lektury zauważyłam u siebie przyśpieszone bicie serca.

P.S. Na koniec warto przejrzeć ponownie pierwsze rozdziały - pewne drobne zdarzenia i wypowiedzi można ujrzeć w nowym świetle;)

Magda Szabo, "Świniobicie", tłum. Krystyna Pisarska, Wydawnictwo PIW, Warszawa, 1977

środa, 1 września 2010

Jabłko - Michel Faber


Jeśli ktoś lubi klarowne zakończenia książek i liczył na to, że w opowiadaniach z "Jabłka" znajdzie odpowiedź na pytanie, co stało się z bohaterami powieści "Szkarłatny płatek i biały", raczej będzie zawiedziony. Faber, owszem, daje pewne sugestie (dla mnie w pełni wystarczające), ale są to tylko sugestie. Mam wrażenie, że począwszy od przedmowy wciąż pozwala sobie na małe gierki z czytelnikiem.


I tak na przykład cytuje fragmenty korespondencji z czytelnikami (sic!), którzy domagali się wyjaśnień co do dalszych losów "Szkarłatnego...", niby tłumaczy się z napisania "Jabłka", a tak naprawdę sprytnie rozbudza ciekawość u odbiorcy. Oczywiście nie ma w tym nic złego, w moim odczuciu jest to zręczny zabieg literacki będący całkowitym zmyśleniem. Swego rodzaju zabawą jest również zakamuflowana w tekstach autoironia - Faber puszcza do nas oko pisząc m.in.:

Doprawdy, nie wie, dlaczego wciąż czyta tego pisarza - wprawdzie Trollope jest ożywczo niesentymentalny, ale udaje zawsze, że bierze stronę kobiety, po czym pozwala jednak zwyciężyć mężczyźnie. Wszyscy powieściopisarze postępują w ten sposób, bez względu na płeć: to ustawiona gra. [s. 109]

albo:

Daję ci uroczyste słowo honoru, że nie umrę, dopóki nie dokończę tej historii. Rozumiem, jakie to irytujące, dotrzeć do pewnego momentu opowieści i nie dowiedzieć się, co było dalej. [s. 179].

Co napisawszy, autor zachowuje się zgoła odmiennie i w zasadzie większość opowiadań aż się prosi o dopowiedzenie. Najlepsze pod tym względem są chyba "Clara i pan Szczur" oraz "Czekoladki z Nowego świata", w których napięcie jest ze znawstwem stopniowane, po czym w kluczowym momencie czytelnik dostaje literackiego prztyczka w nos i po raz kolejny musi obejść się smakiem, albo samodzielnie dopisać sobie zakończenie;)

Zdecydowanie najbardziej podobało mi się ostatnie opowiadanie tj. "Chmara kobiet w wielkich kapeluszach": znać w nim możliwości pisarskie autora, ma konkretny temat (marsz sufrażystek), a poza tym wydaje się "kompletne". Mimo wszystko wobec całości mam jednak mieszane odczucia. W przeciwieństwie do "Szkarłatnego płatka i białego" tym razem miałam wrażenie, że klimat epoki wiktoriańskiej w "Jabłku" jest niczym podrabiane perfumy - przy pierwszym zetknięciu daje efekt oryginału, ale po pewnym czasie urok pryska, a pozostaje drażniący zapaszek. Może dla odmiany sięgnę po oryginalną powieść z epoki.

Michel Faber, "Jabłko", tłum. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo W.A.B, Warszawa, 2007