piątek, 30 grudnia 2011

W pięciu punktach


Gdybym chodziła na sylwestrowe bale, z chęcią wypróbowałabym kreację jak na zdjęciu poniżej. To cudowne dzieło wykonała Jolis Paons wykorzystując kartki z książki telefonicznej. Dla miłośniczki słowa drukowanego - suknia jak znalazł. Ale ponieważ 31 grudnia nie świętuję i omija mnie szał przygotowań, spokojnie mogę zająć się bilansem rocznym. Nie księgowym, rzecz jasna, a książkowym.;)I nie liczby są tu najważniejsze, a tytuły. Zatem - do dzieła.



1. Książki najlepsze w 2011 r.

W tym roku udało mi się trafić na wiele książek bardzo dobrych, jeszcze więcej - dobrych. Wybrać nawet pięć czy dziesięć najlepszych byłoby mi trudno, wyróżnię zatem trzy, które moim zdaniem zasługują na większą uwagę:

Amos Oz - Mój Michael
Wiesław Myśliwski - Nagi sad
Magdalena Tulli - Włoskie szpilki

Do tej listy bez wahania dodałabym jeszcze:

Muriel Spark - The Driver's Seat
Iris Murdoch - A Fairly Honourable Defeat

niestety tłumaczenia na język polski brak.;(


2. Książki najgorsze w 2011 r.

Kandydat jest jeden: Michael Cunningham - Nim zapadnie noc


3. Niespodzianka roku

Nagroda Nike dla Mariana Pilota i jego "Pióropuszu" oraz późniejsze nikłe zainteresowanie książką - także wśród blogerów. Sama nie jestem tu wyjątkiem i mam zamiar się poprawić;)

Drugą niespodzianką był dla mnie zapał i wytrwałość kilkorga z Was, bo tylko dzięki Wam odbyło się dwanaście spotkań Klubu Czytelniczego. Najbardziej wytrwali dyskutanci to Lirael i Zacofany.w.lekturze - brawo! Udało się zrealizować założenia przedsięwzięcia czyli porozmawiać na temat konkretnych lektur. Jeśli za miernik popularności danej lektury uznać ilość komentarzy w dyskusji, bezkonkurencyjna okazała się Pełnia życia panny Brodie Muriel Spark.

Wszystkim uczestnikom dyskusji bardzo serdecznie DZIĘKUJĘ i zapraszam w przyszłym roku. Bez Waszego udziału działalność Klubu mija się z celem;)


4. Oczekiwane w 2012 r.

Czekam przede wszystkim na Tajny dziennik Mirona Białoszewskiego (wg planu ma się ukazać w Znaku w lutym) oraz na drugi tom Dziennika Mrożka (podobno w księgarniach będzie już w styczniu).


***

A jak wypadł Wasz czytelniczy bilans za 2011 rok? Czy są książki, na które czekacie w 2012 roku?

***



środa, 28 grudnia 2011

Zęby bolą


Trudno czytać "Koniec romansu" Greene'a i nie zgrzytać zębami. Z jednej strony otrzymujemy nadmuchany do granic możliwości wątek nawrócenia religijnego, który pod koniec powieści zmierza już tylko w stronę kiczu. Z drugiej strony czytelnik jest zasypywany "złotymi myślami", które brzmią na przykład tak:

Zazdrośni kochankowie są godniejsi szacunku, mniej śmieszni od zazdrosnych mężów. [str. 16]

Nie można szpiegować własnej żony przez przyjaciela, i to przyjaciela udającego jej kochanka. [str. 17]

Wraz z powodzeniem kochanka wzrasta jego nieufność. [str. 44]

Zimna kobieta nigdy nie bywa zazdrosna. [str. 50]

Niepewność jest najgorszą rzeczą, jakiej doświadczają kochankowie. [str. 51]

Po wzruszeniach posiadania przychodzi czułe uczucie odpowiedzialności, kiedy zapomina się, że jest się tylko kochankiem, który z niczego nie musi sobie zdawać sprawy. [str.64]

Gdy dwoje ludzi kochało się, nie potrafią ukryć przed sobą braku czułości w pocałunku. [str. 84]

(...) losem kochanka jest śledzić, jak wyraz smutku krzepnie na twarzy ukochanej niby maska. [str. 152]

Tymczasem Greene najlepszy jest wtedy, gdy skupia się na miłości. Kiedy pokazuje mało romantyczne oblicza tego uczucia. Kiedy kochanka zmienia w nieznośnego zazdrośnika. Jest jeszcze ciekawiej, gdy główny bohater zostaje powiernikiem zdradzanego męża. Psychologia postaci jest zdecydowanie najmocniejszą stroną Greene'a. Przekonują mnie ich pozornie irracjonalne zachowania oraz skomplikowane relacje. Ich pokrętna i ułomna natura, która każe czasem dręczyć ukochaną osobę, a nienawidzić naiwnego za jego dobroć. Tak, to mogła być znakomita powieść psychologiczna.

_________________________________________________________________________________

Graham Greene "Koniec romansu", tłum. Jan Józef Szczepański, Wydawnictwo C&T, Toruń, 1999
_________________________________________________________________________________


sobota, 24 grudnia 2011

Bajka


Bruno Jasieński

Bajka wigilijna

Któż z nas nie zna przysłowia słusznego od dziś-li:
„Głodnemu chleb na myśli”.
Z tego oto przysłowia, jak pisklę z jajka,
Na dzisiaj – bajka.

Do wieczerzy wigilijnej za ubranym stołem
Zasiedli w tym roku społem,
Jak wilki rozmieszczone wśród potulnych owiec,
Tworząc razem przypadkiem dziwny konglomerat,
Redaktor, kupiec, literat,
Urzędnik i przemysłowiec.
I skoro błysła gwiazda, jak niegdyś dziad z dziadkiem,
Jęli zgodnie z tradycją łamać się opłatkiem
Niepomni osobistych uraz i pretensji,
Życząc sobie nawzajem, zależnie od osób,
Na różny sposób:
Ten temu trzynastej pensji,
Temu zwyżki dolara, temu znowu spadku,
Temu 300000 nowych prenumerat...
Życzliwi wszyscy wszystkim. Został na ostatku
Literat.
- Czegóż mamy ci życzyć? – rzecze przemysłowiec -
Odpowiedz.
Jak daleko dosięga twych ambicji grobla?
Chcesz może nagrody Nobla?
Czy może myśli grą dumną,
Wierząc, że w końcu zniknie dokuczliwy zgrzyt os,
Marzysz, aby przemawiał nad twą trumną
Sam Witos? –
„Bynajmniej” – rzekł literat – „cel mych skromnych życzeń
„Sięga najdalej na styczeń
„I skoro mnie ucieszyć chcecie – ty i tamci,
„Dobrą radę na to dam ci:
„Miast życzeń platonicznych składać mi namiastkę
„Z słów, które kiedyś ujrzę na pośmiertnej wstążce,
„Kupcie jeden drugiemu na gwiazdkę
„Po książce”.

środa, 21 grudnia 2011

Zima inaczej


Shinkawa Kazue

Wiśnie rozkwitłe pośród zimy




To, że mężczyzna i kobieta

łączą się na prawach pękniętego garnka i pokrywki,

a już nazajutrz są znużeni sobą -

nie mogę się z tym pogodzić.

Jeśli ty jesteś dzwonem spiżowym na wieży,

to ja chcę zostać jego dźwięcznym głosem.

Jeśli ty jesteś krągłą cytryną,

to ja chcę zostać jej odbiciem w lustrze.

Tak właśnie pragnę w twoich oczach żyć w spokoju.

W krainie, gdzie przebywają dusze,

będziemy razem, ja i ty - dziećmi po wieczne czasy

i chyba będzie nam wolno bawić się w takie rodzinne życie...

Bo nie potrafilibyśmy mieszkać pod wspólnym dachem,

gdzie rozwodzi się odór wilgotnej pościeli

i gdzie okapy dachu opadają ku ziemi jak ociężałe powieki.

Po co mielibyśmy się smucić?

Spójrz na słomianą matę, gdzie siedzimy przy sobie

jak lalki odtwarzające cesarską parę w dniu święta dziewcząt!

Tu tylko utrzymuje się jasność, choć kończy się dzień,

i nieustannie padają płatki kwiecia wiśni...



wiersz z tomu:
___________________________________________________________________________________
Wiśnie rozkwitłe pośród zimy. Antologia współczesnej poezji japońskiej, opracowali: Adachi Kazuko, Wiesław Kotański, Tadeusz Śliwiak, Wyd. Kokusai Bunka Shuppansha, Tokyo 1992, s. 487
___________________________________________________________________________________


poniedziałek, 19 grudnia 2011

W roli głównej: Wrocław

Tworzenie zbioru opowiadań na zadany temat grozi najczęściej tendencyjnością. W przypadku miłości tym bardziej, bo temat to ograny i trudno wymyślić coś oryginalnego. Nie inaczej jest w przypadku zbioru "Miłość we Wrocławiu", który pewnej szablonowości nie uniknął. Jak się już kochają, to przeważnie osoby młode, zdrowe i pracujące, jeśli dopada je uczucie, to w ścisłym centrum miasta obfitującym w zabytki i wydarzenia kulturalne, jeśli się umawiają, to najczęściej w Literatce. Na szczęście wrocławska miłość nie jest do bólu słodka - goryczy w niej sporo, dramat i zbrodnia nie są jej obce.


Moimi faworytami w tym zbiorze są zdecydowanie Inga Iwasiów ("Boczny wątek"), Maciej Malicki ("Zapach") oraz Joanna Pachla ("Stacz"). Ich opowiadania wydają mi się spójne i zgodnie z zapowiedzią na okładce - nieco przewrotne. Mają w sobie lekkość i przede wszystkim bohaterów, z którymi chciałoby się zostać na dłużej. Z pozostałych tekstów z pewnością zapamiętam również "350 przepisów. Jak zrobić z siebie idiotkę. Poradnik" Ignacego Karpowicza, który mile mnie zaskoczył m.in. humorem i zgryźliwością (Każde ciało ma na swojej powierzchni punkt, w którym zbiegają się kłębki nerwów. Ten kłębuszek nosi nazwę punktu Wiśniewskiego (Janusza Leona). Jest molekułą emocji oraz głupoty. Wystarczy na ten punkt trafić, by człowiek przestał być istotą rozumną, by się rozsupłał, rozpadł, otworzył. [str. 73.]). Rozczarowali mnie natomiast autorzy, których czytam od lat i lubię: Stefan Chwin (jarmarczny niczym jego szczudlarze), Wojciech Kuczok (balansujący na granicy dobrego smaku) oraz Krzysztof Varga (tylko przeciętny).

Żeby było jasne - "Miłość we Wrocławiu" nie jest książką złą, to bardzo przyjemna lektura. Miło się chodzi po mieście z bohaterami opowiadań, jeszcze milej jest rozpoznawać na kartach książki znajome kąty. Pomysł na promowanie miasta przez literaturę jest rewelacyjny, ciekawe byłoby zobaczyć, o czym pisaliby literaci, gdyby pozwolić im pisać na dowolny temat. Wierzę, że pomysłów by nie zabrakło, w końcu Wrocław to fantastyczne miejsce.

_______________________________________________________________________________________
Miłość we Wrocławiu – Stefan Chwin, Inga Iwasiów, Ignacy Karpowicz, Wojciech Kuczok, Maciej Malicki, Łukasz Orbitowski, Joanna Pachla, Edward Pasewicz, Andrzej Pilipiuk, Marta Syrwid, Irek Grin, Gaja Grzegorzewska, Marcin Świetlicki, Krzysztof Varga, Andrzej Ziemiański, Wydawnictwo EMG, Kraków 2011
_______________________________________________________________________________________


piątek, 16 grudnia 2011

Nic oczywistego

U Fiedorczuk nic nie jest oczywiste. Nastoletnia przyjaźń nie przetrwa do grobowej deski, matka nigdy nie porozumie się z córką, literatką nie zostanie ta zdolna, ale ta mniej utalentowana. Nic nie idzie zgodnie z przewidywaniami, na dodatek autorka pozostawia czytelnika z pytaniami. Kim jest tytułowa biała Ofelia? Czy główne bohaterki były pierwowzorem dla fikcji czy też zaczęły fikcję naśladować w życiu? A może to były tylko sny? To nie jest oczywiste.


Podobają mi się zwody autorki i trzymanie czytelnika w niepewności. Podoba mi się opowieść o Annie, która sprawia wrażenie, jakby poruszała się wciąż na oślep. Już, już odkrywa siebie, już wychodzi na prostą, a tu przykra niespodzianka, kolejne rozczarowanie na koncie. Zaczyna się odpływ w inną rzeczywistość-nieoczywistość. To książka bardzo konkretna, z początkiem i końcem, dobrze zarysowanymi postaciami, a jednak pozostała mi w pamięci jako coś podobnego do snu. Może nawet do serii snów, w których realne wątki przeplatają się z tymi fantastycznymi, chwilami przemieniającymi się w koszmar.

Mało atrakcyjna okładka zapowiadała lekturę ciężką i mroczną, z traumą lub tragedią w tle. Tymczasem "Biała Ofelia" to sprawnie napisana powieść o dojrzewaniu, w której na każdej stronie słychać poetycki język. Jeśli tak prozę mają tworzyć poetki, to ja poproszę o więcej.

Wywiad z autorką można przeczytać tutaj.
_____________________________________________________

Julia Fiedorczuk "Biała Ofelia", Biuro Literackie, Wrocław, 2011
_____________________________________________________


wtorek, 13 grudnia 2011

Żałuję

W takich chwilach żałuję, że nie znam francuskiego. W takich tzn. kiedy kończę "O sztuce oraz sposobach usidlenia kierownika działu w celu upomnienia się o podwyżkę” Pereca i okazuje się, że z autora był pomysłowy Dobromir. Co książka, to inna konstrukcja, inna gra z czytelnikiem. Niestety w Polsce przetłumaczono tylko kilka książek Pereca. A tu by się z chęcią poczytało takie La Disparition czyli powieść napisaną bez użycia litery "e". Albo choćby taki Un cabinet d'amateur wykorzystujący wielokrotne powtórzenie obrazu w obrazie. Książka ukazała się w Polsce pod tytułem "Gabinet amatora", nawet w dwóch przekładach, oba niestety są najwyraźniej wadliwe*. Kłania się stara prawda: języki obce warto znać. W przypadku lektury książek Pereca - zdecydowanie warto.


Co zatem aż tak ujęło mnie w tej czerwonej książeczce, że zaczęłam pomstować na językowe lenistwo? Głównie forma i humor. Otóż Perec postanowił w literacki sposób przedstawić schemat organizacyjny, za cel zadania stawiając sobie - czy też raczej potencjalnemu pracownikowi - poproszenie szefa o podwyżkę. Forma graficzna zajmuje jedną stronę, opis wszystkich możliwości dotarcia do kierownika - 75 stron. Treść jest tu mniej istotna, a dokładne jej śledzenie może przyprawić o zawrót głowy, zgrzytanie zębami, a nawet o atak wściekłości. Autor uparł się bowiem, aby utrudnić realizację zadania i mnoży przed śmiałkiem trudności. To, że szef może być w złym humorze, zbyć pracownika, przełożyć spotkanie, jest niczym w porównaniu z ryzykiem, jakie stanowi świat zwierząt i minerałów. Szef może wszak zatruć się nieświeżym jajkiem, a jeśli nie zatruje się jajkiem, może udławić się ością, a jeśli nie udławi się ością, może zarazić się odrą od jednej z czterech córek, a jeśli nie... I tak dalej, i tak dalej czytelnik podąża tropem nieszczęśliwych wypadków, o ile starcza mu naturalnie wytrwałości. A wszystko to podane jednym ciągiem, bez znaków interpunkcyjnych i wielkich liter.

Przyznaję się bez bicia, że całość bywa nużąca i irytująca, na szczęście bywa także dowcipna. Mam ogromny szacunek i słabość do literatów eksperymentatorów, toteż od czasu do czasu dużą frajdę sprawia mi sięgnięcie po książki w rodzaju wyżej opisanej. Kombinatoryki w matematyce nie lubiłam, ale w literaturze - bardzo. Perec kombinuje nie tylko z możliwościami w schemacie, ale i z językiem; na miano literata w pełni sobie zasłużył. Już się cieszę na "Człowieka, który śpi" - książkę złożoną podobno wyłącznie z cytatów oraz na "Życie instrukcję obsługi" zorganizowane wg ruchu skoczka szachowego. Może z czasem znajdą się chętni na przetłumaczenie innych utworów Pereca.


------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
*Polecam artykuł Jana Gondowicza w Magazynie Literackim w nr 49 "Tygodnika Powszechnego". Wyrywkowe porównanie pokazuje duże rozbieżności między tłumaczeniami "Gabinetu amatora". I tak np. "forma świecznika" u Markowskiego jest "wzorem na szkliwie" u Brzozowskiego, natomiast "sekretne przesłanie" Brzozowskiego to według Markowskiego "skradziony list". Nie wiadomo też, czy w oryginale chodziło o "ulicznego antykwariusza w Lille" (Markowski) czy raczej o "antykwariusza przy ulicy de Lille" (Brzozowski). Podobnych przykładów jest więcej, Perec pewnie w grobie się śmieje.



________________________________________________________________________________________

Georges Perec "O sztuce oraz sposobach usidlenia kierownika działu w celu upomnienia się o podwyżkę”, tłum. Wawrzyniec Brzozowski, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011
________________________________________________________________________________________


piątek, 9 grudnia 2011

Klub czytelniczy (odc. 12) - Matka Joanna od Aniołów


Garść informacji dotyczących dzisiejszej lektury:

Kanwą opowiadania Iwaszkiewicza są wydarzenia z początku XVII w. w Loudun we Francji, gdzie odbył się proces księdza Urbana Grandiera, oskarżonego przez matkę przełożoną klasztoru Urszulanek o opętanie zakonnic i konszachty z diabłem. Te same wydarzenia opisał również Aldous Huxley w powieści "Diabły z Loudun" (1952) oraz John Whiting w sztuce teatralnej "Demony" (1961). Książka Iwaszkiewicza została sfilmowana przez Jerzego Kawalerowicza, a Huxleya - przez zmarłego w listopadzie br. Kena Russela ("Diabły"). Temat okazał się wyjątkowo nośny - w 1969 r. Krzysztof Penderecki skomponował operę "Diabły z Loudun". Wniosek jest jeden: "Matkę Joannę od Aniołów" warto znać;)



Pytania do dyskusji:

1. Jakie są Wasze ogólne wrażenia po lekturze „Matki Joanny od Aniołów”?

2. W opowiadaniu pojawiają się różne koncepcje dotyczące zła. Czy któraś z nich wydała Wam się szczególnie interesująca?

3. Czy Matka Joanna była rzeczywiście opętana?

4. Cadyk – mędrzec czy szatan w przebraniu?

5. Dlaczego ksiądz Suryn poniósł klęskę?

6. Co dla Was pozostanie sednem opowiadania Iwaszkiewicza?

7. Pytanie dla osób, które widziały ekranizację Jerzego Kawalerowicza – jak według Was wypada porównanie filmu z pierwowzorem literackim?

8. Miejsce na wasze pytania.



Zapraszam wszystkich chętnych do dyskusji;)



środa, 7 grudnia 2011

Niewygodny spadek

Dziedzictwo jest trudne, składa się ze zbyt wielu nieszczęść, w których zbyt wielu ludzi odziedziczyło udziały, a nikt nie wie, jak je zainwestować i co w ogóle z nimi zrobić. Dotyczy to zwłaszcza upokorzeń, które chciałoby się po prostu wykreślić z inwentarza, a jeśli to niemożliwe, pozbyć się ich, oddając komuś innemu. Lecz wiadomo, że nawet najsłabszy nie przyjmie ich po dobroci, w tej sprawie bez przemocy się nie obędzie. [str. 77]


Bohaterka opowiadań Magdaleny Tulli otrzymała w spadku wojenną traumę matki, włoskie pochodzenie ojca i postanowienia jałtańskie. To spore obciążenie, zwłaszcza dla dziecka dorastającego w Polsce w latach 60-tych ubiegłego stulecia. Wiąże się z nieodwzajemnioną miłością do matki, rozdarciem między dwoma kulturami i szykanami. Żadne tam dolce vita - o istnieniu innych światów boleśnie przypominają tytułowe włoskie szpilki.

Podoba mi się sposób Tulli na snucie opowieści. Szarą nicią, gęstym ściegiem, dobrze maskującym to, co znajduje się pod spodem. Gruba tkanina jest szorstka w dotyku i nieco krępuje ruchy, ale dobrze się nią opatulić. Posiada bowiem cenną właściwość - grzeje. Tak jest właśnie z "Włoskimi szpilkami" - pełnymi metafor i oryginalnych skojarzeń. U Tulli wojna może być wojną pianistów, wydarzenia marcowe 1968 r. - polowaniem na lisy, a postępująca choroba Alzheimera - rozpadem imperium:

Jej choroba była jak schyłek imperium. Armie cofały się, opuszczały przyczółki zajęte w czasach minionej świetności, posągi kruszały, pałace zarastały zielskiem. Urzędnicy cesarstwa nie myśleli już o wielkości, tylko o przetrwaniu, to znaczy o tym, co najbardziej doczesne i najbliższe ciału, a przez opuszczone punkty graniczne przenikali obcy - wirusy, bakterie - i przejmowali rządy. [str. 22]

Proza nieprzeciętna, w swojej oryginalności bezpretensjonalna. Do sączenia dzień po dniu, do smakowania. Dla mnie cymes.

Zachęcam do przeczytania wywiadu z autorką.

______________________________________________________________

Magdalena Tulli "Włoskie szpilki", Wydawnictwo Nisza, Warszawa, 2011
______________________________________________________________


poniedziałek, 5 grudnia 2011

Ośma półka od dołu


Czytam wywiad z Michałem Witkowskim w piątkowej Gazecie Wyborczej, a tam taki fragment:

Czy pan pisze dla inteligenta?

- Zdecydowanie trudno powiedzieć żebym pisał dla inteligenta, bo inteligent czytał raczej Konwickiego, Herberta czy Miłosza i nie potrzebował żadnych wabików typu, że będzie seks, przemoc i kamp. Wszelkie ozdóbki i przyprawy były mu wręcz wstrętne. Teraz są nadobecne, bo przecież książki pisze się w kontekście półki w Empiku.

Pan żartuje?

- Nie. Pisząc wiem, że moja książka będzie stała na ósmej półce od dołu, w piątym pomieszczeniu. I że facet, który ma wydać 30 zł, mając do wyboru trzypoziomowy Empik, musi je wydać właśnie na tą ósmą półkę, a nie na kubek z Marilyn Monroe czy najnowszy kompakt.

Pan się nie wstydzi mówić o tym?

- A czego mam się wstydzić?

Że pan pisze pod półkę.

- Przepraszam, ale pani jest naiwna. Literatura współczesna ma bardzo dobrze wpisaną świadomość półki w Empiku. Ona cała krzyczy, jak bardzo jest atrakcyjna. Kiedyś pisało się bez takiej potrzeby.

Krzyczy?

- Tytułem krzyczy, żeby tylko się rozniosło, że ja też jestem atrakcyjna, a ci obok mnie to już mniej. Pierwszym zdaniem krzyczy, okładką i tym, co napisane z tyłu na okładce. Teraz już się nie da pisać tak jak kiedyś.

Pełny tekst wywiadu tutaj.


piątek, 2 grudnia 2011

Iwaszkiewiczowie

Dzieliło ich prawie wszystko - stan majątkowy, poglądy polityczne i religijne, ciągoty seksualne. Połączyło uczucie i zamiłowanie do sztuki, dzięki temu przetrwali razem 58 lat. Po drodze przytrafiło im się samobójstwo teścia Jarosława, poważne tarapaty finansowe i wreszcie choroba psychiczna Anny, którą w dużej mierze uratował (przynajmniej na dłuższy czas) małżonek i - paradoksalnie - wojna. Związek intrygujący, daleki od wzorca: on - artysta i egoista, ona - pokorna towarzyszka doli i niedoli, zawsze w cieniu geniusza.


Z książki Mitznera o Iwaszkiewiczach wynika, że to Jarosław głównie zabiegał o trwałość małżeństwa, i że to on wykazywał się większą zapobiegliwością. Annie co prawda nie można odmówić zdolności organizacyjnych, w końcu to na jej głowie było prowadzenie domu, który w czasie wojny stał się schroniskiem dla wielu osób. Przy okazji - mało kto wie, że za pomaganie Żydom oboje pośmiertnie zostali uhonorowani tytułem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.


Sekret tego małżeństwa polegał na dużym szacunku i tolerancji dla odmiennych upodobań. I tak na przykład Jarosław akceptował gorliwą religijność żony, ta z kolei godziła się na jego fascynacje chłopcami. Tu ciekawostką jest fakt, że Anna swego czasu zdobyła się na homoerotyczny flirt z Marią Morską, wycofała się jednak z powodu wyrzutów sumienia. Było między Iwaszkiewiczami także partnerstwo na poziomie sztuki - Anna była pierwszą czytelniczką i krytykiem utworów męża, sama pisywała eseje, przekładała na polski literaturę francuską. Mimo różnic i przeciwności losu (m.in. postępującej choroby Iwaszkiewiczowej), z wzajemnymi pretensjami, poczuciem osamotnienia - trwali razem.

Iwaszkiewiczowie widziani przez Witkacego

Para bardzo interesująca, książka Mitznera niestety przeciętna. W moim odczuciu za dużo w niej w cytatów z utworów Iwaszkiewicza, za mało faktów - autora usprawiedliwia jedynie określenie całości mianem eseju. Pewne tematy ledwie zasygnalizowano, a szkoda. Narzeczeństwo Anny z Krzysztofem Radziwiłłem zasługuje na większą uwagę, bo wiele mówi o przyszłej żonie poety. O córkach Iwaszkiewiczów dowiemy się tylko tyle, że się urodziły, a przecież rodzicielstwo jest ważnym elementem małżeństwa, nieprawdaż? Jak na badacza, który swoich bohaterów znał i niejednokrotnie odwiedzał, książka pozostawia wiele do życzenia. Mam nadzieję, że późniejsze wydanie (2008) zostało zmienione i zgodnie z zapowiedzią wydawcy "książka stała się jedną z najważniejszych prac biograficznych w polskiej literaturze".

Zachęcam do zajrzenia na stronę o Iwaszkiewiczach i Stawisku.
_______________________________________________________________________________________

Piotr Mitzner "Hania i Jarosław Iwaszkiewiczowie: esej o małżeństwie", Wyd. Literackie, Kraków, 2000
_______________________________________________________________________________________

wtorek, 29 listopada 2011

Styczniowe spotkanie Klubu Czytelniczego

Tym razem proponuję powieść Italo Calvino "Jeśli zimową nocą podróżny" (1979). Książka głośna, bo specyficzna: autor bawi się z czytelnikiem, bawi się także literaturą jako taką. Oto próbka czyli pierwszy akapit:

Zabierasz się do czytania nowej powieści Italo Calvina "Jeśli zimową nocą podróżny". Rozluźnij się. Wytęż uwagę. Oddal od siebie każdą inną myśl. Pozwól, aby świat, który cię otacza, rozpłynął się w nieokreślonej mgle. Drzwi lepiej zamknąć: tam zawsze gra telewizor. Powiedz im to od razu: Nie, nie chcę oglądać telewizji! Podnieś głos, inaczej cię nie usłyszą: Czytam! Nie chcę, aby mi przeszkadzano! Może cię nie usłyszeli przy całym tym hałasie, powiedz głośniej, krzyknij: Zaczynam czytać nową powieść Italo Calvina! A jeśli nie chcesz, nic nie mów, miejmy nadzieję, że zostawią cię w spokoju.


Książka może by trudna do zdobycia, na szczęście można pobrać ją z sieci.

Mam nadzieję, że dacie się skusić na ten eksperyment literacki w wydaniu włoskim. Początek dyskusji w piątek 27 stycznia 2012 r.

Zapraszam;)

sobota, 26 listopada 2011

Pierrot mon ami

"Pierrot mon ami" Raymonda Queneau to jedna z dwóch książek (obok Murphy'ego Samuela Becketta), którą podczas wyprowadzki zabiera ze sobą główny bohater "W sieci" Iris Murdoch. Powieść Brytyjki oferuje wiele interesujących tropów (patrz: ostatnia klubowa dyskusja), szkoda byłoby pominąć ciekawie zapowiadający się wątek literacki. Autorka otwarcie przyznawała, że wiele zawdzięcza twórczości Queneau i w jej powieści to widać, choćby na poziomie treści. Główni bohaterowie "W sieci" i "Pierrot mon ami" mają ze sobą wiele wspólnego: obaj są po 30-tce, samotni, bez stałej pracy i pieniędzy. W miłości szczęścia nie mają, za to w ściąganiu na siebie drobnych nieszczęść - owszem. Obaj odbędą podróż (także w sensie metaforycznym) napędzaną bardziej przypadkami niż decyzjami. Podobieństw sporo, można zatem przyjąć, że Murdoch postanowiła zabawić się powieścią uwielbianego pisarza i/lub złożyć mu swoisty hołd.


Zapominając na chwilę o Murdoch pozostajemy z powieścią Queneau osadzoną w przedwojennym (?) Paryżu, w świecie lunaparku i cyrku, podejrzanych typków i kochliwych kobiet. Fabuła jest prosta, z uroczymi humorystycznymi wstawkami i gdyby nie posłowie tłumaczki Anny Wasilewskiej, zapewne odłożyłabym książkę bez możliwości docenienia w pełni talentu pisarza;). Byłoby ze mną tak, jak w epilogu z głównym bohaterem:

(...) wyobraził sobie powieść, która by z tego mogła powstać, powieść kryminalną, która zawarłaby zbrodnię, winowajcę i detektywa oraz niezbędne zestrojenie wszelkich nieścisłości dochodzenia, tymczasem widział powieść, z która tego powstała, powieść tak dalece pozbawioną przemyślności, że nie sposób było ustalić, czy istniała w ogóle jakaś zagadka, czy też nie, powieść, w której wszystko mogłoby się zazębiać zgodnie z policyjnym zamysłem, a tak naprawdę było doskonale wyzute z przyjemności, jakich dostarcza wszelkie widowisko i każda działalność tego rodzaju. [str. 177]

Okazuje się bowiem, że "Pierrot mon ami" to istna kopalnia skarbów. A to świetnie oddany potoczny (żeby nie powiedzieć "knajacki") język, a to wykorzystanie pojęć matematycznych do opisywania rzeczywistości (ważną rolę odgrywa liczba osiem). Profanum (wesołe miasteczko, cyrk) sąsiadujące z sacrum (grobowiec), ład z chaosem. Czas przeszły przeplatający się wbrew logice z czasem przeszłym. Śledztwo, które nie jest śledztwem, bo nie było żadnej zbrodni ani przestępstwa. Była za to mistyfikacja i powoli za takową zaczynam uważać samą powieść Queneau;).

____________________________________________________________________________________

Raymond Queneau "Pierrot mon ami", tłum. Anna Wasilewska, Wydawnictwo PIW, Warszawa, 2002
____________________________________________________________________________________


czwartek, 24 listopada 2011

Kojące solo

Powodzenia u mężczyzn nie miałam nigdy. Szczęścia w miłości także niewiele. Uczucie, które najczęściej przeżywam, to tęsknota. Jestem szczęśliwym człowiekiem. [str. 7]

No właśnie - czy aby na pewno autorka jest szczęśliwa? Wątek samotności stale przewija się przez zapiski w "Solo", a te obejmują przecież ponad 10 lat. Dojrzała kobieta próbuje "rozgościć się" w swoim życiu bez dzieci, które dorosły i wyprowadziły się z domu, oraz bez mężczyzny, którego brakuje z różnych powodów. Sądząc po przytaczanych wyimkach z lektur autorka wciąż oswaja nową sytuację, jeszcze się uczy być sama. Nie jest to żałosne użalanie się, o nie! Odnoszę wrażenie, że Raduńska samą siebie chce przekonać, że jest już dobrze, że samotność jej nie doskwiera, a w rzeczywistości jest inaczej: nadal tęskni. To nie zarzut, to uwaga osoby postronnej. I wierzę, że można być szczęśliwym odczuwając tęsknotę.


Raduńską lubię za spokój. Jej książki (wszystkie bazują na notatkach w dzienniku) są szansą na wyciszenie i głębszą refleksję. Od ich czytania robi się ciepło na duszy, a na sercu jakby lżej. To nie jest wielka literatura, ale ma silne właściwości kojące. Nawet dla kogoś takiego jak ja, kto żyje całkowicie odmiennymi problemami. W porównaniu z "Białymi zeszytami" i "Kartami z białego zeszytu" w obecnym tomie najwięcej jest cytatów i przemyśleń, pracy "nad sobą". Odnotowywanie wydarzeń jest mniej istotne, wyjątek stanowi odchodzenie bliskich osób i relacje z dziećmi, z rzadka - wojna w Iraku. W moim przypadku "Solo" z pewnością zaowocuje lekturą kilku książek, które wspomina Raduńska - najwyraźniej nadeszła pora na przeczytanie "Biegnącej z wilkami" Estes. I tylko żal, że wydawnictwo zdecydowało się na tak infantylną okładkę;(.

___________________________________________________________

Sonia Raduńska "Solo", Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk, 2011
___________________________________________________________




wtorek, 22 listopada 2011

Karamazowy

Na mrocznej scenie widać tylko duży czarny sześcian. Kiedy rozlegnie się głośna, rytmiczna muzyka, ściany pudła opadną ukazując poupychanych w środku aktorów i elementy scenografii. Widok przypomina szkatułkę z licznymi przegródkami, w których przechowuje się rozmaite skarby. Scena obrotowa rusza, aktorzy ożywają i zaczynają ustawiać rekwizyty. Wszyscy - pogrupowani w swoich "celach" - pozostaną na scenie do końca spektaklu: czasem będą z przodu, czasem w głębi, będą też przenikać do innych przegródek. Scena obracać będzie się często, w miarę rozwoju wydarzeń w coraz szybszym tempie, w finale będzie pędzić ze stukotem niczym pociąg po szynach.


O czym są "Bracia Karamazow", większość czytelników raczej wie, od ponad 130 lat nic w tej kwestii się nie zmieniło.;) U Opryńskiego jest i portret rodziny, i namiętności, są też pytania o Boga czyli to, co w powieści Dostojewskiego najważniejsze. Dla mnie inscenizacja Teatru Provisorium pozostanie na długo w pamięci głównie dzięki Adamowi Woronowiczowi grającemu starego Karamazowa. Śmiało mogę powiedzieć, że ten spektakl Woronowiczem stoi. Jego ojciec to rozmemłany facet w pasiastym szlafroku i starych kapciach, który ciągle roi o młodej kochance, popija koniaczek i zmusza innych do wysłuchiwania jego pseudo-mądrości. Kabotyn pierwszej wody - tak śmieszny, że aż straszny. Do złudzenia przypominał mi domorosłych mędrców, jakich można spotkać u cioci na imieninach albo na przystankach autobusowych. Niech no tylko trafi się temat i przygodny słuchacz, a już - przekonani o swojej nieomylności - zaczynają snuć teorie i robić wykłady. Było tak, jak powiedział inny wybitny Rosjanin: z czego się śmiejecie? z samych siebie się śmiejecie.


Bardzo dobrych ról jest w tym przedstawieniu więcej, w moim odczuciu to jednak nie bracia Karamazow, ale ich ojciec jest osią wydarzeń. Ciekawie poprowadzona została postać Smierdiakowa (Jacek Brzeziński) - wyfraczony, ze stoickim spokojem znosi humory i rozkazy starego; niby sługa, a jednak wydaje się ponad to. Maniera, z jaką recytuje kwestie, zawsze frontem do widowni, jest równie irytująca, co frapująca. Smierdiakow zupełnie niepodobny do tych, jakich do tej pory oglądałam w teatrze. Inaczej potraktowane zostały także postaci kobiece - wokół miłości dramat się rozgrywa, ale nawet Gruszeńka wydaje się bohaterką dalszego planu.


Spektakl Opryńskiego jest bardzo udany, choć najlepiej byłoby go obejrzeć kilka razy, aby lepiej ogarnąć całość. Jedyne, co mi zgrzytało, to całkowicie zbędne odniesienia do współczesności, zwłaszcza do komór gazowych. Poza tym - bez zarzutu. W ubiegłym tygodniu przedstawienie można było obejrzeć na gościnnych występach w Warszawie. Podobno jest szansa na to, że w przyszłym roku "Braci Karamazow" będzie można obejrzeć w TVP Kultura.


********************************************************************************************
Teatr Provisorium „Bracia Karamazow” na motywach powieści F. M. Dostojewskiego
tłumaczenie: Cezary Wodziński
adaptacja tekstu i reżyseria: Janusz Opryński
asystent reżysera: Adam Woronowicz
obsada: Tomasz Bazan, Anastazja Bernad, Jacek Brzeziński, Romuald Krężel, Łukasz Lewandowski, Mariusz Pogonowski, Karolina Porcari, Magdalena Warzecha, Adam Woronowicz, Marek Żerański

więcej informacji na stronie Teatru

fot. nr 1 Bartlomiej Sowa
fot. nr 2 Małgorzata Genca



piątek, 18 listopada 2011

Klub czytelniczy (odc. 11) - W sieci

Gwoli uzupełnienia do wydania polskiego powieści Iris Murdoch: w wersji oryginalnej na wstępie pojawia się cytat z The Secular Masque Johna Drydena. Brzmi on następująco:
All, all of a piece throughout:
Thy Chase had a Beast in view:
Thy Wars brought nothing about;
Thy Lovers were all untrue.
'Tis well an Old Age is out,
And Time to begin a New.


Pytania na dzisiaj:

1. "W sieci" jest tylko komedią pomyłek czy czymś więcej?

2. Jakie są w Waszym odczuciu mocne i/lub słabe strony powieści Murdoch?

3. Tytuł powieści jest cytatem z książki głównego bohatera "Ostatni argument" (w wersji oryginalnej The Silencer):

Wszelkie teoretyzowanie jest ucieczką. Musimy się poddać samej sytuacji, a ta jest zawsze i przede wszystkim szczegółowe. Tak naprawdę to do niej się nigdy nie zbliżymy dostatecznie, gdybyśmy nie wiem jak się starali wczołgać do sedna rzeczy, pod samą siatkę. [str. 144]

Czym dla Was jest tytułowa sieć?

4. W powieści Murdoch sporo mówi się o książkach. Dwie powieści, jakie Jacek (Jake) Donaghue zabiera z mieszkania Magdy (Madge), to Murphy Samuela Becketta oraz Pierrot Mon Ami Raymonda Queneau (temu ostatniemu dedykowane jest zresztą "W sieci"). Jacek (Jake) jest nie tylko niespełnionym pisarzem, ale też tłumaczem książek J. P. Breteuila, który zostaje laureatem nagrody Goncourta. Czy wątek literacki służy Waszym zdaniem tylko budowaniu postaci i akcji czy ma głębsze znaczenie?

5. Iris Murdoch studiowała m.in. filozofię, dużo uwagi poświęciła przede wszystkim dziełom Sartre'a i Wittgensteina. W jakim stopniu jej zainteresowania znajdują odbicie w powieści?

6. Miejsce na Wasze pytania



Do dyskusji można się przyłączyć w dowolnej chwili - ograniczeń czasowych nie ma.


Zapraszam do dyskusji;)

wtorek, 15 listopada 2011

Nałuskałam się

Za pierwszym razem moje łuskanie fasoli z Myśliwskim skończyło się po 100 stronach. Nie porwała mnie historia starszego pana, utknęłam na jednym z meandrów tej tasiemcowej opowieści. Potrzeba było kilku lat i bata w postaci planowanej dyskusji w bibliotecznym klubie książki (dzisiaj wieczorem inauguracja), żebym ponownie sięgnęła po powieść. Tym razem było znacznie lepiej: czytanie poszło jak z płatka.


Autorowi nie można odmówić pomysłowości i rozmachu, nie można mu też odmówić biegłości w tworzeniu pięknych scen. U Myśliwskiego historyjki sypią się niczym ziarna fasoli z wysuszonych strąków. O piaskownicy i wigilijnych potrawach, o drzewach i kobiecych nogach, o pociągach i chorobach, a przede wszystkim - o muzyce i kapeluszach. Stopniowo klaruje się życiorys narratora, powoli poznajemy lepiej tego tajemniczego mężczyznę. Tylko co z tego wynika? Dla mnie niewiele, bo to książka o wszystkim i o niczym. Ilość poruszanych tematów i powtarzalność chwytów literackich zaczęła mnie w pewnym momencie przytłaczać. Odniosłam wrażenie, że tak naprawdę cała opowieść zmierza donikąd. Naturalnie mógł być to świadomy zabieg autora, mnie niestety nie przekonał.

Mając w pamięci znakomity "Widnokrąg" i "Nagi sad" poczułam się nieco rozczarowana. "Traktat o łuskaniu fasoli" bez wątpienia dostarcza licznych doznań estetycznych i wzruszeń, brakuje w nim jednak myśli przewodniej. Dla mnie to przykład powieści, w której "więcej" nie znaczy "lepiej", wręcz przeciwnie. Myślę, że skrócenie tekstu o kilkadziesiąt stron dałoby lepszy efekt, ale to naturalnie moje widzimisię. Tak czy owak, Myśliwskiego warto czytać - ma swój własny styl i tworzy literaturę wyjątkowo piękną.

_____________________________________________________________________

Wiesław Myśliwski "Traktat o łuskaniu fasoli", Wydawnictwo ZNAK, Kraków, 2006
_____________________________________________________________________


piątek, 11 listopada 2011

My się chyba już znamy

Panna Hearne uśmiechnęła się do odbicia swej kanciastej twarzy. Pod jej spojrzeniem ta twarz w lustrze przeobraziła się w i zaokrągliła, ziemista cera pojaśniała, długi spiczasty nos, na którym osiadła łezka zimna, stał się pięknym noskiem. Ciemne oczy, rozlatane, pełne urojonych obaw, patrzyły teraz wielkie, sarnie, świetliste. Jej piersi i ramiona brzydkie jak najtańszy wieszak, nabrały łagodnej krągłości ponad wiotką znów dziewczęcą kibicią.

Widziała w lustrze ta nieładna panna Hearne siebie zmienioną zupełnie, widziała swoją urodę. Jeszcze mogła się łudzić. Jej brzydota, która kiedyś kiełkowała ukryta w niezgrabnym gapiowatym podlotku, potem rosła w niepozornej młodej pannie, a teraz już zaczynała kwitnąć w kobiecie powyżej lat czterdziestu, jeszcze nie była brzydotą uderzającą, pełny rozkwit miała osiągnąć dopiero w kobiecie starej, uniemożliwiając raz na zawsze wszelkie zabawy w piękność przed lustrem.
[str. 18]


Czytając powieść Briana Moore'a niejednokrotnie przychodziło mi na myśl, że tak mogłyby wyglądać dalsze losy Jean Brodie z powieści Muriel Spark. Judyta pełnię życia ma już za sobą, ale bardzo przypomina mi pannę B. - ma równie nieznośny sposób bycia. Nie wiem, co bardziej zaważyło na tych skojarzeniach - podobny styl pisarski i postacie czy też fakt, że obie bohaterki w adaptacjach filmowych zagrała ta sama aktorka - Maggie Smith. Jedno jest pewne - "Judyta" podobała mi się bardzo.

U Moore'a okoliczności są naturalnie inne niż u Spark: ponury Belfast lat 50-tych, a w nim stara panna w wynajętym pokoju. Utrzymuje się ze skromnej renty po ciotce i lekcji muzyki, niestety uczniów zaczyna brakować. Jedyną radością jest cotygodniowa herbatka u znajomych - Judyta przeżywa te spotkania tak bardzo, że zawczasu przygotowuje sobie tematy do omówienia. Równie gorliwie podchodzi do każdego nowo poznanego mężczyzny - a nuż okaże odrobinę zainteresowania i coś z tego wyjdzie? Owo "coś" to naturalnie małżeństwo, bycie żoną jest dla głównej bohaterki szczytem marzeń i ostatnią deską ratunku, zwłaszcza że nawet Jezus ją opuścił.

Szkoda mi tej Judyty. Bywa natrętna i nietaktowna, jej rozpaczliwe działania budzą głównie irytację, ale żal mi kobiety. To oczywiście zasługa autora, który pomysłowo przedstawił swoją bohaterkę: pozwolił czytelnikowi "podsłuchiwać" jej myśli, a czasem także osób postronnych. Nic tylko współczuć. Zaznaczam, że nie jest to powieść ckliwa czy jednowymiarowa. Wręcz przeciwnie, to powieść poruszająca co najmniej kilka istotnych tematów, z dobrze wymyśloną bohaterką i narastającym napięciem. Raczej bym na nią nie trafiła, gdyby nie kwiecista okładka wydania amerykańskiego:


__________________________________________________________________

Brian Moore "Judyta", tłum. Zofia Kierszys, Wydawnictwo PAX, Warszawa, 1971
__________________________________________________________________


środa, 9 listopada 2011

Emma Bovary doby PRL-u

Każda epoka ma swoją panią Bovary, PRL również. Film Zbigniewa Kamińskiego "Pani Bovary to ja" (1977) nie jest wierną ekranizacją powieści Flauberta, ale książka odgrywa w nim istotną rolę. To po jej przeczytaniu 30-letnia Anna (Jadwiga Jankowska-Cieślak) konstatuje, że ma wiele wspólnego z bohaterką powieści. Jej życie jest równie nudne (wychowuje kilkuletniego synka), z mężem ( Tomasz Grochoczyński) rzadko obecnym w domu rozumie się coraz gorzej, do tego dochodzą różnego rodzaju ograniczenia - na samochód trzeba długo czekać w kolejce, wycieczka do Włoch jest za droga, mieszkanie w bloku też nie jest szczytem marzeń. Sfrustrowana kobieta postanawia ubarwić swoją szarą egzystencję, od czego są w końcu oszczędności na książeczce PKO;). Zaczyna się szał zakupów, wizyty u kosmetyczki, potencjalny kochanek też się znajdzie.


Po raz pierwszy film Kamińskiego widziałam kilkanaście lat temu - bardzo mi się wówczas spodobał. Po raz drugi obejrzałam go niedawno (cykl "Polka w kinie" w Kino Polska), będąc na zupełnie innym etapie życia - wrażenia były jednak podobne. Główna bohaterka nie straciła na autentyczności, a jej rozgoryczenie nie różni się niczym od rozgoryczenia współczesnych 30-latek. Ten mało znany film zaskoczył mnie dobrym poziomem: jest sprawnie zrobiony i zagrany, pomysłowo wykorzystuje XIX-wieczną powieść (od czasu do czasu z offu słychać fragmenty "Pani Bovary" komentujące poczynania Anny) i najzwyczajniej w świecie wciąga. Co więcej, twórcy filmu pokusili się o własne zakończenie: główna bohaterka nie umiera, ale na swój sposób przegrywa. Myślę, że miłośnicy kina i literatury nie będą zawiedzeni.


*******************************
Pani Bovary to ja (1977)

reżyseria: Zbigniew Kamiński
scenariusz wg pomysłu Andrzeja Szczypiorskiego: Zbigniew Kamiński
muzyka: Franciszek Szubert
obsada: Jadwiga Jankowska-Cieślak, Tomasz Grochoczyński, Jerzy Radziwiłowicz, Krystyna Janda

Więcej informacji o filmie tutaj, choć streszczenia lepiej nie czytać - zdradza wszystko;(



poniedziałek, 7 listopada 2011

Nie tylko dla chemików


A może wręcz głównie dla laików. Fotobiografia Marii Skłodowskiej-Curie jest publikacją szczególną - to przede wszystkim zdjęcia, pokazujące Noblistkę od jej najmłodszych lat do ostatnich miesięcy życia. Album ma 180 stron i zawiera co najmniej tyle samo fotografii, można więc poznać inną twarz Skłodowskiej niż ta, która przez lata pokutowała w podręcznikach i okolicznościowych wydawnictwach. Jest tu fizjonomia podlotka i staruszki, zdjęcia pani naukowiec na łonie rodziny i w miejscu pracy oraz szacownej Noblistki odbierającej wyróżnienia na licznych uroczystościach. Komentarz do fotografii stanowią fragmenty korespondencji, dziennika oraz autobiografii Skłodowskiej. Kilka listów zamieszczono w całości, można więc zabawić się w grafologa;). Dla mnie najciekawszy jest jednak rysunek psa wykonany przez nastoletnią Marysię:


Przeglądam album po raz kolejny i myślę sobie, że gdybym otrzymała taki w szkole jako nagrodę, być może miałabym więcej serca do chemii i zainteresowała się tym przedmiotem. Ciekawe zdjęcia i nietuzinkowy życiorys (na końcu książki znajduje się biogram w trzech wersjach językowych) mają dużą moc przekonywania. W przypadku Skłodowskiej ten życiorys na pewno nie pozostawia obojętnym: Polka, wybitny naukowiec w czasach mało przyjaznych kobietom, dwukrotnie uhonorowana najważniejszą nagrodą w dziedzinie nauki, do tego pracująca nad substancjami niebezpiecznymi. Piękna postać, niestety słabo "promowana" na lekcjach, a szkoda. Całe szczęście, że obecnie robi się znacznie więcej w tym kierunku i Noblistka ma szansę zaistnieć szerzej w świadomości Polaków.


Dzisiaj mija 144. rocznica urodzin Marii Skłodowskiej-Curie.

____________________________________________________________________________________

Małgorzata Sobieszczak-Marciniak "Maria Skłodowska-Curie. Fotobiografia", koncepcja i opracowanie graficzne: Maciej Sadowski, Wyd. Studio Emka, Warszawa 2011
____________________________________________________________________________________


czwartek, 3 listopada 2011

Pozory mylą

'I thought you said she was in love with the boy'.
'So she was.'
'Well, wasn't it only last week he died? You said he died of desyntery in Burma.'
'Yes, I know. But she met this naval type on Monday, she's madly in love with him.'
'She can't be in love with him,' said Nicholas.
'Well, they've got a lot in common she says.'
'A lot in common? It's only Wednesday now.'
[str. 95]

Powieść Muriel Spark z 1963 r. w lekkim tonie opowiada o losach kilku niezamożnych dziewcząt, które próbują zorganizować sobie życie w powojennym Londynie. Jest wśród nich otyła Jane aspirująca do roli intelektualistki, jest też nadzwyczaj atrakcyjna Selina, w tle słychać pobożną nauczycielkę dykcji Joannę, od czasu do czasu pojawia się również lekko stuknięta Paulina. Charakterystyka bohaterek może sugerować zabawną historyjkę, ale to tylko pozory.

Na zaledwie 144 stronach autorce doskonale udało się pokazać atmosferę pierwszych tygodni po zakończeniu wojny. Powroty do zburzonych domów, reglamentacja żywności, paliwa i mydła, urządzanie się na nowo. Z jednej strony radość i nadzieja, z drugiej - poczucie straty. Zabiegane bohaterki powieści nieźle sobie radzą z trudnościami, w miarę możliwości korzystają z uciech życia. A jednak daje się tu wyczuć niepewność i troska o przyszłość, co w przypadku braku pieniędzy i męża nie powinno dziwić.

The Girls of Slender Means nie oczarowały mnie podczas lektury. To książka, której urok i wartość dociera po przeczytaniu ostatniej strony. Lepiej spojrzeć na nią całościowo, żeby móc docenić oryginalną konstrukcję fabuły, powtarzające się cytaty i niedopowiedzenia - wtedy dopiero zaczyna błyszczeć pełnym blaskiem. Niezła rzecz.

______________________________________________________

Muriel Spark 'The Girls of Slender Means', Penguin Books, 1966
______________________________________________________


poniedziałek, 31 października 2011

Lirnik wioskowy

... vel Tadeusz Wrocławski I vel zdemoralizowany nieboszczyk vel były kapral Satyr, w st. spoczynku vel Tade usze Wilcze róże czy po prostu - Tadek. Tak podpisywał się Tadeusz Różewicz w listach do Zofii i Jerzego Nowosielskich, z którymi przyjaźnił się przez kilkadziesiąt lat. Znajomość zażyła, choć korespondencja niemal całkowicie napędzana przez Różewicza, który słał listy i kartki niemal nałogowo. I dobrze. Dobrze dla czytelników, którzy mogą teraz wściubić nos w prozę życia poety i przekonać się, że nie samą sztuką artysta żyje. Codzienność wypełniają mu te same rzeczy co zwykłym śmiertelnikom, w tym: kiełbasa i jaja faszerowane, programy telewizyjne z Violettą Villas, wizyty u fryzjerki, zagubione portmonetki i parasole.


Czyta się te listy z ciekawością i przyjemnością. Po pierwsze, odsłaniają prywatną twarz klasyka: dowcipną, lekko nadwrażliwą w kwestii własnego zdrowia, czasem także czułą, gdy np. upomina Nowosielskiego za nadużywanie alkoholu. Po drugie, dyskretnie pokazują smaczki PRL-u, przy czym zaskakuje całkowity brak uwag natury politycznej. Po trzecie, dają pojęcie o pracy literata, a więc umowach, inscenizacjach, powstających akurat utworach czy zamieszaniu wokół niektórych z nich (np. "Białe małżeństwo"). Zdarzają się i krótkie recenzje wystaw, książek, spektakli oraz relacje z licznych podróży - wszędobylstwo Różewicza jest podziwu godne.

Nowosielski pisze rzadko, najczęściej wyręcza go żona. A jeśli już sięga po pióro, przybiera raczej poważny ton. Najwyraźniej wolał rozmowy niż listy, z korespondencji wynika, że panowie dość często się widywali. Przyjaźń niezwykle głęboka i serdeczna. Nie zaszkodziło jej nawet zerwanie umowy przez Nowosielskiego, który miał projektować okładkę do "Białego małżeństwa", jednak po dokładnym zapoznaniu się z treścią dramatu stwierdził, że przekonania nie pozwalają mu na "współdziałanie artystyczne z tego rodzaju sztuką" [str. 214]. Sprawa poszła w niepamięć, zresztą obu artystom chyba nigdy nie zdarzyło się mocno poróżnić, mimo że przecież wiele ich dzieliło. Można tylko wszystkim życzyć podobnie inspirujących znajomości.

Na zakończenie próbka humoru Tadeusza Różewicza w liście z września 1969 r. pisanym w Sobieszowie:

Drogi Jerzy, no więc przyjechałem tu (na rekolekcje?) z najlepszą i nieprzymuszoną wolą do pracy. Ale wczoraj coś mnie podkusiło (a może nie "coś", tylko ja sam siebie) i wszedłem do miejscowej rest. III kat., gdzie wraz z obywatelami tutejszymi wypiłem 100 g żytniówki pod śledzia w oliwie - czyn ten tak osłabiająco wpłynął na moją "wolę", że nic przez cały dzień nie robiłem - łaziłem po miasteczku, czytałem gazety i widać miałem wygląd człowieka słabego i pokusom ulegającego - bo dziewczyna podająca obiad (duża dziewczyna z grubym nosem i niezbyt sympatyczna) pochyliła się poufnie i spytała, czy wolę nogę czy pierś (kaczki), trochę zmieszany odrzekłem, że wystarczy mi "pół piersi" - dziewucha podając te pół piersi, mrugnęła do mnie (mrugała? może) - więc rozejrzałem się bacznie, czy szanowne grono pań i panów (ZAIKS!) nie zauważyło tego mrugnięcia: a na noc na wszelki wypadek przekręciłem klucz w drzwiach, he he he! [str. 83]

Książka po stokroć warta przeczytania.

____________________________________________________________________________________

Tadeusz Różewicz, Zofia i Jerzy Nowosielscy. Korespondencja, wstęp i oprac. Krystyna Czerni, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009
____________________________________________________________________________________


piątek, 28 października 2011

Grudniowe spotkanie Klubu Czytelniczego

Znowu o szaleństwie, tym razem wśród mniszek czyli "Matka Joanna od Aniołów" Jarosława Iwaszkiewicza.


Uważa się, że kanwą opowiadania były wydarzenia w klasztorze w Loudun w XVII wieku, ale to nie jedyna inspiracja. W "Wyznaniach gorszycielki" Irena Krzywicka przytacza następującą rozmowę: Kiedy potem czytałam "Matkę Joannę od Aniołów", powiedziałam do Jarosława: "To o tobie, o was". "Naturalnie" - odpowiedział - "ty to wiesz, ale ci, którzy nie wiedzą, biorą to jedynie za literaturę" (I. Krzywicka, "Wyznania gorszycielki", Czytelnik, 1998, str. 282). Nie jest tajemnicą, że w latach 30-tych żona pisarza, Anna Iwaszkiewicz, cierpiała na depresję, która po latach przerodziła się w chorobę psychiczną. Myślę, że warto przekonać się, jak literat przetwarza życie w literaturę.


Będzie mi miło, jeśli przyłączycie się do dyskusji o "Matce Joannie od Aniołów" - początek w piątek 9 grudnia 2011 r. Tekst krótki, w najnowszym wydaniu zaledwie 144 strony.

Zapraszam;)


Zasady dyskusji


wtorek, 25 października 2011

Czytałam jego pamiętnik

Zofia Andrejewna Tołstoj:

Czytałam j e g o pamiętnik, ucieszył mnie. Ja i praca. Więcej go nic nie obchodzi. [str. 155]

Lew Nikołajewicz Tołstoj:

Wszystko, co zapisane w tym kajecie, to prawie łgarstwo - fałsz. Myśl, że ona jest tutaj i czyta mi przez ramię - pomniejsza i psuje moją prawdę. [...] Muszę dopisać [coś] - dla niej - ona będzie czytała - dla niej piszę, nie żeby nieprawdę, ale wybierając z wielu rzeczy to, czego dla siebie samego bym nie napisał. [str. 155)]

Lew Nikołajewicz Tołstoj:

Przejrzałem jej dziennik - spod słów czułości zieje ukryta złość na mnie. W życiu często tak samo. [str. 155]

Zofia Andrejewna Tołstoj
:

Lowoczka zerwał ze mną wszelkie stosunki. Za co? Dlaczego - zupełnie tego nie rozumiem. [...] Czytałam po kryjomu jego pamiętnik, chciałam pojąć, dowiedzieć się, jak mogłabym wnieść w jego życie i sama otrzymać od niego cośkolwiek, co mogłoby nas znów połączyć. Ale jego pamiętnik przejmował mnie jeszcze większą rozpaczą: pewnie się dowiedział, że go czytam i teraz zaczął go gdzieś chować. Ale nic mi nie powiedział. [str. 174]


Nie wiadomo: śmiać się czy płakać. Fragmenty dzienników są wyrwane z szerszego kontekstu i dobrane pod kątem jednego wątku, niemniej dają pewien wgląd w związek Tołstojów. Że był on trudny, czytałam niejednokrotnie. Dopiero fabuła "Sonaty Kreutzerowskiej" traktującej o instytucji małżeństwa zachęciła mnie do poszperania w życiorysie autora. Droga była pokrętna, bo przez książkę o żonie pisarza, a dokładnie przez rozdział poświęcony jej w publikacji Radosława Romaniuka "One".

"Dramat Zofii Andrejewny" składa się z fragmentów dzienników obojga małżonków oraz wspomnień ich dzieci oraz bliskich, choć czasem znienawidzonych, znajomych. Autor nie przytacza niestety dat, a szkoda, bo opisuje zdarzenia z okresu 48 lat - tyle bowiem trwało małżeństwo Tołstojów. Tak czy owak, nietrudno z tych relacji wywnioskować, że od pewnego momentu związek przypominał szarpaninę, czemu z pewnością nie pomogły kontrowersyjne poglądy religijne pisarza, ani nasilająca się obsesja jego żony. Źródłem tejże były m.in. nieszczęsne pamiętniki Tołstoja, nad którymi małżonka chciała sprawować kontrolę.


Tatiana Tołstoj (córka Zofii i Lwa):

Jak dawniej gotowa była bezgranicznie poświęcać się innym, teraz [matka] stała się ofiarą chorobliwej podejrzliwości: co mówią, co będą o niej mówili? Czy nie nazwą jej kiedyś Ksantypą? Miała pewne podstawy, by się tego obawiać, otaczali ją bowiem ludzie współczujący jej mężowi z powodu tego, co musiał od niej znosić. Dręczona obawą zażądała, by mąż dał jej przejrzeć wszystkie zapiski, które codziennie robił. Chciała, by wykreślone zostało tam wszystko, co mogłoby sprawić, że w przyszłości powezmą o niej niedobrą opinię. [str. 183]

Walentin Bułgakow (sekretarz pisarza):

Obudziwszy się rano, dowiedziałem się, że nocą w domu było wielkie zamieszanie. Zofia Andrejewna, wciąż wymagając, by Lew Nikołajewicz zabrał od Czertkowa swoje dzienniki, urządziła mu gwałtowną scenę. Najpierw leżała na podłodze jego balkonu, potem pobiegła do parku. [str. 203]

Ta tragikomedia trwała do końca życia Tołstoja czyli do jesieni 1910 r., kiedy to stary i schorowany pisarz zdecydował się definitywnie odejść z domu, po czym wkrótce zmarł. Jakkolwiek negatywne pojęcie o Zofii Tołstojowej można sobie wyrobić na podstawie przytoczonych cytatów i książki Romaniuka, trzeba zaznaczyć, że jej mąż nie pozostawał bez winy i walnie przyczynił się do ich wspólnego dramatu. Choćby dla porównania wersji obojga państwa T. warto będzie kiedyś poczytać "na dwie ręce" ich dzienniki. Lektura może być męcząca, ale bez wątpienia interesująca.


____________________________________________________________________________________

Radosław Romaniuk "One: Nadieżda Mandelsztam, Anna Iwaszkiewiczowa, Zofia Tołstojowa, Maria Kasprowiczowa", Wydawnictwo Twój Styl, Warszawa 2005
____________________________________________________________________________________



piątek, 21 października 2011

Klub czytelniczy (odc. 10) - Sonata Kreutzerowska

Na początek podziękowania dla Lirael, która podsunęła mi pomysł na dzisiejszą lekturę. Miało być krótko i treściwie, a "Sonata Kreutzerowska" doskonale spełnia oba warunki. Mam nadzieję, że inni również mają podobne odczucia;).


Pytania do rozważenia (nie trzeba odpowiadać na wszystkie):

1. Czy czytacie/lubicie klasyków XIX-wiecznej literatury rosyjskiej? Dlaczego?

2. Czy Waszym zdaniem w "Sonacie Kreutzerowskiej" Tołstoj daje się poznać jako wielki pisarz? Czy lektura zachęca Was do sięgnięcia po inne książki tego pisarza?

3. Główny bohater Pozdnyszew to szaleniec czy zgorzkniały realista? Czy jego opinie na temat małżeństwa, seksu i potomstwa można traktować poważnie?

4. Czy wypowiedzi Pozdnyszewa dot. równouprawnienia kobiet świadczą o jego mizoginizmie?

5. Opowiadanie Tołstoja otwierają dwa cytaty z Biblii:


A ja powiadam wam, że każdy, kto patrzy na niewiastę i pożąda jej, popełnił już w sercu swym cudzołóstwo. (Mt 5,28)

Na to rzekli Mu uczniowie Jego: "Jeżeli tak się ma sprawa między mężczyzną a niewiastą, to lepiej się nie żenić". Lecz On im odrzekł: "Nie wszyscy to pojmują, lecz jedynie ci, którym jest dane. Są bowiem ludzie, którzy od urodzenia niezdolni są do małżeństwa, i są tacy, których ludzie niezdolnymi uczynili; a są tacy, którzy ze względu na królestwo niebieskie wyrzekają się małżeństwa. Kto pojąć może, niech pojmuje". (Mt 19, 10-12)

Jakie znaczenie ww. cytaty mają w świetle utworu? Czy rozpoczynając lekturę zwracacie uwagę na motto wykorzystane przez pisarza?

6. Czy lektura "Sonaty Kreutzerowskiej" skłoniła Was do zapoznania się z biografią autora? Czy np. wiedza o tym, że Tołstoj był wrogiem kolei, uwielbiał muzykę klasyczną, wpływa w jakikolwiek sposób na Wasz odbiór utworu?

7. Czy Waszym zdaniem tytuł opowiadania pasuje do treści?
Sonaty Beethovena można wysłuchać na tej stronie.

8. Miejsce na Wasze pytania


Serdecznie zapraszam do dyskusji;)



środa, 19 października 2011

Zgrzebło z żelaza

Anna Świrszczyńska

Zgrzebło z żelaza


Dziś nie przychodź do mnie.
Gdybym uchyliła drzwi,
nie poznałbyś mojej twarzy.
Bo dziś u mnie remanent i kapitalny remont,
bilans doroczny,
wielkie pranie.
Generalna próba końca świata
w mikrokosmosie.

Zgrzebłem z żelaza
szoruję ciało aż do kości.
Zdjęłam z kości skórę, wisi obok,
gołe wnętrzności dymią,
drgają gołe żebra,
a tu sąd,
wysoce wysoki trybunał
idzie sądzić w trybie doraźnym.
Wszystkie wyroki
skazujące.

Sądzi mózg i oczy wyjęte z czaszki,
grzeszną nagość miednicy
i zębów bez dziąseł,
płuca nieczyste, leniwe golenie.

O, ciężko się dzisiaj trudzę,
zgrzebłem z żelaza
szoruję ciało aż do kości,
kość aż do szpiku.
Chcę być czystsza niż kość.
Chcę być czysta
jak nicość.

Sądzę, wykonuję wyroki,
dygocę z przerażenia,
skazanka i upracowany kat.
Robię bilans, pocę się
krwawym potem.

Więc nie przychodź dziś do mnie.
Nie kupuj kwiatów. Szkoda forsy.


poniedziałek, 17 października 2011

Zaklęte rewiry

Kiedy na początku roku przeczytałam zapowiedź, że warszawski Teatr Konsekwentny planuje wystawienie "Zaklętych rewirów", pomyślałam, że to dość odważny pomysł. Zmierzyć się z powieścią Worcella, znaną z ekranizacji Janusza Majewskiego oraz znakomitych ról Romana Wilhelmiego i Marka Kondrata, to duże wyzwanie. Później zreflektowałam się, że grupa widzów, którzy widzieli film, może być niewielka, więc dla większości spektakl będzie całkowitą nowością. Mnie do jego obejrzenia skłoniło głównie nazwisko reżysera (Adam Sajnuk), który z powodzeniem wystawił niedawno "Kompleks Portnoya", a wcześniej m.in. sztuki Ionesco. Ciekawość, jak wypadnie porównanie obu adaptacji, też zrobiła swoje.


W "Zaklęte rewiry" Sajnuka wchodzi się natychmiast: kelnerzy z kurtuazją wskazują widzom miejsca przy nakrytych stolikach, na zapleczu restauracji trwają przepychanki, jazz band zaczyna grać. I tak będzie już do końca - barwnie, głośno, w szybkim tempie. Gra świateł, czerwone kostiumy, pomysłowe układy choreograficzne i muzyka na żywo to mocne akcenty w spektaklu, które cieszą oko i ucho. Wśród ogólnego rozbuchania stopniowo rysuje się opowieść o władzy i poddaństwie oraz o godności i poniżeniu. Historia Boryczki zdobywającego kolejne szczeble kariery jest tylko pretekstem do pokazania niejednoznacznych zależności społecznych. I takie ujęcie bardzo mi się podobało.


Podobało mi się zresztą całe przedstawienie, choć jest kilka wyjątków. Po pierwsze, przydałyby się drobne skróty. Po drugie, żadna z ról nie zachwyca w szczególny sposób. Mariusz Drężek jako brutalny Fornalski może się i wybija, ale to nie jest trudne w przypadku roli czarnego charakteru. Dla mnie to jego kolejna dobra, jednak bardzo podobna do poprzednich rola. Mateusz Banasiuk jako Boryczko bez zarzutu odgrywa wchodzącego w życie chłopaczka, niestety w pewnym momencie ewidentnie zaczyna mu brakować środków wyrazu. Z pozostałej obsady dał się zauważyć Marek Kossakowski w roli Tarasa.

Podsumowując - "Zaklęte rewiry" Teatru Konsekwentnego to spektakl zrobiony bardzo sprawnie i świadczący o dużej inwencji reżysera. Zdecydowanie jeden z najlepszych, jakie ostatnio widziałam w stolicy.


************************************************************************************

"Zaklęte rewiry" w Teatrze Konsekwentnym w Warszawie
wg powieści Henryka Worcella

Reżyseria i scenariusz: Adam Sajnuk
Obsada:Mariusz Drężek, Mateusz Banasiuk, Bartosz Adamczyk, Mateusz Znaniecki, Sebastian Cybulski, Marek Kossakowski i in.
Koprodukcja: Teatr Studio (Warszawa)
Premiera: 11 września 2011 r., Teatr Studio (Warszawa).

fot. Marta Ankiersztejn

więcej informacji na stronie Teatru Konsekwentnego


piątek, 14 października 2011

Herbaty nie będzie

W angielskich powieściach obyczajowych przeważnie pije się herbatę. Nie u Iris Murdoch. U niej pije się whisky, wino lub szampana. W A Severed Head (nietłumaczonej na polski) alkohol leje się obficie i stanowi ważny rekwizyt. Poszczególne trunki znakomicie podkreślają emocje bohaterów (a te zmieniają się jak w kalejdoskopie), ale też stwarzają wiele możliwości dla rozwoju wydarzeń. Skrzynki z butelkami trzeba nosić do piwnicy, czerwone wino można rozlać na dywanie w sypialni, kieliszki przez nieuwagę potłuc i już fabuła nabiera dramatyzmu. O zatruciu alkoholowym nie ma co wspominać, pole do popisu ogromne;).


Po raz kolejny przekonałam się, że u Murdoch nic nie dzieje się bez powodu i że drobiazgi mają znaczenie. Jeśli pisarka zdecydowała się na narrację pierwszoosobową, to niewątpliwie miała w tym określony cel. Na przykład taki, żeby opowiadając historię z perspektywy głównego bohatera dokładnie oddać stan jego ducha, a w czytelniku obudzić instynkt mordercy. Ja przynajmniej dość szybko nabrałam ochoty, aby udusić Martina gołymi rękami. Co za facet! Ma 41 lat, ale to chyba błąd w druku, bo pod względem dojrzałości przypomina raczej 14-latka. Egocentryczny i wygodnicki, ma w zwyczaju uznawać wiele rzeczy za oczywiste. Z chwilą, gdy los spłata mu figla i niespodzianki posypią się lawinowo, biedaczysko zacznie cierpieć. A cierpieć - trzeba przyznać - potrafi jak mało kto.

Naturalnie żartuję sobie, ale tak chyba należy do tej powieści podchodzić. A Severed Head jest przede wszystkim satyrą na obyczajowość klasy średniej. Murdoch kpi sobie z rewolucji seksualnej, z wolności człowieka, kpi sobie także z psychoanalizy. Szalone tempo i nieprawdopodobne sytuacje przypominają niekiedy tragifarsę, niemniej jest to rozrywka na wysokim poziomie. Czytelnik oczekujący poważnych tematów może być spokojny: na pewno takie znajdzie. Dla mnie była to bardzo satysfakcjonująca lektura, która mimo 50-letniego "stażu" nadal zachowuje świeżość. Alkohol najwyraźniej ma właściwości konserwujące;)

Tekst powieści dostępny jest tutaj.

_______________________________________________

Iris Murdoch 'A Severed Head', Chatto and Windus, 1961
_______________________________________________

środa, 12 października 2011

Czeskie klimaty


Jesień i zima mogą być w tym roku nieco przyjemniejsze niż zazwyczaj, przynajmniej dla niektórych czytelników;) W ubiegły piątek Wyborcza zainaugurowała nowy cykl wydawniczy pt. "Literatura czeska" prezentujący 16 powieści wraz z ich ekranizacjami. Gratka nie lada, zwłaszcza że wybór jest całkiem interesujący, niektóre tytuły to klasyka i filmu, i literatury. O cyklu bardzo ciekawie pisze naczelny czechofil RP czyli Mariusz Szczygieł. Pierwszego tomu nie udało mi się niestety nawet przejrzeć - nie znalazłam go w żadnym kiosku. Domyślam się, że powodem była promocyjna cena 14,99 zł. Na zakup całego cyklu nie zdecydowałam się, ale taki "Palacz zwłok" i "Karakit" kusi mnie bardzo;).


Pełna lista:

1. "Obsługiwałem angielskiego króla" Bohumil Hrabal - 7 października 2011
2. "Śmierć pięknych saren" Ota Pavel - 14 października 2011
3. "Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej" tom 1 i 2 Jaroslav Hasek - 21 października 2011
4. "Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej" tom 3 i 4 Jaroslav Hasek - 28 października 2011
5. "Czarny Piotruś" Jarosłav Papoušek - 4 listopada 2011
6. "Opera żebracza" Vaclav Havel - 10 listopada 2011
7. "Sklep przy głównej ulicy " Ladislav Grosman - 18 listopada 2011
8. "Butelki zwrotne" Zdenek Sverak - 25 listopada 2011
9. "Palacz zwłok" Ladislav Fuks - 2 grudnia 2011
10. "Święto przebiśniegu" Bohumil Hrabal - 9 grudnia 2011
11. "Perełki na dnie" Bohumil Hrabal - 16 grudnia 2011
12. "Lemoniadowy Joe" Jiri Brdecka - 23 grudnia 2011
13. "Kapryśne lato" Vladislav Vencura - 30 grudnia 2011
14. "Pociągi pod specjalnym nadzorem" Bohumil Hrabal - 5 stycznia 2012
15. "Wychowanie dziewcząt w Czechach" Michal Viewegh - 13 stycznia 2012
16. "Krakatit" Karel Capek - 20 stycznia 2012
17. "Batalion czołgów" Josef Skvorecky - 27 stycznia 2012



poniedziałek, 10 października 2011

Próba generalna

Pierwszy raz dane mi było obejrzeć próbę generalną spektaklu. Okazję stanowił "Idiota" w reżyserii Grzegorza Brala w stołecznym Teatrze Studio. Publiczność dopisała, przyszła chyba nawet w nadmiarze sądząc po sporej grupie osób siedzącej na podłodze. Sympatyczny pan reżyser na początku zaznaczył, że to próba i nie wie, jak długo potrwa spektakl, bo ten grany poprzedniego wieczora był inny, i następne też będą inne. Najlepiej przyjść i zobaczyć wszystkie.;) Mieliśmy się też nie dziwić, jeśli będzie przerywał aktorom i wtrącał uwagi, bo praca nad przedstawieniem wciąż trwa. Interwencji było na szczęście niewiele, reżyser raz wszedł na scenę, żeby poprawić ustawienie lustra, kilka razy podrzucił (z pamięci, nie z kartki;) tekst, szeptał coś do mikrofonu. Siedziałam blisko i obserwowałam czasem reakcje Brala. Śledził całość z dużą uwagą i zainteresowaniem (!), podczas jednej ze scen (bynajmniej nie zabawnej) uśmiech nie schodził mu z twarzy. Sprawiał wrażenie człowieka bardzo intensywnie przeżywającego spektakl, ale też bardzo pozytywnie nastawionego do zespołu.


Przedstawienie zaczyna się od końca powieści (co w teatrze lubię;) czyli spotkania dwóch rywali po śmierci Nastazji. Scena jest ciemna, światło punktowe skupia się na rozdygotanym Rogożynie i wyciszonym Myszkinie, w tle gablota z ciałem kobiety. Rozmowa mężczyzn jest tak rozegrana, że trudno zdecydować, kto jest tytułowym idiotą. To nie zarzut, wręcz przeciwnie. Dotąd oglądałam tylko butnych Rogożynów, u Brala to człowiek cierpiący, sponiewierany przez miłość. Inaczej odczytany jest też Myszkin - wydaje się najrozsądniejszą postacią z całego towarzystwa. Ciekawa interpretacja, a przy tym nie burzy zamysłu Dostojewskiego.


Po świetnym, pełnym napięcia początku rzeczywistość zmienia się diametralnie: robi się jasno, głośno i ruchliwie. Spektakl rozgrywa się w trzech kolorach: przeważającym czerwonym, uzupełniającym białym i czarnym. Równie ważne jak tekst są obrazy (ruch) i muzyka, reżyser wcześniej zapowiadał zresztą, że znaczenie będzie podporządkowane formie. Dlatego być może "Idiota" Brala nie jest dokładnym przeniesieniem powieści, to raczej lekki jej zarys. Sceny są oderwane od siebie, widz za każdym razem zostaje wrzucony w środek akcji, co, jak podejrzewam, może stanowić problem dla osób nie znających książki. Jest też inna możliwość - odczytania spektaklu niezależnie od pierwowzoru literackiego, a z perspektywy reżysera. Jest to rozwiązanie do przyjęcia pod warunkiem, że wyrzucimy tyradę Myszkina na temat katolicyzmu. Owszem, zaznacza istotny dla Dostojewskiego temat, niemniej w inscenizacji Brala stanowi element zbędny, zupełnie nie pasuje do całości, która jest opowieścią o różnych odcieniach miłości.

Spektakl jest w moim odczuciu urzekający, dobrze się czułam w jego świecie. Nie wszystko było dla mnie zrozumiałe, chwilami drażnił mnie krzyk aktorów (zwłaszcza u Nastazji czyli Olgi Paszkowskiej), całość robi jednak duże i pozytywne wrażenie. Z obsady najbardziej spodobał mi się Przemysław Kosiński grający Rogożyna, zaciekawiła mnie też Marta Dobecka w roli Agłai. Jeśli to dopiero początek nowego rozdziału w historii podupadłego ostatnio Teatru Studio, to już się cieszę na ciąg dalszy. Oficjalna premiera "Idioty" - jutro.


***************************************************************

"Idiota" wg scenariusza i w reżyserii Grzegorza Brala

obsada: Justyna Bielecka, Marta Dobecka, Agata Góral, Irena Jun, Agata Meiluté, Olga Paszkowska, Janusz Andrzejewski, Aleksander Bednarz, Mateusz Lewandowski, Przemysław Kosiński, Marek Kulka, Adam Pater, Krzysztof Strużycki, Maciej Wyczański

więcej informacji i zdjęć na stronie
Teatru Studio

fotografie: Krzysztof Bieliński

****************************************************************

niedziela, 9 października 2011

90 lat Różewicza


Tadeusz Różewicz

Z życiorysu

rok urodzenia
miejsce urodzenia
Radomsko 1921

tak
na tej kartce
ze szkolnego zeszytu syna
mieści się mój życiorys
zostało jeszcze trochę miejsca
zostało kilka białych plam

tylko dwa zdania wykreśliłem
ale jedno dopisałem
po pewnym czasie
dorzucę parę słów

pytasz o ważniejsze
wydarzenia daty
z mojego życiorysu
spytaj o to innych

mój życiorys kończył się
już kilka razy
raz lepiej raz gorzej






czwartek, 6 października 2011

Złote myśli Gustawa

Od jakiegoś czasu spore zainteresowanie (przynajmniej wśród niektórych czytelniczek;) wzbudza Gustave Flaubert. Że znakomitym pisarzem był, przekonać się mogliśmy podczas niedawnej dyskusji o "Pani Bovary". Że neurotykiem był, dało się wyczytać m.in. między wierszami notatki jego znajomego. Okazuje się, że Flaubert potrafił być także cudownie złośliwy, o czym świadczy jego "Słownik komunałów".


Garść przykładów:

Abelard - Jest rzeczą zbędną mieć jakieś wyobrażenie o jego filozofii lub znać tytuły dzieł. Napomknąć skromnie, że wytrzebił go Fulbert. Grób Heloizy i Abelarda: gdy zaczną dowodzić, że jest fałszywy, zakrzyknąć: Odziera mnie pan ze złudzeń!

Absynt - Wyjątkowa trucizna. Uśmiercił więcej żołnierzy, niż Beduini.

Akademia Francuska - Lżyć ją, lecz starać się, o ile możności, do niej trafić.

Alabaster - Służy do przedstawiania najpiękniejszych części ciała kobiecego.

Anatema Watykanu - Wyśmiewać.

Angielki - Dziwić się, że mają ładne dzieci.

Architekci - Zapominają zawsze, że dom ma mieć schody. Sami durnie.

Ateista - Naród złożony z ateistów nie mógłby się ostać.


***

Racine - Łobuz!

Radykalizm - Tym groźniejszy, im bardziej skryty.

Republikanie - Nie wszyscy republikanie to złodzieje, jednakże wszyscy złodzieje - to republikanie.

Ręka - Francja winna być rządzona żelazną ręką.

Robotnik - Nawet zacny, póki się nie buntuje.

Rozcapierzyć - Kłócić się o wymowę tego słowa.

Rozstrzelać - Szlachetniej, niż gilotynować. Radość człowieka, wyróżnionego tą łaską.

Rozwód - Gdyby Napoleon nie był się rozwiódł, wciąż byłby na tronie.

Ruptura - Ma ją każdy, lecz nikt o tym nie wie.

Rtęć - Zabija chorobę wraz z chorym.

Rzemiosła - Całkiem bezużyteczne, bowiem zastępują je maszyny, wytwarzające wszystko o wiele prędzej.

Rzeźnicy - Straszni podczas rewolucji.

***

Zapach (nóg) - Oznaka zdrowia.

Zarys - Przy oglądaniu posągów mówić przy każdym: Cóż za wdzięczny zarys.

Ząb "oczny" - Niebezpiecznie wyrywać, bo łączy się z okiem. Gdy go rwą, to średnia przyjemność.

Zdrowo napisane - Tak mówią stróże o powieściach odcinkowych, gdy im się podobają.

Zegarek - Dobry tylko genewski. Gdy sięga poń postać z farsy, musi ukazać się cebula: nieunikniony żarcik.

Zęby - Psują się od jabłecznika, tytoniu, cukierków i lodów, spania z otwartą gębą i picia zaraz po zupie.

Znakomitość - Interesować się najdrobniejszymi szczegółami prywatnego życia ludzi znakomitych, by mieć później możność wszystkich ich oczerniać.

***

Więcej komunałów na tej stronie.


__________________________________________________________________________

Gustave Flaubert "Słownik komunałów" tłum. Jan Gondowicz, Fundacja Brulionu, 1993
__________________________________________________________________________