czwartek, 30 czerwca 2011

Ulubiony

Nie znam wielu wierszy Miłosza, ale od kilku lat najbardziej podoba mi się ten:


Uczciwe opisanie samego siebie nad szklanką whisky na lotnisku, dajmy na to w Minneapolis

Moje uszy coraz mniej słyszą z rozmów, moje oczy słabną, ale dalej są nienasycone.

Widzę ich nogi w minispódniczkach, spodniach albo w powiewnych tkaninach,

Każdą podglądam osobno, ich tyłki i uda, zamyślony, kołysany marzeniami porno.

Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu, nie na gry i zabawy młodości.

Nieprawda, robię to tylko, co zawsze robiłem, układając sceny tej ziemi z rozkazu erotycznej wyobraźni.

Nie pożądam tych właśnie stworzeń, pożądam wszystkiego, a one są jak znak ekstatycznego obcowania.

Nie moja wina, że jesteśmy tak ulepieni, w połowie z bezinteresownej kontemplacji, i w połowie z apetytu.

Jeżeli po śmierci dostanę się do Nieba, musi tam być jak tutaj, tyle że pozbędę się tępych zmysłów i ociężałych kości.

Zmieniony w samo patrzenie, będę dalej pochłaniał proporcje ludzkiego ciała, kolor irysów, paryską ulicę w czerwcu o świcie, całą niepojętą, niepojętą mnogość widzialnych rzeczy.






wtorek, 28 czerwca 2011

Biała Maria - Hanna Krall

Powiem głośno i otwarcie: królowa jest naga. Wysoce ceniona i chwalona Hanna Krall już w "Różowych strusich piórach" nie zachwycała, "Biała Maria" tylko pogłębia rozczarowanie. W moim odczuciu to żadne wybitne dzieło, książka sprawia raczej wrażenie czegoś posklecanego na siłę. Punktem wyjściowym jest historia żydowskiej dziewczynki, dla której podczas wojny szukano ojca chrzestnego. Czytelnik szybko traci ją z oczu, pisarka podąża bowiem tropem wszystkich osób, które miały (a nawet nie) związek ze sprawą. Dygresja goni dygresję, a od meritum coraz dalej.



Tę literacką sztafetę Krall w wywiadzie dla Przekroju (nr 22/2011 z 30.05.2011) tłumaczyła następująco:

Wszystko się łączy. Nic nie jest oderwane, wszystko się dzieje w jakiejś interakcji, w kontakcie z innymi losami, innymi ludźmi, wydarzeniami i to wreszcie udało mi się pokazać. A kiedy udało mi się pokazać, to robicie wielkie oczy i przestajecie rozumieć. A co tu jest do rozumienia?

Ja też robię wielkie oczy i mimo sympatii dla twórczości pisarki nie akceptuję takiego tłumaczenia. "Biała Maria" udaje pełnowartościowy towar, w rzeczywistości jest pustą w środku atrapą. Zebrane historie kilkudziesięciu osób mogą wydać się interesującym lapidarium, ale czy na pewno wymagały wydania książkowego? Wątpię. Takiej, a nie innej oceny nie złagodzi nawet fakt, że całość czyta się bardzo dobrze i że znakomicie zapisany został monolog schorowanej pensjonariuszki z domu opieki. To zdecydowanie za mało, żebym mogła uznać "Białą Marię" za utwór dobry.

*****

Za książkę serdecznie dziękuję Lirael. Wybacz, że aż tak intensywnie zaglądałam w zęby darowanego konia;)


________________________________________________

Hanna Krall "Biała Maria", Świat Książki, Warszawa 2011
________________________________________________

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Starucha

Ktoś stuka do drzwi.

- Kto tam?

Nikt nie odpowiada. Otwieram drzwi i widzę przed sobą staruchę, która rano stała na podwórku z zegarem. Jestem bardzo zdziwiony i niczego nie mogę wyrzec.

- No, to przyszłam - mówi starucha i wchodzi do mego pokoju.

Stoję przy drzwiach i nie wiem co robić: przepędzić staruchę czy, przeciwnie, poprosić, by usiadła? Starucha jednak sama idzie do mego fotela przy oknie i zasiada w nim.

- Zamknij drzwi i przekręć klucz - mówi do mnie starucha.

Zamykam drzwi i przekręcam klucz.

- Uklęknij - mówi starucha.

Klękam.
[Danił Charms "Starucha"]


Starucha krąży po mieście. Gdzie się pojawi, tam niebawem ktoś umiera. Na domiar złego pojawia się w mieszkaniu głównego bohatera. Co więcej, po paru chwilach pada martwa. A tak spokojnie toczyło się życie

Spektakl zrealizowany wg minipowieści Daniła Charmsa balansuje - zgodnie z założeniami autora - na granicy groteski i absurdu. Nie wiadomo do końca, czy starucha jest tylko złowróżbnym snem czy mroczną postacią z rzeczywistości. Jest i straszno, i śmieszno. Z sensem, i bez sensu.

Początkowo trudno wejść w konwencję narzucaną przez Charmsa. Sceny oderwane są od siebie, przypominają wysmakowane skecze. Brak myśli przewodniej, brak powiązania. Na szczęście to tylko pierwsze wrażenia, z czasem całość nabiera rumieńców, sceny układają się w konkretną historię.


"Starucha" grana jest w znikomej scenerii, dzięki czemu drobiazgi są lepiej widoczne. Sporą atrakcję spektaklu stanowi podkład muzyczny tworzony na żywo przy pomocy bodaj wszystkich urządzeń skrywanych we wnętrzu pianina (brawa dla Piotra Tabakiernika). Recenzenci podkreślają świetną rolę Andrzeja Mastalerza (faktycznie świetna), mnie jednak najbardziej spodobała się Anna Sroka jako zjawiskowa tytułowa starucha oraz przezabawna Wiktoria Gorodeckaja w roli znajomej z kolejki. Gra aktorska jest zresztą chwilami specyficzna, bo mocno "wystudiowana", co dobrze podkreśla absurdalność sytuacji.

Podsumowując - przedstawienie w warszawskim Teatrze Ochoty jest bez zarzutu. Gwarantuje interesujące spotkanie z nieszablonowym teatrem i z ciekawymi twórcami (więcej tutaj). Daje też nadzieję, że na tej scenie zacznie się wreszcie pojawiać sztuka przez duże "S".

__________________________________________________________________________

STARUCHA wg prozy Daniela Charmsa w przekładzie Jerzego Czecha
scenariusz i reżyseria: Igor Gorzkowski
obsada: Wiktoria Gorodeckaja, Anna Sroka, Bartłomiej Bobrowski, Adam Ferency, Andrzej Mastalerz, Kamil Pruban

więcej informacji na stronie Teatru
__________________________________________________________________________

fotografie - Teatr Ochoty

piątek, 24 czerwca 2011

Pudełko ze szpilkami - Grażyna Plebanek

Niestety powieść Plebanek okazała się zwykłym czytadłem. Niby rzecz jest o tym, jak trudno połączyć niespodziewane macierzyństwo z karierą zawodową, niby to zamysł słuszny i chwalebny, a jednak całość spłynęła po mnie wartkim strumieniem.


Utonęłam za to w morzu stereotypów. Kobieta na eksponowanym stanowisku w korporacji jest naturalnie wyfiokowaną zołzą, niepracująca matka jest zaniedbana i ślamazarna, ojciec wielodzietnej rodziny to oczywiście patriarchalny prostak. Aż trudno mi uwierzyć, że w 2006 r. można było TAK jeszcze pisać; myślałam, że pewne schematy w literaturze definitywnie już zarzucono.

Lektura "Pudełka..." nie była na szczęście stratą czasu - czyta się ją wyjątkowo szybko, tak więc jako odtrutka na codzienne stresy podziałała dobrze. Czy ma także inne, oprócz łagodzących, właściwości - wątpię.

_____________________________________________________________________

Grażyna Plebanek "Pudełko ze szpilkami", Wydawnictwo W.A.B., Warszawa, 2006
_____________________________________________________________________

środa, 22 czerwca 2011

Miłosz śpiewająco

Śpiewa naturalnie nie Czesław Miłosz, ale Aga Zaryan. Na jazzującej płycie A Book of Luminous Things znalazły się interpretacje siedmiu wierszy Noblisty, pozostałe to wiersze jego ulubionych poetek: Anny Świrszczyńskiej, Jane Hirshfield oraz Denise Levertov. Całość nagrano w wersji anglojęzycznej i jak dla mnie jest to podstawowy mankament tego przedsięwzięcia. Na szczęście wersja polska ponoć ma się pojawić za jakiś czas.



Agi Zaryan słucham zawsze z przyjemnością. Lubię jej miodowy głos, bardzo cenię sobie jej rewelacyjną dykcję. Z dużym opóźnieniem odkryłam wcześniejszą płytę "Umiera piękno" (dzięki Dei;)) z rewelacyjnym "Kalinowym mostem chodziłam", który za każdy razem wywołuje u mnie gęsią skórkę. Nowa płyta nie wywołuje u mnie takich wrażeń. Może dlatego, że jej wymowa jest inna - wydaje się pogodniejsza i lżejsza, choć opowiada o przemijaniu. A może dlatego, że trudno tu znaleźć utwór nadający się do nucenia pod nosem;). Niemniej po kilkunastu przesłuchaniach mam już swoje ulubione piosenki: This Only i Autumn Quince.

Nad płytą pracowali profesjonaliści i nawet na moje niewprawne ucho da się to usłyszeć. A Book of Luminous Things znakomicie spisuje się w letnie wieczory, nie tylko te deszczowe. Liczę jednak na to, że wersja polska powstanie - rodzimych poetów wolę w sosie (czyli języku) własnym;).


poniedziałek, 20 czerwca 2011

Obsoletki - Justyna Bargielska

Termin porodu przez cesarskie cięcie miałam naznaczony na dziewiątego maja na dziewiątą rano. Termin był ustalany za pomocą czterech kalendarzy, to jest kalendarza mojego, położnika, anestezjologa i rzecznika prasowego urzędu dzielnicy. Naczelnym dążeniem naszym było, by się ten termin we wszystkich czterech kalendarzach pokrywał. [str. 7]


Tak zaczyna się pierwszy tekst z "Obsoletek". Temat (po)ważny, ale podany lekko, dowcipnie. W podobnym tonie jest większość dwustronicowych opowiadań z książeczki Bargielskiej, choć z czasem robi się nieco ponuro. O chwilach trudnych pisze bez upiększania, nie na kolanach. To, co podniosłe miesza się z przyziemnością czyli: samo życie. I pewnie przez to całość nie jest przykra w odbiorze, nie zmusza do odwracania oczu.

"Obsoletki" chwilami uwierają, ale nie ma co zamiatać niewygodnych tematów pod dywan. Może właśnie lepiej mówić o nich wprost, kolokwialnym językiem tak jak autorka. Nie wiem, czy to jest wielka literatura (Bargielska w sobotę została wyróżniona Literacką Nagrodą Gdyni), wiem natomiast, że do mnie trafia. Niby drobiazgi, a zapadają w pamięć i nie chcą wypaść.

Tu ciekawy wywiad z autorką.

___________________________________________________________

Justyna Bargielska "Obsoletki", Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2010
___________________________________________________________



piątek, 17 czerwca 2011

Klub czytelniczy (odc. 6) - Zniewolony umysł

Trudno mi się czytało "Zniewolony umysł", oj trudno. Zapamiętałam go zupełnie inaczej, pewnie to kwestia wieku;). Nic to, godzina zero wybiła, dyskusję pora zacząć. Na marginesie tylko dodam, że w Bydgoszczy w Operze Nova można obejrzeć balet inspirowany właśnie "Zniewolonym umysłem". Ot, ciekawostka;)


Pytania na dziś (nie trzeba odpowiadać na wszystkie):

1. Jakie są Wasze dotychczasowe doświadczenia z twórczością Czesława Miłosza? Lubicie? Nie lubicie?

2. Czy dzisiaj warto czytać "Zniewolony umysł"? Dlaczego?

3. Jaki jest stosunek Miłosza do Zachodu w "Zniewolonym umyśle"?

4. Ketman - zwykły oportunizm i hipokryzja czy coś więcej, jak chce tego Miłosz?

5. Czy przedstawiając sylwetki czterech pisarzy Miłosz zachował obiektywizm czy też zaznaczył swoje zdanie odnośnie ich postaw?

6. Czy zgadzacie się z Miłoszem, że los Bałtów był szczególnie dotkliwy?

7. Czy dostrzegacie jakieś formy zniewolenia umysłu w społeczeństwie?

8. Miejsce na Wasze pytania.


Zapraszam do dyskusji:)

czwartek, 16 czerwca 2011

Dzisiaj Bloomsday

... czyli święto dla miłośników "Ulissesa" Jamesa Joyce'a. Dla upamiętnienia wydarzeń z powieści, której akcja rozgrywa się głównie 16 czerwca 1904 r., w Dublinie (i nie tylko) organizuje się corocznie szereg imprez, z głośnym czytaniem książki włącznie.


"Ulisses" należy obecnie do klasyki literatury światowej, ale w chwili wydania tak jeszcze nie było;). Odbiór powieści był różny i nie ma co się dziwić. Oto wrażenia z lektury zanotowane przez Virginię Woolf w dzienniku pod datą 6 września 1922 roku:

Skończyłam Ulissesa i uważam, że to niewypał. Myślę, że jest w tym geniusz, ale nie pierwszej wody. Ta książka jest w nie dość dobrym tonie, i to nie tylko w oczywistym tego słowa znaczeniu, ale i literackim. Mam na myśli tyle, że pisarz najwyższej klasy zbytnio ceni twórczość, żeby oszukiwać, niespodziewanie skakać i cofać się. Cały czas mam skojarzenie z niedojrzałym uczniakiem, uzdolnionym i bystrym, ale tak samoświadomym i egoistycznym, ze traci głowę, dziwaczeje, manieruje się, robi się niepoważny, nieprzystosowany, sprawia, że się mu współczuje, tylko ludzie surowi są nim zirytowani, a wszyscy mają nadzieję, że z tego wyrośnie; ponieważ jednak Joyce ma czterdzieści lat, nie bardzo się na to zanosi. Nie czytałam zbyt uważnie, i tylko raz, i uważam, że rzecz jest bardzo niejasna, więc z pewnością lekceważę wartość tej książki w sposób całkiem niesprawiedliwy. Czuję, że sypią się na człowieka miriady śrutu, ale nie wynosi się z tego jednej, zadanej prosto w twarz śmiertelnej rany - jak na przykład z lektury Tołstoja; a porównywanie Joyce'a z Tołstojem jest jest całkowitym absurdem. [str. 212]

Ciekawe, które z dzisiejszych książek za 50 lat będą zaliczane do klasyki...



_____________________________________________________
*Zdjęcie: jeden z egzemplarzy pierwszego wydania z 1922 r.


wtorek, 14 czerwca 2011

Rozmowy z Capote'em - Lawrence Grobel

Myślę, że w XXI wieku Capote czułby się jak ryba w wodzie. Pisarz uwielbiający być w centrum uwagi z pewnością miałby wiele do zaoferowania paparazzim i tabloidom. W wywiadzie wyśmiałby kolegę po fachu, z innym pobiłby się w restauracji - i już news gotowy. Gdyby to nie wystarczyło do wywołania szumu medialnego, można jeszcze pojawić się pijanym na wykładzie i spaść z katedry lub stawić na rozprawie sądowej w szortach i sandałach. Media byłyby syte, a Capote bez wątpienia zadowolony.


Czytając wywiad przeprowadzony (podczas kilku spotkań) pod koniec życia pisarza trudno dociec, w którym momencie mówi prawdę. Capote ewidentnie nakłada coraz to nowe maski, nagina fakty na potrzebę chwili, bywa, że przeczy sam sobie. Bezpardonowo wyraża swoje zdanie o znanych osobach, często nie pozostawiając na nich suchej nitki. Z literatów ceni głównie tych nieżyjących (Woolf, Flaubert, Forster), bo nie mogą stanowić już konkurencji. Współcześni mu pisarze są upiorni (Pynchon), nudni (Roth, Updike), podrzędni (Borges) lub po prostu nieutalentowani (Mailer). Wielki jest natomiast sam Truman (nomen omen ledwie 160 cm wzrostu:), któremu słowo "skromność" jest raczej obce:

Zawsze, gdy biorę do ręki "Z zimną krwią", czytam ją od deski do deski, zupełnie jakbym to nie ja napisał. Wiesz, to jest naprawdę doskonała książka. Nie zmieniłbym w niej niczego. [str. 21]

Czy sądzisz, że miałeś jakiś wpływ na pisarstwo w Ameryce?

Wiem, że odcisnąłem znaczne piętno na pisarstwie w Ameryce. To dlatego, że wpłynąłem na innych pisarzy poprzez dziennikarstwo. Mój Boże, przecież to ja wymyśliłem to wszystko. Inni zbierają tylko za to nagrody. (Śmiech) [str. 94]

Rozmowa toczy się w podobnym tonie niemal przez cały czas. Chwilami można jednak odnieść wrażenie, że pod maską tego pyszałka i gwiazdy amerykańskich salonów kryje się samotny, nieszczęśliwy (i schorowany) człowiek. W moim odczuciu Capote to mistrz pozorów i medialne zwierzę żądne poklasku. Po przeczytaniu książki uwierzyłam mu tu tylko w jedno: jego miłość do psów.

************************

Mam nadzieję, że od czasu wydania "Rozmów..." pan tłumacz dowiedział się, że Pearl Buck to kobieta, a nie mężczyzna, jak utrzymuje.

______________________________________________________________________________________

Lawrence Grobel "Rozmowy z Capote'em", tłum. Waldemar Łyś, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań, 1997
______________________________________________________________________________________

niedziela, 12 czerwca 2011

W galerii sztuki

W jednej z kopenhaskich galerii sztuki podziwiałem instalację złożoną z długiego szeregu odbiorników telewizyjnych z napisem "Ziemia obiecana" na ekranach. Uznałem pomysł za natchniony, a instalację za natchnienie dla myśli, a szczególnie z powodu miotły i wiadra ustawionych pod ostatnim z telewizorów. Zanim jednak zdążyłem do końca przemyśleć zamysł i przesłanie artysty, sprzątaczka zabrała swe narzędzia pracy, jakie zostawiła w kącie sali idąc napić się kawy. [str.21]


Fragment pochodzi z jednego z esejów Zygmunta Baumana zamieszczonych w książce „Między chwilą a pięknem. O sztuce w rozpędzonym świecie”. Autor pisze m.in. o potrzebie piękna i dążeniu do doskonałości, o znaczeniu pamięci i umiejętności opisywania otaczającego nas świata. Sporo miejsca poświęca pracom Grzegorza Klamana i Mirosława Bałki. W tekstach pojawiają się nazwiska Borgesa, Kundery, Kapuścińskiego, Camusa i wielu innych znanych twórców.

Erudycja prof. Baumana jest imponująca, pozostaje tylko wygodnie rozsiąść się w fotelu (najlepiej z kieliszkiem wina pod ręką;) i delektować się lekturą. Teksty nie najłatwiejsze w odbiorze, ale z pewnością inspirujące.

_______________________________________________________________________________________

Zygmunt Bauman „Między chwilą a pięknem. O sztuce w rozpędzonym świecie”, Wydawnictwo Officyna, Łódź 2010
_______________________________________________________________________________________



piątek, 10 czerwca 2011

Jak wydawać klasykę

Wydawnictwo Penguin dokłada starań, aby kolejne wydania klasyki były atrakcyjne pod względem edytorskim. Po sukcesie serii "atramentowej" Penguin Ink poprzeczka najwyraźniej została podniesiona, jako że tym razem okładki będą stanowić bodziec nie tylko wzrokowy, ale i dotykowy;). Jesienią w Stanach Zjednoczonych w serii Penguin Threads Deluxe Classics ukażą się książki, których okładki będą haftowane (sic!). Projekt dotyczy trzech tytułów, a efekt pracy kanadyjskiej ilustratorki Jillian Tamaki, wygląda następująco:





Myślę, że okładka np. do sienkiewiczowskiej "Trylogii" mogłaby okazać się nie mniejszym wyzwaniem;). Co Wy na to?


środa, 8 czerwca 2011

Lipcowe spotkanie Klubu Czytelniczego

Jeśli mimo letniego rozprężenia macie ochotę na wspólne czytanie, proponuję przygodę ze "Sztukmistrzem z Lublina" Isaaca Bashevisa Singera. Schyłek XIX wieku, kultura żydowska i kuglarskie sztuczki - oto niektóre z atrakcji tej książki wydanej po raz pierwszy w 1960 r.


Dyskusję rozpoczynamy w piątek 22 lipca 2011 r., a kontynuujemy bez ograniczeń czasowych;)

Nie trzeba się rejestrować ani prowadzić własnego bloga - kto ma ochotę, ten czyta i komentuje;) O zasadach działania klubu można poczytać tutaj.

Zapraszam serdecznie;)

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Symultanka - Ingeborg Bachmann

Podoba mi się styl Bachmann - pokrętny, rozedrgany, miejscami lekko neurotyczny. Doskonale oddaje zwichrowaną osobowość bohaterek pięciu opowiadań zamieszczonych w "Symultance" (nie mylić z symulantką;)). Pięć różnych kobiet, a jednak wiele ją łączy. Wszystkie pochodzą z Wiednia, wszystkie są uwikłane w niezdrowe związki damsko-męskie. Niepewne, z poczuciem bliżej nieokreślonej winy, bezustannie analizują swoje problemy, chętnie uciekają od rzeczywistości.


Te ucieczki przybierają niecodzienne formy: w języki obce, w nieostre widzenie, w skupienie na wyglądzie zewnętrznym. Bohaterki Bachmann potrafią być wręcz nieznośne w swoich maniach. Mimo to wchodzi się w ich niepoukładany świat z ciekawością i cierpliwie kluczy po tym labiryncie poplątanych myśli. I podobnie jak w labiryncie trzeba niekiedy się wrócić, odnaleźć wcześniejszy trop, żeby całkowicie się nie zgubić. Błądzenie po zakamarkach kobiecej duszy bywa żmudne i męczące, ale owocne.

Opowiadania Bachmann były (i są) dla mnie nie lada odkryciem. Mało kto tak pisze, zwłaszcza obecnie. To rodzaj literatury, z którą trzeba się zmagać i odczytywać na nowo, bo każda kolejna lektura wnosi coś nowego. Książka zdecydowanie warta wysiłku intelektualnego;) Mam nadzieję, że przy okazji wznowienia "Maliny" także "Symultanka" doczeka się nowego wydania oraz przekładu - ten z lat 70-tych aż się prosi o poprawki.

_________________________________________________________________________________

Ingeborg Bachmann "Symultanka", tłum. Anna M. Linke, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa, 1979
_________________________________________________________________________________

czwartek, 2 czerwca 2011

Jeźdźcy - Tim Winton

Tytułowi jeźdźcy nawiązują do mitologii zachodnioeuropejskiej i tzw. Dzikiego Gonu (ang. Wild Hunt) czyli orszaku widm pojawiających się w jesienne i zimowe noce. Ich obecność zwiastuje katastrofę, w najlepszym przypadku śmierć osób, które miały pecha zobaczyć kawalkadę. Wierzono, że takie osoby porywane są podczas snu w zaświaty lub stają się członkami gonu.

Nie inaczej jest u Wintona. Nieświadomy niczego Scully remontuje dom na przyjazd ukochanej żony i córki - cała rodzina właśnie zdecydowała się przenieść z Australii do Irlandii. Do Dublina przylatuje jednak tylko 7-letnia Billie, która zszokowana zniknięciem matki nie potrafi ojcu nic wyjaśnić. Rozpoczynają się poszukiwania (zaznaczam, że to nie jest powieść sensacyjna), które prowadzić będą przez Grecję, Włochy i Francję aż do Holandii. Poszukiwania, które wywrócą świat Scully'ego do góry nogami i zmuszą do poznania prawdy. Okazuje się, że można żyć złudzeniami i oceniać rzeczywistość na swój własny, wypaczony sposób.


Odkrywanie prawdy przez czytelnika jest w przypadku "Jeźdźców" wyjątkowo interesującym doświadczeniem. Przez dłuższy czas realia poznajemy tylko z perspektywy niedźwiedziowatego Australijczyka, ślepo zakochanego w żonie i córce. Później kilka razy odezwą się głosy osób postronnych i wprowadzą lekki dysonans. Zaczną rodzić się wątpliwości, aż wreszcie pojawi się pewność, że Scully to po prostu duże naiwne dziecko. Nie bez powodu córka porównuje go do Quasimodo - paskudnego olbrzyma o dobrym sercu. Scully nie jest bynajmniej tak męski, jak mu się zdaje. To nie on jest tą silną stroną w związku.

Powieść Wintona jest gęsta od niesztampowej symboliki: oprócz mitu o Dzikim Gonie kluczem do zrozumienia są również fragmenty piosenek pojawiające się w tekście. Sama historia przywodzi na myśl "Odyseję" i Telemacha ruszającego w obłędną podróż. Duże wrażenie robią opisy miejsc - są niezwykle plastyczne, a zarazem wiele mówią o bohaterach. Oryginalnie poprowadzona narracja i pomysłowe zakończenie dodatkowo wzmacniają wymowę całości. Dla mnie mocna rzecz. Wymagająca, ale i satysfakcjonująca lektura, która nie daje czytelnikowi gotowych odpowiedzi. To lubię.


_______________________________________________________________________

Tim Winton "Jeźdźcy", tłum. Krzysztof Mazurek, Wydawnictwo Rebis, Poznań, 1998
_______________________________________________________________________