piątek, 31 grudnia 2010

Podsumowanie roku 2010

Rok 2010 przyniósł mi wiele bardzo dobrych lektur, a kilka znakomitych. Większych rozczarowań udało mi się uniknąć. Lista faworytów byłaby długa, wymienię tylko te tytuły (kolejność alfabetyczna), które zrobiły na mnie największe wrażenie:

1. "Chamowo" Mirona Białoszewskiego
2. "Tamta strona ciszy" Andre Brinka
3. "Wszystko jest iluminacją" Jonathana Foera

Zarówno Białoszewski, jak i Brink to autorzy, do których jeszcze niejednokrotnie powrócę. Podobnie ma się rzecz w przypadku Dona DeLillo i Philipa Rotha.

Jeśli chodzi o wydarzenia literackie kończącego się roku, ogromnie ucieszyły mnie dwa, a mianowicie:

1. Nagroda Nobla dla Mario Vargasa Llosy - bardzo sobie cenię tego pisarza, to chyba moja największa fascynacja literacka z czasów studenckich

2. "Dziennik" Sławomira Mrożka - świetne wydanie świetnej literatury

Do minusów zaliczę decyzję o wprowadzeniu podatku VAT na książki i wysyp książek napisanych przez pseudo-celebrytów związanych z telewizją.

I tyle.

Do siego roku! ;)))

czwartek, 30 grudnia 2010

Rotters' Club - Jonathan Coe


- No właśnie, dlaczego Berlin jest podzielony? Zawsze sie nad tym zastanawiałem.
- Nie wiem. Bo chyba przez środek płynie rzeka, nie? Wiesz, jak Tamiza. To chyba Dunaj albo coś takiego.
- Myślałem, że to ma coś wspólnego z zimną wojną.
- Może i tak. (...).
- A w tej zimnej wojnie to o co chodzi? W ogóle dlaczego nazywa się "zimna"?
- No cóż - mruknął Benjamin, próbując zapalić się choć trochę do tego tematu. - No bo w Rosji jest chyba bardzo zimno, nie?
[str. 63].

To tylko drobne problemy, jakie frapują młodych bohaterów powieści dorastających w latach 70-tych w Birmingham. Ich życie toczy się wokół szkoły, pierwszych miłości i punk rocka, ale równie ważne pozostają wydarzenia o znacznie szerszym zasięgu: wystąpienia rasistowskie, strajki robotników, krwawe potyczki z IRA. Do tego dochodzą kłopoty w rodzinie, niekiedy prawdziwe tragedie.


Po takim wstępie można by sądzić, że Coe napisał ponurą książkę o bólach dojrzewania. Nic bardziej mylnego - powieść jest wyważona i stanowi znakomite połączenie powagi i humoru. Chwilami rozśmiesza, chwilami wzrusza, ale przede wszystkim daje rzetelny obraz życia Brytyjczyków przed czterdziestu laty. Autor wykorzystał tu prawdziwe zdarzenia i postaci z ówczesnego okresu, co w moim odczuciu bardzo uatrakcyjniło całość (można się na przykład dowiedzieć, że cenionemu dziś Ericowi Claptonowi zdarzyły się kiedyś niechlubne wypowiedzi rasistowskie). Ważnym bohaterem "Rotters' Club" jest także samo Birmingham i okolica.

Powieść sprawiła mi sporo frajdy - duża w tym zasługa potoczystego stylu i wyrazistych bohaterów (przyjemnie czytać o inteligentnych nastolatkach;))). Przywiodła mi na myśl stary, dobry serial o Adrianie Mole'u oglądany dawno temu w telewizji, przy czym zaznaczam, że bohaterowie Coe'a nie są aż tak zabawni. Książka wciągająca i poruszająca, jak najbardziej godna polecenia. Coraz bardziej kusi mnie jej kontynuacja "Zamknięty krąg", która rozgrywa się ponad 20 lat później.

Jonathan Coe "Rotters' Club", tłum. Robert Sudół, Wydawnictwo Noir Sur Blanc, 2005

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Sceny z życia wiejskiego - Amos Oz


Była to stara i senna, ponadstuletnia wieś: bujne drzewa, czerwone dachy i małe gospodarstwa, z których wiele zamieniono na sklepiki sprzedające domowe wina, oliwki z papryką, wiejskie sery, egzotyczne przyprawy i rzadkie owoce albo makramy. [str. 49]


Fikcyjna wioska Tel Ilan oraz jej mieszkańcy to główni bohaterowie opowiadań Oza. Czas płynie tu powoli, niemal sennie: zgiełk wielkiego świata nie zakłóca spokoju małej społeczności. Nie znaczy to, że mieszkańcy nie mają problemów: ktoś się zakochał, kogoś zostawiła żona, innych nękają prawnicy lub agenci nieruchomości. Niby nic nadzwyczajnego się nie dzieje, a jednak czasem ma się wrażenie, że zadziałała magia.

Książka jest urokliwa, głównie za sprawą świetnych portretów oraz niezwykłego klimatu. Na dłużej w pamięci pozostanie mi opowiadanie "Kopanie" o stetryczałym byłym pośle, co do innych mam niestety wątpliwości. Ot, przyjemna lektura, ale bez rewelacji.

************************************************************
Luźny fragment z mojego ulubionego opowiadania, szkoda żeby przepadł:

Czasami zjawiał się przedstawiciel gminy i prosił Rachel, by zadbała o przystrzyżenie żywopłotu, który rozrósł się dziko i utrudnia przejście. Albo akwizytor sprzętu elektrycznego, żeby jej zaoferować zmywarkę do naczyń czy suszarkę do bielizny w dogodnych ratach (staruszek na to: "Suszarkę!? Elektryczną?! Do bielizny?! Co to ma być? Słońce przeszło na emeryturę? A sznurki na islam?"). [str. 53-54]

Amos Oz "Sceny z życia wiejskiego", przeł. Leszek Kwiatkowski, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań, 2010

czwartek, 23 grudnia 2010

Mao II - Don DeLillo


O takich książkach mówi się: niepokojąca. Najważniejsze jej wątki to terroryzm, sztuka oraz tłum, a zważywszy, że minęło już blisko 20 lat od ukazania się "Mao II", prognozy autora nabrały nowego wymiaru. Coś, co w powieści było czystym wymysłem (fakt, stworzonym na bazie konkretnych wydarzeń) z biegiem lat stało się ponurą rzeczywistością.


Książka DeLillo jest tak "gęsta" od treści, że wymaga kilkakrotnego przeczytania i przemyślenia na spokojnie. Niemniej już podczas pierwszej lektury zastanawiają niektóre pomysły np.taki:

Istnieje przedziwny węzeł łączący powieściopisarzy z terrorystami. Na Zachodzie stajemy się sławnymi postaciami, podczas gdy nasze książki tracą moc kształtowania i wpływu. Wiele lat temu myślałem, że pisarz jest w stanie zmienić wewnętrzne życie kultury. Teraz to terytorium przejęli konstruktorzy bomb i ludzie z bronią. To oni najeżdżają ludzką świadomość. To, co pisarze kiedyś robili, dotyczyło nas wszystkich.(...) Ludzie potrzebują wyłącznie wiadomości o tragediach. Im bardziej ponura wiadomość, tym wspanialsza relacja. [str. 52-53]

W powieści polityka i sztuka są ze sobą mocno powiązane, a łącznikiem jest postać Mao Zedonga. Pojawia się nie tylko z racji wspominanych tu kilkakrotnie prac Warhola, ale także jako przywódca mas, twórca rewolucji oraz autor Czerwonej książeczki. Pod koniec XX wieku ma wciąż wielu wyznawców, maoiści właśnie poprzez terror (skierowany bezpośrednio m.in. przeciw literatowi) usiłują wpływać na wydarzenia:

(...) terroryzm jest tym, co wykorzystujemy, żeby dać naszym ludziom miejsce w świecie. To, co było osiągane pracą, dostajemy terroryzmem. Terroryzm sprawia, że nowa przyszłość jest możliwa. Wszyscy ludzie jednym człowiekiem. Ludzie żyją w historii jak nigdy przedtem. (...) tworzymy i zmieniamy historię minuta po minucie. Historia nie jest książką ani ludzką pamięcią. Tworzymy historię rano i zmieniamy ją po lunchu. [str. 249]

W tekście przytoczona została myśl Mao: Naszym bogiem nie jest nikt inny, tylko masy chińskiego narodu. [str. 175] Czytając DeLillo łatwo da się zauważyć więcej takich mas: w prologu dochodzi do zaślubin kilku tysięcy wyznawców sekty Moon, tłum jest obecny w jednym z nowojorskich parków, na placu Tiananmen w Pekinie, czy wreszcie w Teheranie wokół zmarłego Chomeiniego. Trudno jednak uznać, że to zgromadzeni stają się bogiem, ewidentnie poddają się pewnej osobie lub idei. To zresztą kolejny trop w powieści: miejsce jednostki w społeczeństwie. Wybór jest niewielki - albo jest się nic nieznaczącą cząstką masy, albo swego rodzaju wyrzutkiem, także bez większego znaczenia.

Ważnym motywem w "Mao II" są również zdjęcia. Pojawiają się niemal wszędzie: w telewizji, w prasie, na ogromnych ekranach miejskich wieżowców. Towarzyszą ludziom przez cały czas, w coraz większym stopniu zawłaszczają ich życie. Im bardziej drastyczne, tym większe zainteresowanie wzbudzają. Fotografie są cennym towarem, mogą posłużyć do dobierania ludzi w pary, w przypadku pisarza mogą całkowicie odmienić jego życie. To ciekawe, jak daleko zdjęcie potrafi sięgnąć. [str. 55]

Bogactwo pomysłów w powieści DeLillo może przyprawiać o lekki zawrót głowy, jednak warto go sobie zafundować - "Mao II" to bezsprzecznie lektura, która daje dużo do myślenia i zmusza do powtórnego, choćby fragmentarycznego, czytania. Dla mnie to zdecydowanie jedna z najlepszych książek przeczytanych w tym roku.

Don DeLillo "Mao II", przeł. Krzysztof Obłucki, Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Warszawa, 2010.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

At Freddie's - Penelope Fitzgerald

Oto Londyn AD 1963 i dziecięca szkoła teatralna niejakiej Freddie. Nie wiadomo, co jest lepiej znane w branży: jej nieprzeciętne zdolności biznesowe czy edukacyjne. Jedno jest pewne - nie sposób się oprzeć tej wiekowej damie, która potrafi pokonać przeciwników nie wychodząc zza biurka. Dzięki temu szkoła - od lat balansująca na granicy bankructwa - jest w stanie z różnym skutkiem funkcjonować.


Powieść toczy się w świecie teatru i trzeba przyznać, że instytucja ta roztacza niezwykły urok wokół swoich "poddanych". Niektórzy ulegają mu nieświadomie teatralizując swoje życie, inni zaś Melpomenie podporządkowują się z przekonania. I jak często bywa na scenie, tak i u Fitzgerald każdy ma swoje pięć minut. W pełni zasłużonych, bo wszyscy bohaterowie są niezwykle barwnymi postaciami, nawet jeśli jest to drugorzędny aktor lub asystentka dyrektorki. Sporo się dzieje w tym specyficznym środowisku, a przebieg wydarzeń potrafi być zaskakujący.

Książkę czytałam z ogromną przyjemnością nie tylko dlatego, że i dla mnie teatr jest miejscem magicznym. Powieść jest przede wszystkim świetnie napisana - lekko, a zarazem z niezwykłą precyzją (co widać znakomicie m.in. w dialogach). Duża w tym także zasługa humoru, oto próbka:

The truth is, she told herself, you'd be known as a teacher if you were standing naked in the middle of the Gobi desert. If a human being came along he'd recognise you at once for a teacher and know you were harmless. In the case of us females, it's perhaps something to do with the kind of capacious bag we have to carry. Naked or not, we'd never give that up. [str. 80].

At Freddie's to znakomita powieść o ludziach z pasją, którym nie są obce także przyziemne odczucia;) To również książka o odchodzeniu w przeszłość pewnej kultury, którą wypiera nowoczesność i twarde prawa rynku. I tylko żal, że Penelope Fitzgerald nie doczekała się jeszcze tłumaczeń na język polski. Co więcej, nic nie wskazuje na to, aby sytuacja miała ulec zmianie.

Penelope Fitzgerald 'At Freddie's', Flamingo, London 1989

czwartek, 16 grudnia 2010

Szepty - Marek Adamkowicz


Osadzone w Gdańsku opowiadania obejmują okres 1932-2006. Da się w nich usłyszeć echa ważnych wydarzeń historycznych, a i bohaterowie świadczą o skomplikowanych dziejach miasta: jest tu emerytowany pruski wojskowy, fabrykant z Rzeszy, żydowski kupiec, przesiedleńcy zza Buga, ubek, ksiądz. Niestety materiał wyjściowy, który Stefanowi Chwinowi i Pawłowi Huelle posłużył do stworzenia znakomitej literatury "gdańskiej", w przypadku Adamkowicza nie sprawdził się tak dobrze.


We wszystkich jedenastu opowiadaniach autor zastosował ten sam wzorzec: każdy z bohaterów prędzej czy później zaczyna wspominać przeszłość, następuje powrót do rzeczywistości, tekst kończy się mocnym akcentem. Nie ma tu miejsca na żadną tajemnicę, wszystko zostaje wyjaśnione. Miasto, owszem, prezentuje się urokliwie, losy bohaterów wzruszają, ale to stanowczo za mało, żeby całość uznać za dobrą. W moim odczuciu pisarzowi zdecydowanie zabrakło finezji, a powielanie szablonu ociera się w "Szeptach" o tandetę. Jednym słowem: rozczarowanie.

Marek Adamkowicz "Szepty", Wydawnictwo Oficynka, Gdańsk 2010

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Chamowo - Miron Białoszewski

Do czasu przeczytania "Chamowa" pory Miron Białoszewski kojarzył mi się przede wszystkim z pamiętną lekcją polskiego w klasie maturalnej. Pamiętną, bo był to jedyny raz, kiedy nasz nauczyciel (świetny wykładowca zresztą) zrezygnował z przyswajania nam poezji tego twórcy, jako że nie byliśmy w stanie zinterpretować choćby fragmentu "Karuzeli z madonnami" (tu w znakomitym wykonaniu Ewy Demarczyk). Do dzisiaj się zastanawiam, czyja to była tak naprawdę porażka: mało pojętnych uczniów czy zniechęconego nauczyciela.


Tymczasem "Chamowo" jest lekturą nadzwyczaj prostą, co nie znaczy pozbawioną finezji. Stanowi zapis wydarzeń z pierwszego roku (1975-76) zamieszkiwania Białoszewskiego w mrówkowcu przy ul. Lizbońskiej w Warszawie (Kępa Gocławska). Niby nic ważnego się nie dzieje, ale czyta się to z fascynacją. Autor pisze o wydarzeniach w samym bloku, odwiedzinach (u) znajomych, długich spacerach po okolicy i zrywaniu polnych kwiatów, nocnych eskapadach autobusami (warto mieć mapę pod ręką;)). Zastanawia niesamowita spostrzegawczość i poetyckie skojarzenia obecne także w codziennych zapiskach:

Chodziłem po kuchni, pokoju, przedpokoju i z powrotem. Patrzyłem na dom naprzeciwko. Ukosem, wiec z dwóch stron jedenaście kondygnacji z życiami. W różnych skrótach. Jak oglądanie sceny z wszystkich naraz miejsc. Deszcz znów sfrunął. I czepiał się coraz szumniej pięter, parapetów. Światła w wielu oknach. Ale za chwilę, jak doszedłem do widoku, to w iluś dachach i asfaltach jak w świecących lustrach, niżej, wyżej, dalej, stał, wisiał deszcz. Wielopłatowcowy, w równowadze. Odszedłem w mieszkanie. Z jaśniejszej kuchni w prawie ciemny pokój. Nagle aż mnie wzdrygło widmo placu Dąbrowskiego. Wróciłem do okna kuchni. Przygasły dachy, ale widniej z dna, jaśnienie się przelewa. Znów wróciłem w majak pokoju i znów zaszedłem do widoku. A tam - wymiary wyparowały. [str. 15-16].

Z dziennika niewiele można się dowiedzieć o wydarzeniach w kraju, o polityce - tym bardziej. Najważniejsze jest to, co dzieje się wokół Białoszewskiego, ale jeśli przyjrzeć się dokładnie, to dzieje się wiele. W notatkach zaciekawiło mnie również to, że poeta nie wspomina o swojej pracy czyli tworzeniu poezji. Można odnieść wrażenie, że skupia się na redagowaniu starych utworów, a nic nowego nie powstaje. Nic bardziej mylnego, nowe wiersze powstawały, weźmy choćby taki za przykład:

30 lipca w nocy

Ciepło. Nieruchomo.
Znów zjechałem. Poszedłem
w uliczki Chamowa
między bliźniakowce,
wieżowce,
zielska.
Zielsk tyle, że ojej,
a to zawsze
całe ich skwery, ulice,
wyższe od ludzi
i jeszcze rosną.

Idę na nasyp lotniskowy.
Ciemno, niżej wieś,
psy odganiają.
Krzyż — czytam:
„Poległym
w obronie
ojczyzny
w bitwie
ze Szwedami
28, 29 i 30 lipca
1656 roku”.

W tych kumosach.

Akurat się skończyła.
319 lat temu.
No no.

Ruszam, schodzę za wał w dół,
zielska i żółto, świeci woda.
Czy to woda?
Stoi wszędzie, stoi, już
drzewa w wodzie,
patrzę, gdzie ja stoję,
a ja stoję
z drzewami na Wiśle.

[w nocy z 30 na 31 lipca 1975]

"Chamowo" to dla mnie świetna lektura nie tylko ze względu na język i możliwość podglądania poety w jego codzienności, ale również ze względu na wyraźną obecność Warszawy lat siedemdziesiątych: hałaśliwej i betonowej, z nowo powstającymi blokowiskami, z milicjantami, handlarkami i pijakami, z biurokracją i różnymi brakami. Ale także z ludźmi tworzącymi sztukę lub o niej dyskutującymi.

Niektórzy narzekali, że książka jest nudna i o niczym. Myślę, że tak też można ją odebrać, zwłaszcza jeśli nie lubi się stolicy i/lub nie zna jej topografii. Mnie zachwycił sposób, w jaki Białoszewski opisuje oswajanie nowego miejsca, zapuszczanie korzeni. Kolejny twórca do bliższego poznania.

Widok na Chamowo. Znany. Wiadome garaże, parkaniki. Te na początku wybrzydzane, a potem urządzające mi dodatkowe uliczki. Pawilon z tyloma sklepami. Pół roku temu pusty, tajemniczy. Pole za pawilonem przeorane, dalsze bloki, wloty, Wał Miedzeszyński z przelatującymi okienkami autobusów. Co tu dużo mówić, to wszystko swoiste, już. Rozszyfrowane po horyzont, bo i pola za Wisłą, drzewa, domki, i Siekierki z elektrownią, z kominami. Mam już tu wspomnienia, wspólne przeżycia z tymi zakamarkami, zmiany, świadkowanie. Już nie mogę się tego Chamowa wyprzeć. Ciekawe, czy tak naprawdę byłoby mi szkoda go, czy jednym machnięciem skwitowałbym cały żal.

Nazwa "Chamowo" na dobrą sprawę to tu nie tak znów pasuje. Malutko tego Chamowa, uporządkowane, zakończone, z polotami, z atrakcjami. Trasa, lotnisko, step, Wisła, dżungla, most, mostki, Saska Kępa. I to wszystko w kupie. Kto ma tyle naraz? [str. 293-294]

Miron Białoszewski "Chamowo", Wydawnicwto PIW, Warszawa, 2009

czwartek, 9 grudnia 2010

Pan Norris się przesiada - Christopher Isherwood


Berlin, wczesne lata 30-te. Z jednej strony kryzys gospodarczy, nasilające się wystąpienia nazistów i komunistów, z drugiej - bujne życie kulturalne i moralne rozpasanie. W taki świat trafia narrator powieści, młody William Bradshaw. Zaprzyjaźnia się z tytułowym Arthurem Norrisem, którego szlaki prowadzą nie tylko przez drogie restauracje i burdele, ale także przez posterunki policji i więzienie.


O ile Norris jest postacią barwną, o tyle narrator jest człowiekiem bez wyrazu. Podąża za innymi, pokornie poddaje się wydarzeniom. Mężczyzna bez ambicji i planów, trudno u niego nawet o emocje. Być może był to celowy zabieg autora, aby przez nijaką postać narratora uwypuklić głównego bohatera, mnie Bradshaw wydał się nadzwyczaj mdły. Bardzo możliwe, że z tego właśnie powodu powieść nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Świetnie za to przedstawione jest tło wydarzeń, przy czym warto pamiętać, że książka ukazała się w 1935 r., a więc nie rzutuje na nią wiedza o późniejszych losach Niemiec.

Powieść zapamiętam na pewno dzięki tłumaczowi. Otóż czasem jest tak, że nie znając tekstu oryginalnego ani języka źródłowego da się wyczuć, że coś się nie zgadza. I tak jest w przypadku pierwszego zdania na 129 stronie czyli: Hugo międlił kapucyna. Zdziwiłam się bardzo, mimo że kilka zdań wcześniej homoseksualny baron zaczepiał głównego bohatera przydeptując mu czubek buta, ale żeby aż tak się rozzuchwalił?;)) W końcu to przedwojenni dżentelmeni. Poza tym żaden Hugo tu nie występuje. Po sprawdzeniu Berlin Stories w books.google okazuje się, że oryginalne zdanie brzmi: He was squeezing a corn (str. 108), a więc powinno być: Przydeptywał nagniotek/odcisk. Jak dla mnie to translatorska wpadka roku;).

Podsumowując: "Pan Norris się przesiada" jest przyzwoicie napisany i stanowi bardzo dobry przykład powieści obyczajowej z wątkiem sensacyjnym. Zdecydowanie wolę jednak Isherwooda takim, jakim się zaprezentował w późniejszym o niemal 30 lat "Samotnym mężczyźnie" - według mnie powieści znacznie głębszej.

Christopher Isherwood "Pan Norris się przesiada", przeł. Marek Cegieła, Świat Książki, Warszawa 2008

wtorek, 7 grudnia 2010

Klub czytelniczy - inauguracja

Po kilku rozmowach z innymi blogerkami zdecydowałam, że pora inaugurować działalność klubu czytelniczego. Przyznaję, że pozazdrościłam Cornflowerbooks, a że pomysł jest ciekawy i ma w naszym gronie kilkoro zwolenników, może warto spróbować? W dzisiejszych czasach łatwiej spotkać się w sieci niż w naziemnym klubie;).

Zasady są proste: wybieramy jedną książkę, czytamy w określonym czasie (4-8 tygodni) i dzielimy się wrażeniami. Dobrze by było, gdyby wybrana pozycja była szeroko dostępna i niezbyt długa;). Gatunek literacki jest dowolny.

Na wzór ww. wspomnianej Cornflowerbooks na swoim blogu będę zamieszczać wstępną notkę dotyczącą danej książki, a w ustalonym terminie - wrażenia po lekturze. Celem każdego "posiedzenia" klubu jest dyskusja - nie zdawkowe uwagi i komentarze, jakich w sieci jest pod dostatkiem, ale wymiana głębszych przemyśleń. Mnie takich dyskusji brakuje, stąd też po części wziął się pomysł na obecne przedsięwzięcie. Zamieszczając notkę podsumowującą postaram się taką dyskusję sprowokować;).

Nie trzeba się rejestrować, nie trzeba prowadzić własnego bloga - kto ma ochotę, ten czyta i komentuje. Naturalnie chętni mogą zamieszczać pełne recenzje na swoich blogach, z zastrzeżeniem, żeby nie wyprzedzać podanego terminu;). Jeśli ktoś będzie miał ochotę gościć podobne spotkanie u "siebie" - nie ma problemu, możemy wprowadzić system rotacyjny. Jeśli nie, za jakiś czas zaproponuję kolejną lekturę. Dodam, że Brytyjczycy z ww. wspomnianego klubu "spotykają się" co miesiąc już od 3 lat;)

Tymczasem zapraszam do wspólnego czytania "Jądra ciemności" Josepha Conrada. Wrażeniami będziemy wymieniać się od soboty 22 stycznia 2011 r.;).


Książka ta ostatnio pojawiła się w rozmowie z Elenoir, a poza tym:
1. należy do klasyki literatury światowej
2. Joseph Conrad często jest wspominany, ale rzadko czytany
3. warto sprawdzić, jak wygląda pierwowzór literacki legendarnego filmu Coppoli "Czas Apokalipsy".

Tekst w wersji oryginalnej jest dostępny m.in na stronie www.gutenberg.org

Zachęcam do udziału i lektury;)

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Siedem kobiet - Rebecca Miller


Największą zaletą tej książki jest jej objętość - tylko 142 strony. Nie żal zbytnio czasu poświęconego na lekturę tych siedmiu opowiadań wątpliwej jak dla mnie jakości. Zapowiadało się nieźle, a wyszło gorzej niż przeciętnie.


Po pierwsze - warsztat. Autorka ma poważne problemy z prowadzeniem akcji, niekiedy najwyraźniej nie może się zdecydować na główną bohaterkę, więc pisze o kilku (najlepiej to widać w opowiadaniu "Nancy"). Pozostaje zgadywać, co tak naprawdę było myślą przewodnią danego tekstu.

Po drugie - schematyczne ujęcie postaci. Bohaterki opowiadań Miller pochodzą z różnych grup społecznych, niestety są oryginalne. Jeśli mowa o artystce, to jest albo niespełniona (Julianne), albo niestabilna emocjonalnie (Louisa), jeśli czytamy o kobiecie z wyższych sfer, to należy obstawiać, że będzie pustą damulką (Nicole), z kolei kobieta z niższej warstwy społecznej okaże się ofiarą przemocy domowej (Delia).

Z siedmiu tekstów najbardziej spodobał mi się ten o młodej malarce ("Louisa"), głównie dlatego, że lubię wątek malarstwa w prozie. Ostatecznie za ciekawe mogę jeszcze uznać pierwsze opowiadanie ("Greta") o redaktorce w wydawnictwie. Poza tym - bez zachwytu, a nawet bez głębszego zainteresowania. Niestety nie potrafię dostrzec tu żywiołowości, świeżości i błyskotliwości, o której wspomina notka z okładki książki.

Rebecca Miller "Siedem kobiet", przeł. Jędrzej Polak, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza, Warszawa, 2010

piątek, 3 grudnia 2010

Chwila na wietrze - Andre Brink


Po znakomitej "Tamtej stronie ciszy" moje oczekiwania wobec Brinka były wygórowane, stąd może rozczarowanie "Chwilą na wietrze". Powieść nie jest zła, ale historia w niej przedstawiona wydała mi się mało prawdopodobna. Oto mamy połowę XVIII wieku, środek Afryki Południowej. Po śmierci męża podczas ekspedycji badawczej Elisabeth zostaje porzucona przez ekipę tubylców, w afrykańskiej dziczy natyka się na nią zbiegły przed laty niewolnik, po czym razem ruszają do Kapsztadu. Podczas wielotygodniowej i uciążliwej wędrówki początkowa niechęć i nieufność ustępuje zażyłości, a w efekcie rodzi się miłość. Właśnie ten motyw nie jest dla mnie przekonujący, może głównie za sprawą Adama, który jak na analfabetę jest wyjątkowo inteligentnym człowiekiem.



Przymykając oko na wątek miłosny trzeba przyznać, że autor świetnie buduje atmosferę i rewelacyjnie opisuje interior. To, co mi się spodobało w powieści najbardziej, to zrównanie losu białej kobiety w Afryce z losem niewolnika. Kobiety to istoty zdecydowanie gorszego rodzaju niż mężczyźni, żyją pod presją konwenansów i ku zadowoleniu ojców i mężów.

Być dziewczyną jak ja to najgorsze, co może człowiekowi się przytrafić. Nie rób tego, nie rób tamtego. Bądź ostrożna, pobrudzisz sobie suknię. Uważaj na włosy. Nie dopuść, żeby słońce spaliło ci twarz. Czy sądzisz, że jakikolwiek mężczyzna zainteresuje się poważnie panną, która robi takie rzeczy? To był w końcu cel ostateczny: być pociągającą dla mężczyzny. Nieważne, czego TY chcesz, o całym twoim życiu decydują inni. [str. 194].

Jak łatwo się domyśleć, sytuacja tubylców jest znacznie gorsza, jednak wolność jest tu pojęciem względnym. W przypadku zbiega jest pozorna: można uciec od okrucieństwa białego właściciela, ale niewiele więcej - wolność tak naprawdę oznacza śmierć. Niektórzy niewolnicy dobrze o tym wiedzą i nawet nie próbują się wyswobodzić: bez pana są niczym. Podobnie wygląda egzystencja białych kobiet, które często są całkowicie zależne od tego samego białego pana. Tak jak tubylców wyhodowano dla tej ziemi [str. 99], tak kobiety wychowano dla mężczyzn. One także są tylko ciałem, które powinno trzymać się własnego miejsca i nie myśleć, bo myślenie z ich strony to arogancja [str. 99].

Pomysł ciekawy, dość oryginalnie zaprezentowany. Narracja z wykorzystaniem strumienia świadomości i retrospekcji, które często zazębiają się, zdecydowanie urozmaica lekturę. Przeczytać warto także dlatego, żeby porównać Afrykę Południową Brinka z tą opisywaną przez Gordimer czy Coeztee'go.

Andre Brink, "Chwila na wietrze", tłum. Magdalena Konikowska, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1992