poniedziałek, 31 grudnia 2012

Było i będzie

Rok 2012 był dla mnie łaskawy - trafiły mi się książki na wyrównanym dobrym poziomie. Najczęściej czytaną autorką okazała się Joyce Carol Oates, której świetne "Amerykańskie apetyty" pociągnęły za sobą lekturę "Dziewczyny z tatuażami", "Niebieskiego ptaka" i "Opowieści wdowy". Olśnieniem okazał się wywiad z Tadeuszem Konwickim "W pośpiechu" i oby był to dobry wstęp do przypomnienia sobie twórczości tego pisarza.


Duże wrażenie pozostawiły po sobie również:

1. "Rachatłukum" Jana Wolkersa
2. "Wiosną owego roku" Susan Hill
3. "Jest noc" Ludmiły Pietruszewskiej
4. "Hotel de Dream" Edmunda White'a

oraz nie opisane na blogu "Pocałunek" Kathryn Harrison i "Ta strona jasności" Columa McCanna.



Tymczasem już początek roku 2013 przyniesie sporo ciekawych nowości m.in.

1. "Cytrynowy stolik" Juliana Barnesa (Świat Książki)
2. "Taniec szczęśliwych cieni" Alice Munro (Wydawnictwo Literackie)
3. "Safari mrocznej gwiazdy" Paula Theroux (Wydawnictwo Czarne)
4. "Intryga małżeńska" Jeffreya Eugenidesa (Znak)
5. "Uczciwa oszustka" Tove Jansson (Nasza Księgarnia)


Jest na co czekać. Mam nadzieję, że polscy autorzy również przygotują coś interesującego.

Wszystkiego dobrego w Nowym Roku, nie tylko inspirujących lektur.;)

czwartek, 27 grudnia 2012

Zagadkowy "Agent"

Tym razem Gretkowska powinna zadowolić szerokie grono czytelników: "Agent" jest książką lekką i dość przyjemną, pozbawioną filozoficznych wtrętów i wymyślnych scen erotycznych, tak charakterystycznych dla tej pisarki. W zamian mamy Izrael z Holocaustem w tle, romans na dwie rodziny i dwa kraje oraz szpiega. W powieści można doszukać się również portretu polskiej rodziny z początku XXI wieku, a nawet przebitek z relacji polsko-żydowskich. Jest w czym wybierać, jednak do dzisiaj nurtuje mnie pytanie: o czym właściwie jest "Agent"?


Powieść Gretkowskiej można traktować jako historię miłosnego trójkąta. Można też ją czytać jak rzecz o ludziach wykorzenionych i rozdartych między dwie ojczyzny. Albo o ludziach, którzy stracili w życiu coś lub kogoś bardzo ważnego. To może być także opowieść o rozczarowaniu i skrywanym żalu, o powrocie do źródeł (jakkolwiek patetycznie i tajemniczo to zabrzmi). Każdy z wątków pozostawia duży niedosyt, natomiast zebrane w całość tworzą dość kuriozalną mieszankę. Dla mnie "Agent" to rasowe czytadło, w którym (prawie) każdy znajdzie coś dla siebie. Książka tak przeciętna, ze nie ratuje jej nawet malownicza Jerozolima.

____________________________________________________

Manuela Gretkowska "Agent", Świat Książki, Warszawa, 2012
____________________________________________________


poniedziałek, 24 grudnia 2012

Kolacja wigilijna à la Wiesław Myśliwski

Cośmy jedli na Wigilię? Najpierw po odrobinie sera z miętą, jako że pasterze. Potem żur na grzybach z gryczaną kaszą. Pierogi z kapustą i grzybami. Kartofle gotowane w łupinach, z solą. Żur z serwatki na popicie. Pierogi z suszonych śliwek, posypane orzechami, polane smażoną śmietaną. Kluski z makiem. Ryby gotowane czy smażone. O, było ryb w Rutce, nie uwierzyłby pan, jaka to była rybna rzeka. [...] Przed Wigilią, gdy Rutka zamarzła, no to wyrąbało się przerębel, wstawiało się sieć i czekało się, aż najdą. Potem kapusta z grochem czy sama kapusta lnianym olejem zasmażana. Jeśli sama kapusta, to osobno fasola z miodem i octem. A jeśli z grochem, to już fasoli nie było, tylko bób. Do poskubania. Potem kisiel z żurawin. I na koniec kompot z suszu. ("Traktat o łuskaniu fasoli" Wyd. Znak, 2006, s. 123)


Wspomniane przez Myśliwskiego pierogi z suszonymi śliwkami były dla mnie nowością, na tyle jednak kuszącą, że krótko po lekturze zostały przetestowane. Zapowiadały się świetnie i takie w istocie były (być może Lirael potwierdzi;)). Oto jeden z przepisów wykonania tego smakowitego dania:

Pierogi z suszonymi śliwkami

Ciasto:
2 szklanki mąki + 1 jajko + 3/4 szklanki wody + szczypta soli

Farsz:
30 dag śliwek kalifornijskich + miód do smaku

Sos do polania pierogów:
1/2 łyżeczki cukru waniliowego + 100 g masła + drobno posiekane orzechy włoskie

Sposób przygotowania:
Z mąki, jajka i wody zagniatamy ciasto. Formujemy z niego kulę i przykrywamy ściereczką. Śliwki zalewamy ciepłą wodą, odstawiamy na 20 minut, a następnie odcedzamy i mieszamy z miodem. Ciasto rozwałkowujemy na stolnicy oprószonej mąką i wycinamy szklanką krążki. Na każdym układamy po śliwce i zlepiamy brzegi. Gotujemy pierogi we wrzącej osolonej wodzie, aż wypłyną. W rondelku topimy masło i leciutko je rumienimy, dodajemy cukier waniliowy i drobno posiekane orzechy włoskie. Pierogi podajemy polane słodkim sosem.

Smacznego i Wesołych Świąt!

źródło zdjęcia

czwartek, 20 grudnia 2012

Bieńczykowe Tworki

Na tej samej bodaj ławce, w każdym razie czwartej na lewo od głównego budynku, lecz już żelaznej, usiadłem wczoraj i ja z komputerem dwadzieścia pięć centymetrów na dwadzieścia i samozasilaniem na trzy godziny, mówią nań Pentium Texas 2000, ja mówię Mazowsze for ever; i usiądę tam znowu za tydzień, to będzie wtorek, i w kolejny wtorek również. Ławka będzie pusta, dzień bez odwiedzin, śmietniki ziejące czernią, a za bramą stukot kolejki coraz bliższy, coraz dalszy, refren bez zwrotek, elektryczne memento o powracaniu, wkrótce już może elektryczne, a za parę lat pewnie poduszkowe i jednoszynowe, ale wciąż z kontrolą biletów. I siedząc tak, noga na nogę w sandałkach i skarpetkach w prążki, i czekając jak spóźniony pasażer na koniec świata, opowiadać będę chętnym oraz przypadkowym, wybiegłym z kolejki lub czekającym na jej przyjazd, ciąg dalszy tej historii i jej rzeczywisty, nieprawdopodobny finał, ostateczne rozwiązanie, tak zwany szlus. [s. 14]


Opowieść Bieńczyka toczy się lekko i wartko niczym koła tworkowskiej kolejki po szynach. Napisana dowcipnie i z polotem, miejscami rymowana, bardziej przypomina historyjkę dla dzieci niż smutną historię z czasów niemieckiej okupacji. Nie przeszkadza mi, że o bolesnych wydarzeniach wojennych autor opowiada bez patosu, może nawet bez powagi. Przeszkadza mi natomiast powierzchowność książki.

Kiedy minie pierwsze zaskoczenie językowymi zabawami Bieńczyka, przychodzi ochota na zajmującą fabułę. Uczynić ze szpitala psychiatrycznego oazę spokoju podczas wojennej zawieruchy to chwyt bardzo dobry, a podwarszawskie Tworki to miejsce niezwykłe, o specyficznym klimacie i uroku. Autor nie wykorzystał tego potencjału i jedynie prześliznął się po temacie, relacjonując kolejne wydarzenia w telegraficznym skrócie.

Co zapowiadało się nieźle, okazało się w rezultacie historią, jakich w literaturze polskiej wiele: okupacja, Niemcy, ukrywający się Żydzi, śmierć. Brzmi znajomo, może nawet zanadto. Niespodzianek, a tym bardziej zapowiadanego nieprawdopodobnego finału nie było (był zresztą znany od pierwszych stron). Forma ciekawa, większej głębi brak. Nie lubię kończyć lektury z pytaniem: po co to było?

Tworki zimą (źródło zdjęcia: Wikipedia)

_____________________________________________________

Marek Bieńczyk "Tworki”, Wydawnictwo Sic!, Warszawa, 2007
_____________________________________________________

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Jak olbrzymia pieczarka

23 marca 1958 r.

Najgorsze jest w moim życiu – a zwłaszcza na starość – to, że nie mam się do kogo przymierzyć. Niewątpliwie jestem postacią na miarę największą. Ale wyrosłem jak olbrzymia pieczarka pokryta małym słoikiem, stąd wszystkie zniekształcenia. Zamiast pięknego, wielkiego grzyba – szklanka napełniona białą masą. Potrawę z tego można zrobić, ale bez smaku. Kiedy się widzi postać Goethego czy nawet postać Gide’a, rozumie się, że oni mogli rosnąć swobodnie. Podczas kiedy moja indywidualność cierpki zawsze na jedno: na prowincjonalizm. Na to, co mi nie dało wykształcenia, na to, co mi nie dało wykorzystania wszelkich moich możliwości. U Goethego jest ta cudowna równowaga pomiędzy człowiekiem i artystą. Gide poświęcił wszystko dla swojej twórczości literackiej, którą uważał za najważniejszą rzecz w świecie. Nawet Tołstoj mógł dać swobodę swojej potrzebie moralizatorstwa, tworzenia zespołów moralnych – porzuciwszy spawy estetyczne; zawsze i w jednym, i w drugim skrzydle swego życia odpowiadając na pytania: co robić? Dlaczego moją indywidualność muszę uważać za zmarnowaną? Dlatego, że dla mnie nie ma nic naprawdę ważnego. Że nie wierzę jak Tołstoj, jaki Gide, iż w moim dziele będę żył wiecznie. Wiem, że moje dzieło jest przemijające – gdyż nie może być podstawą żadnej wiary. Żeromski, słaby pisarz, swą trwałość zawdzięcza potężnemu uczuciu związania się z tą kamienistą ziemią – ale ja przecież i na tej ziemi jestem obcy. Po prostu pustka wewnętrzna mnie zmarnowała. Wyrosłem jako pieczarka – a później okazało się, że purchawka. Nie Gide, nie Tołstoj, ale Iwaszkiewicz. A to jest bardzo mało.


Czy mogłoby być więcej? Gdybym był Anglikiem albo jak Conrad pisał po angielsku? Gdybym po rewolucji został w Rosji i pisał po rosyjsku? Prawdopodobnie nie. To jest jakiś brak wewnętrzny i te zewnętrzne niesprzyjające okoliczności tylko ten brak podkreśliły. Jakiś brak siły (moralnej?), jakiś brak doskonałości (wewnętrznej?) są jak pęknięcia na krysztale moich „dzieł”. Jak w dniu jubileuszu, tak i dziś mam żałosne uczucie, że nic nie napisałem.

Jedną mam tylko wygraną z tej świadomości. Uczucie, że nie mam pychy, że nie grzeszę wywyższaniem się, że nie jestem zbyt pysznym haftem na zgrzebnym płótnie mojej ojczyzny wyszytym. Że świadomie czy nieświadomie przystosowałem się, że jestem według stawu grobla. (Staw i grobla wywołują we mnie burzę uczuć i wspomnień, wysoko zacząłem ten zapis i nisko kończę: wieczną męką duszy, wieczną męką ciała…)

_________________________________________________________________________

Jarosław Iwaszkiewicz „Dzienniki 1956-63” t. II, Wyd. Czytelnik, Warszawa 2011, s. 211
_________________________________________________________________________

piątek, 14 grudnia 2012

Łaskawe statki

Zagłada to mocne słowo, niezbyt szczęśliwie wybrane na tytuł minipowieści Yoshimury. Sugeruje poważną katastrofę, która pociąga za sobą setki ofiar, tymczasem książka skupia się na innym zagadnieniu. Najważniejsze są tu statki przepływające w pobliżu rybackiej wioski położonej na odludziu. Wraz z cennym ładunkiem niosą nadzieję na przeżycie kolejnej zimy, a może nawet całego roku.


Wieśniacy cierpliwie czekają na czerwieniące się drzewa, które zwiastują nadejście zimy i sztormów. Szansa na zbłądzenie i przybicie statków do brzegu staje się wówczas większa, mieszkańcy na różne sposoby zaklinają pomyślne wiatry. Pomyślność wioski oznacza tym samym pecha dla statku, który dalej już nie popłynie. Wieśniacy rządzą się innymi prawami niż przybysze z wielkiego świata – tutaj życie jest uzależnione od przyrody, ona też poniekąd narzuca ludziom swoisty kodeks postępowania.

W zachowaniu tej małej komuny uderza zdyscyplinowanie i podporządkowanie, zadziwia ścisła współpraca na rzecz ogółu. Daje się wyczuć chłodną harmonię, obecną również w stylu Yoshimury. Być może dlatego duże wrażenie podczas lektury wywołuje powracający motyw czerwieni, barwy o złożonej symbolice. Zwoje czerwonego jedwabiu na szarym, zimowym wybrzeżu wyjątkowo mocno działają na wyobraźnię, a to zaledwie jeden z wielu sugestywnych obrazów w „Zagładzie”.

Urokliwa okładka wydania anglojęzycznego

Powieść Yoshimury była dla mnie miłą niespodzianką. Mimo że umiejscowiona w nieokreślonym miejscu i czasie, jest bardzo realistyczna, co na tle często onirycznej literatury japońskiej stanowi sporą odmianę. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że książka była dla mnie jak łyk mroźnego, orzeźwiającego powietrza. Rzecz jak najbardziej godna uwagi.

_________________________________________________________________________________

Akira Yoshimura „Zagłada” tłum. Anna Zielińska-Elliott, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa, 2000
_________________________________________________________________________________


wtorek, 11 grudnia 2012

Styczniowe spotkanie Klubu Czytelniczego + krótka sonda

W styczniu przedmiotem naszej dyskusji będzie "Opowieść podręcznej" (1985), jedna z najlepszych książek w dorobku Margaret Atwood. Akcja rozgrywa się w bliskiej przyszłości w Republice Gileadzkiej, utworzonej na dawnych terenach Stanów Zjednoczonych przez ultraortodoksyjne siły purytańskie, których celem jest dosłowne wcielenie w życie nauk zawartych w Księdze Rodzaju. Według wydawcy niniejsza historia, opowiedziana przez inteligentną, wrażliwą kobietę, zaskakuje, śmieszy, przeraża i stanowi bardzo sugestywny wizerunek nieludzkiego świata, w którym tradycyjne wartości – miłość, przyjaźń, zdrowy rozsądek, aktywność i radość – ustępują miejsca wymuszonemu strachem ślepemu posłuszeństwu, kamiennej powadze, smutkowi i grze pozorów. Myślę, że będzie ciekawie.;)

Zaczynamy 18 stycznia 2013 r.


Chciałabym również dowiedzieć się, jakie książki proponujecie na przyszły rok?. Czy należy poszerzyć zasięg geograficzny i omówić coś z Afryki, Australii, Ameryki Południowej? Może chcielibyście sięgnąć po opowiadania, eseje i inne gatunki literackie (dramat na pewno jeszcze powróci)? A co powiecie na utwory nowsze tj. powstałe po 2000 roku? Będę wdzięczna za wszelkie sugestie.

Przy okazji serdecznie wszystkim dziękuję za dotychczasowy udział w dyskusjach. Udało nam się spotkać już 24 razy, największą popularnością cieszył się jak dotąd "Wielki Gatsby" Fitzgeralda.;)


piątek, 7 grudnia 2012

Klub czytelniczy (odc. 24) - Busz po polsku

Ryszard Kapuściński o swoim pierwszym zbiorze reportaży pisał następująco:

"Busz po polsku" jest zbiorem moich krajowych reportaży, z końca lat 50., kiedy pisałem w tygodniku "Polityka". Byłem młodym, początkującym reporterem tuż po studiach i fascynował mnie reportaż - wyprawy w teren, poznawanie nowego świata, jakim była dla mnie polska prowincja z wszystkimi jej problemami. Polska prowincja była wtedy bardzo uboga, żyło się na niej trudno, źle. Ja to po prostu chciałem opisać. Pisałem o Polsce, która mnie najbardziej fascynowała, to była prowincja, wieś, małe miasteczka. Ja sam pochodzę z małego miasteczka, z Kresów, i ten rozmiar małego miasteczka, to jest coś takiego, co najbardziej odpowiada mojej mentalności, mojej wrażliwości. To jest taka ludzka przestrzeń, którą można obejść w czasie jednego spaceru, gdzie się wszyscy znają.


Pytania do dyskusji:

1. Czy "Busz po polsku" - zbiór reportaży powstałych ponad pół wieku temu - jest nadal atrakcyjną lekturą? Proszę o uzasadnienie.

2. Jak oceniacie warsztat Kapuścińskiego? Czy w tych wczesnych tekstach widać już talent, który z czasem przyniósł autorowi miano "cesarza reportażu"? Które reportaże podobały Wam się najbardziej i dlaczego?

3. Czy często czytacie reportaże? Czego od nich oczekujecie?

4. Jakie są Wasze preferencje odnośnie obecności autora w reportażu?

5. Który rodzaj reportaży lubicie najbardziej - społeczno-obyczajowy, podróżniczy, kryminalny, interwencyjny, inne? Kto jest Waszym ulubionym autorem/autorką reportaży?

6. Wasze pytania i wnioski



Do dyskusji zapraszam wszystkich chętnych.;)

środa, 5 grudnia 2012

Biografia Jarosława Iwaszkiewicza

O pierwszym tomie biografii Jarosława Iwaszkiewicza można mówić długo, na dodatek wyłącznie dobrze. Romaniuk podszedł do zadania z rzetelnością i – mam wrażenie – z pasją, dzięki czemu otrzymujemy do rąk interesującą książkę o nie mniej interesującym człowieku. Właśnie: człowieku, bo główny bohater to przecież nie tylko literat całkowicie oddany pisaniu, ale osoba, której wszystko, co ludzkie, nie było obce.


W biografii uderza przede wszystkim bliski i stały kontakt Iwaszkiewicza ze sztuką. Od najmłodszych lat był wręcz zanurzony w kulturze: za sprawą ojca, który prenumerował prasę i tworzył domową bibliotekę oraz matki melomanki, całkiem nieźle grywającej na fortepianie. Do tego wspólne, głośne lektury, rodzinne przedstawienia i pierwsze próby literackie małego Jarosława. Nie bez znaczenia pozostawało powinowactwo z Szymanowskimi, dające możliwość otarcia się o środowisko prawdziwych artystów.

Jarosław Iwaszkiewicz (1897)

W przypadku Iwaszkiewicza przysłowie o skorupce nasiąkniętej za młodu sprawdziło się: gdziekolwiek mieszkał i przebywał, śledził na bieżąco wydarzenia kulturalne: wystawy, koncerty, spotkania literackie. Co więcej, sam próbował sił w muzyce i teatrze, na szczęście dla literatury – bez większego powodzenia. Bliski kontakt ze sztuką okazał się najwyraźniej bardzo pomocny w dorosłym życiu, kiedy Iwaszkiewicz zawodowo i prywatnie często bywał za granicą. Można odnieść wrażenie, że nie tylko wchodził w ten świat bez kompleksów, ale korzystał z niego garściami. Chciałoby się powiedzieć: prawdziwy Europejczyk.

Jarosław Iwaszkiewicz (1914)

Inna rzecz, która zwraca uwagę podczas lektury, to uczuciowość pisarza. Czy mowa o bliskich przyjaciołach, o rodzinie czy wreszcie o partnerach, u Iwaszkiewicza widać ogromne przywiązanie i zaangażowanie. To człowiek, który mocno przeżywa rodzinne dramaty, martwi się losem kolegów i niejednokrotnie wykazuje troskę także o podwładnych. W obliczu katastrof objawia się jeszcze jedna istotna cecha charakteru Iwaszkiewicza: zaradność.

Jarosław Iwaszkiewicz w Pradze (1928)

Romaniuk poświęca naturalnie dużo uwagi samej twórczości swego bohatera, który bez względu na okoliczności zawsze nad czymś pracował. Wydarzenia z życia bardzo często znajdowały zresztą odzwierciedlenie w utworach literackich, co w biografii zostało zgrabnie pokazane. I bodaj to w książce Romaniuka podobało mi się najbardziej: równowaga w pokazaniu Iwaszkiewicza i jako twórcy, i człowieka. Nie trzeba biegle znać jego dzieł, aby czytać „Inne życie” z przyjemnością. Polecam bez wahania.

____________________________________________________________________________________

Radosław Romaniuk „Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza” t. 1, Wyd. Iskry, Warszawa 2012
____________________________________________________________________________________

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Obiad à la Lew Tołstoj

— Książę pan pozwoli tutaj, tutaj nikt nie będzie przeszkadzał — zapraszał najbardziej nadskakujący, blady, stary Tatar o szerokich biodrach i rozwiewających się nad nimi połach fraka. — Służę waszej ekscelencji — zwrócił się do Lewina, starając się na znak respektu dla Obłońskiego traktować jak najuprzejmiej także i jego gościa.
Położył w mgnieniu oka świeży obrus na już nakryty obrusem okrągły stolik pod kinkietem z brązu, przysunął obite aksamitem krzesła, po czym z serwetką i kartą w ręku stanął przed Obłońskim, oczekując zleceń.
— Gdyby książę pan życzył sobie, zaraz będzie wolny osobny gabinet. Książę Golicyn zajmuje go z damą. Dostaliśmy świeże ostrygi.
— A, ostrygi...
Stiepan Arkadjicz zamyślił się.

źródło zdjęcia

— A może by zmienić plan, co, Kostia? — rzekł wreszcie, kładąc palec na jadłospisie. Na twarzy jego odmalowała się poważna rozterka. — Czy aby dobre są te wasze ostrygi? Powiedz no bez blagi.
— Flensfourskie, proszę księcia pana, ostendzkich nie ma.
— Niechże będą i flensburskie, ale czy świeże?
— Wczoraj dostaliśmy.
— Więc jak? Może by zacząć od ostryg, a potem już zmienić cały plan? Co?
— Wszystko mi jedno. Wolałbym kapuśniak i kaszę. Ale oni tego tu nie mają.
— Kasza a la rius*, do usług? — zapytał Tatar pochylając się nad Lewinem jak niańka nad dzieckiem.
— Nie, bez żartów, zgodzę się na to, co ty wybierzesz. Ślizgałem się i chce mi się jeść. Tylko nie myśl — dodał Lewin spostrzegając na twarzy Obłońskiego wyraz niezadowolenia — że nie potrafię ocenić twojego wyboru. Z przyjemnością zjem coś dobrego.
— Ma się rozumieć! Bądź co bądź jest to jedna z rozkoszy życia — odpowiedział Stiepan Arkadjicz. — Daj nam więc, bracie, ostryg ze dwa, nie, to za mało, ze trzy dziesiątki, zupę z jarzyn...
Prentanier** — podchwycił Tatar. Obłoński jednak nie chciał widocznie sprawić kelnerowi satysfakcji i nazywać potraw po francusku.
— Z jarzyn, rozumiesz? Następnie turbot w gęstym sosie, rozbef, ale uważaj, żeby był dobry. Potem jeszcze kapłony i jakiś kompot.
Kelner, który przypomniał sobie, że Stiepan Arkadjicz nigdy nie nazywa potraw według francuskiego menu, przestał je za nim powtarzać; natomiast dla własnej satysfakcji powtórzył całe zamówienie według karty: sup prentanier, tiurbo sos bomarsze, pulard a lestragą, maseduan de friui*** — po czym natychmiast, jak na sprężynach, położył jeden spis w oprawie i chwytając drugi — kartę wiń — podał go Obłońskiemu.

źródło zdjęcia

— A co będziemy pili?
— Co każesz, byle niedużo... Choćby szampana — powiedział Lewin.
— Jak to? Na początek? A zresztą, może masz rację. Lubisz z białą kapslą?
Kasze blan**** — podchwycił Tatar. .
— Podaj więc to z białą kapslą do ostryg, a potem zobaczymy.
— Słucham księcia pana. A jakie wino stołowe?
— Podaj Nuits, nie, lepiej klasyczne Chablis.
— Słucham księcia pana. Czy podać ser? Ten co zwykle? — Tak, parmezan A może ty wolisz inny?
— Nie, wszystko mi jedno — odrzekł Lewin nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu.
Tatar o rozwianych połach wybiegł i po pięciu minutach powrócił z półmiskiem pełnym otwartych ostryg na perłowych muszlach i z butelką, którą trzymał w palcach.
Obłoński zmiął nakrochmaloną serwetkę, wsunął ją sobie za kamizelkę -i wygodnie oparłszy ręce, zabrał się do ostryg.
— O, wcale, wcale niezłe — chwalił wydzierając srebrnym widelczykiem mlaskające małże z ich perłowych muszli i połykając jedne po drugich. — Wcale niezłe — powtarzał podnosząc wilgotne, błyszczące oczy na przemian to na Lewina, to na Tatara…
Lewin jadł ostrygi, chociaż bardziej smakowała mu bułka z serem, ale z przyjemnością patrzył na Obłońskiego.
Nawet i Tatar, odkorkowawszy butelkę i rozlewając pieniące się wino w złocone, cienkie kieliszki, z widocznym uśmiechem zadowolenia poprawiał swój biały krawat i zerkał na Stiepana Arkadjicza.
— A ty? Może nie bardzo lubisz ostrygi? — zapytał Lewina wychylając wino. — Albo może masz jakie troski? Co?



*************************
A la rius – a la russe: po rosyjsku (zniekształcone)
Prentanier – printanière: jarzynowa
Sup prentanier… - Soupe printanière...: zupa jarzynowa, turbot w sosie Beaumarchais, pularda w estragonie, krem owocowy
Kasze blan – cachet blanc: biała kapsla

___________________________________________________________________________________

Lew Tołstoj „Anna Karenina”, tłum. Kazimiera Iłłakowiczówna, Świat Książki, Warszawa 1997 s. 58
___________________________________________________________________________________


piątek, 30 listopada 2012

Sekret powodzenia (tylko dla kobiet)

Recepta na sukces stara, bo z lat 30-tych ubiegłego stulecia. W ujęciu artysty grafika Edmunda Bartłomiejczyka (1885-1950) wyglądała następująco:


W roku 1936 Wacław Machan stworzył afisz na podobny temat, wykazał się jednak większym realizmem i wskazał konkretne książeczki zapewniające powodzenie.;)


Powyższe plakaty były prezentowane latem na wystawie "Sztuka wszędzie" w stołecznej Zachęcie.

środa, 28 listopada 2012

Karenina w teatrze

Po lewej stronie proscenium na schodkach siedzi Anna Karenina (Natalia Rybicka), po prawej - Konstanty Lewin (Mirosław Zbrojewicz). Oboje szykują się do wyjścia, rozmawiają o znajomych i ostatnich wydarzeniach. Z półsłówek wynika, że doskonale znają przebieg tołstojowej historii, z finałem włącznie. Mimo tej wiedzy i próśb przyjaciela, kobieta ponownie wraca do początku dramatu, by przeżyć go na nowo.


Spektakl Pawła Szkotaka w stołecznym Teatrze Studio to rzecz o namiętnościach. Romanse, zawody miłosne, zdrady małżeńskie i rozstania przetaczają się przez scenę niczym huragan. Ci, którzy kochają - cierpią, na spokój ducha mogą pozwolić sobie tylko niezaangażowani uczuciowo. Akcja toczy się wartko, kostiumy z epoki nie przeszkadzają bohaterom zachowywać się i mówić w sposób współczesny. Stroje zresztą z czasem również się uwspółcześnią, a nawet gdyby tak się nie stało, historia jest uniwersalna i nie wymaga podpowiedzi. Wręcz przeciwnie, rozterki bohaterów wydają się czymś znajomym, widz zatapia się w opowieść bez problemu.

Przedstawienie ogląda się z przyjemnością, duża w tym zasługa znanych nazwisk, dobrego tempa, muzyki i kilku wyjątkowych scen. Paradoksalnie ta łatwość odbioru wyrządza krzywdę pierwowzorowi literackiemu. Powieść Tołstoja zaadaptowała brytyjska pisarka Helen Edmundson, która najwyraźniej starała się przybliżyć XIX-wieczny utwór dzisiejszej publiczności, stąd liczne skróty i uproszczenia. Tytułowej bohaterce trudno współczuć, skoro znudzona życiem wplątała się w romans z fircykowatym Wrońskim (Łukasz Simlat) rezygnując z udanego małżeństwa z Kareninem (Krzysztof Stelmaszyk). Najciekawszymi postaciami (i rolami) są Lewin i Dolly (Weronika Nockowska), tylko czy tak należało rozłożyć akcenty w sztuce?


"Anna Karenina" jest efektowna, niestety nie pozwala w pełni wybrzmieć problemom przedstawionym przez Tołstoja. Spektakl Szkotaka zaledwie sygnalizuje dramaty i bliżej mu do dobrego serialu telewizyjnego niż do rosyjskiego klasyka. Zabrakło głębi, zabrakło też aktorskich kreacji - rozczarowuje zwłaszcza Natalia Rybicka, która jest prawdopodobnie zbyt młoda, aby udźwignąć rolę Kareniny. Całość nie jest najgorsza, niemniej nie zapisuje się w pamięci na dłużej.


**********************************************************************
"Anna Karenina" na motywach powieści Lwa Tołstoja

Adaptacja: Helen Edmundson
Przekład: Jacek Poniedziałek
Reżyseria: Paweł Szkotak
Scenografia i kostiumy: Agnieszka Zawadowska
Muzyka: Ygor Przebindowski
Obsada: Agata Góral, Monika Obara, Weronika Nockowska, Małgorzata Rożniatowska, Natalia Rybicka, Stanisław Brudny, Marcin Januszkiewicz, Łukasz Lewandowski, Mateusz Lewandowski / Modest Ruciński, Łukasz Simlat, Krzysztof Stelmaszyk, Mirosław Zbrojewicz

Premiera: 11/10/2012

Zdjęcia pochodzą ze strony internetowej Teatru Studio w Warszawie


poniedziałek, 26 listopada 2012

Z pamiętnika kulturalnego bulimika

Felietony Krzysztofa Vargi zamieszczone w zbiorze "Polska mistrzem Polski" będą stanowić nie lada gratkę dla kolejnych pokoleń złaknionych wiedzy o tym, co działo się w kulturze polskiej na początku drugiej dekady XXI wieku. Autor nie idzie bowiem na łatwiznę i nie śledzi jedynie ważnych wydarzeń kulturalnych, nic z tych rzeczy. Jako człowiek żarłoczny i pazerny, kulturalnie bulimiczny (s. 6) czerpie z kultury garściami i oprócz dzieł świetnych czy bardzo dobrych, pochłania także te mało udane, prawdziwe gnioty wręcz. Ba! On cierpi za miliony podczas seansów "Kaców Wawa" i innych "Ciach", oszczędzając w ten sposób rozczarowań (i zbędnych wydatków) innym.


I tak Varga zaczytuje się Baumanem, "Nocnikiem" Żuławskiego oraz dziennikami Iwaszkiewicza i Pilcha, wychwala wiersze Świetlickiego i opowiadania Poego, krytykuje za to grafomanię Żeromskiego. Z felietonistami "UważamRze" wadzi się o Brunona Jasieńskiego oraz współczesnych polskich literatów, z werwą polemizuje z tezami Rymkiewicza i Ziemkiewicza, a czasami nawet Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli słucha muzyki, to jest to R.U.T.A., Tom Waits i Strachy na Lachy, są też powroty do rzeczy starszych typu the Smiths i Dezerter. Varga niejednokrotnie wspomina zresztą o swoich "kulturalnych" powrotach i niedzisiejszych upodobaniach, choćby do książek papierowych czy płyt i filmów w oryginalnych pudełkach.

Naczelny felietonista kulturalny Gazety Wyborczej jest również namiętnym widzem. Bez powodzenia, a tym bardziej entuzjazmu ogląda wystawy sztuki współczesnych, pasjami natomiast śledzi seriale Lost i Californication oraz głośno marzy o tym, aby ktoś nakręcił serial o Piastach. Do kina chodzi w nadziei na odkrycie rodzimego Woody Allena, niestety na próżno - jeśli trafi się dobry polski film, jest to zazwyczaj coś ciężkiego z gatunku "Róży" Smarzowskiego. Obejrzenie komedii przez Vargę przynosi właściwie tylko jedną wymierną korzyść w postaci cudownie zjadliwej recenzji. Te chyba zresztą wychodzą mu najlepiej, styl Vargi wyraźnie się wyostrza i nabiera przewrotnej finezji w felietonach krytyczno-chłoszczących.

"Polska mistrzem Polski" to znakomity zbiór 72 felietonów napisanych ze swadą i znawstwem tematu. Ze względu na zbieżność upodobań i gustów z poglądami Vargi oraz sympatią dla jego prozy i osoby, mogę być naturalnie mało obiektywna. Pewne jest natomiast, że autor jest człowiekiem nie tylko konsumującym kulturę, ale również zatroskanym o jej kondycję. Zatroskanym na swój sarkastyczny, ale jakże żywy sposób. Czekam na więcej.

_____________________________________________________________

Krzysztof Varga "Polska mistrzem Polski", Wyd. Agora, Warszawa 2012
_____________________________________________________________

piątek, 23 listopada 2012

Z Brunonem Schulzem w restauracji

- Przyjechałem z daleka, zamówiłem telegraficznie pokój w tym domu - rzekłem z pewnym zniecierpliwieniem. - Do kogo mam się zwrócić?
Nie wiedziała. - Może pan wejdzie do restauracji - plątała się. - Teraz wszyscy śpią. Gdy pan Doktor wstanie, zamelduję pana.
- Śpią? Przecież jest dzień, daleko jeszcze do nocy...
- U nas ciągle śpią. Pan nie wie? - Podniosła na mnie zaciekawione oczy. - Zresztą tu nigdy nie jest noc - dodała z kokieterią. Już nie chciała uciekać, skubała w rękach koronkę fartuszka, kręcąc się.
Zostawiłem ją. Wszedłem do ciemnej na wpół restauracji. Stały tu stoliki, wielki bufet zajmował szerokość całej ściany. Po długim czasie uczułem znowu pewien apetyt. Cieszył mnie widok ciast i tortów, którymi obficie były zastawione płyty bufetu.
Położyłem walizkę na jednym ze stolików. Wszystkie były puste. Klasnąłem w ręce. Żadnej odpowiedzi. Zajrzałem do sąsiedniej sali, większej i jaśniejszej. Sala ta otwarta była szerokim oknem czy loggią na znany mi już pejzaż, który w obramowaniu framugi stał ze swoim głębokim smutkiem i rezygnacją jak żałobne memento. Na obrusach stolików widać było resztki niedawnego posiłku, odkorkowane butelki, na wpół opróżnione kieliszki. Gdzieniegdzie leżały nawet jeszcze napiwki nie podjęte przez służbę. Wróciłem do bufetu, przyglądając się ciastom i pasztetom. Miały wygląd nader smakowity. Zastanawiałem się, czy wypada samemu się obsłużyć. Uczułem napływ niezwykłego łakomstwa. Zwłaszcza pewien gatunek kruchego ciasta z marmoladą jabłeczną napędzał mi do ust oskomę. Już chciałem podważyć jedno z tych ciast srebrną łopatką, gdy uczułem za sobą czyjąś obecność. Pokojówka weszła na cichych pantoflach i dotykała mi pleców palcami. - Pan Doktor prosi pana - rzekła, oglądając swoje paznokcie.

______________________________________________________________________________________

Bruno Schulz "Sanatorium pod klepsydrą" w: "Opowiadania; Wybór esejów i listów" Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław; Kraków, 1989, s. 252
______________________________________________________________________________________


wtorek, 20 listopada 2012

Z perspektywy prawnuczki

Materiał zebrany przez Ludwikę Włodek do książki "Pra. Opowieść o rodzinie Iwaszkiewiczów" jest imponujący. Pradziadek autorki, Jarosław, mógłby z niego stworzyć kilkutomową sagę rodzinną sięgającą początku XIX wieku. Powstania narodowe, rewolucja październikowa, dwie wojny światowe i stan wojenny to z pewnością znakomite tło dla barwnych, ale niewesołych losów Iwaszkiewiczów i Lilpopów. Ludwika Włodek zaproponowała czytelnikom gawędę, kładąc nacisk na ciekawostki i anegdoty.


Przez książkę przewija się kilkaset osób, co niestety chwilami przytłacza. Nieco zaskakujący jest klucz, według którego autorka wybierała bohaterów. O ile dowiemy się na przykład o powiązaniach dalekiej krewnej z Nowosilcowem i "Dziadami" Mickiewicza, to o trzecim mężu Marii Iwaszkiewicz, Bogdanie Wojdowskim (autorze "Chleba rzuconego umarłym") - w zasadzie nic. Podobnie rzecz się ma m.in. z żydowskim chłopcem ukrywanym podczas wojny na Stawisku, a później wychowywanym przez gospodarzy, oraz z przyjacielem i kochankiem Iwaszkiewicza. W opowieści daje się wyczuć niedomówienia i przemilczenia, gdzie indziej - chęć usprawiedliwienia.

autorka z pradziadkiem (1978 r.)*

Trochę szkoda, bo autorka miała okazję do odczarowania mitu Stawiska i pokazania Iwaszkiewiczów jako rodziny, której nie omijały bolączki zwykłych ludzi: rozwody, choroby psychiczne i samobójstwa, uwikłanie w politykę, kłopoty finansowe. I jak sama Włodek zauważa: Pozornie wesołe życie rodzinne, ze wszystkimi byłymi i aktualnymi żonami, mężami, dziećmi z różnych małżeństw zasiadającymi przy jednym stole, kryło wiele wzajemnych żalów i resentymentów, które, choćby głęboko skrywane, tkwią w sercach moich bliskich po dziś dzień. (s. 174). Gdyby ten temat – tu poruszany przy okazji innych – pociągnąć, książka z pewnością wniosłaby coś nowego do wiedzy o Iwaszkiewiczach.

autorka z babcią Marią (po prawej) i jej siostrą Teresą (2009 r.)**

Domyślam się, że Włodek jest zbyt mocno związana z tematem, żeby pozwolić sobie na zdrowy dystans. To niewątpliwie duże obciążenie i być może tylko osoba niezwiązana z Iwaszkiewiczami byłaby w stanie nakreślić rzetelniejszy obraz tak interesującej familii. Póki co, znacznie ciekawsza wydaje mi się korespondencja Iwaszkiewicza z córkami oraz praca Mitznera o małżeństwie Jarosława i Hanny. Cała nadzieja w biografii Romaniuka, której pierwszy tom niedawno się ukazał.

_____________________________________________________________________________

Ludwika Włodek "Pra. Opowieść o rodzinie Iwaszkiewiczów", Wyd. Literackie, Kraków, 2012
_____________________________________________________________________________


*)źródło zdjęcia
**) źródło zdjęcia

piątek, 16 listopada 2012

Klub czytelniczy (odc. 23) - Wielki Gatsby

Tak naprawdę to on sam sobie wymyślił postać Jay Gatsby'ego z West Egg, Long Island, jako idealną koncepcję własnej osoby. Jest synem Boga - potwierdzenie, które nie oznacza nic innego, jeśli w ogóle cokolwiek oznacza - i podobnie jak Ojciec musi służyć wielkiej, wulgarnej i sprzedajnej piękności. Wymyślił sobie takiego Gatsby'ego, jakiego siedemnastoletni chłopak potrafi wymyślić, i tej swojej koncepcji pozostał wierny do końca. s. 129


Pytania do dyskusji:

1. Na czym polegała wielkość Gatsby'ego? Jak Wy postrzegacie tę postać?

2. Dlaczego akurat Daisy stała się obiektem uczuć Gatsby'ego?

3. Jaka jest rola Nicka Carrawaya w powieści? Czy lepszym rozwiązaniem byłby narrator wszechwiedzący?

4. Czy podoba Wam się symbolika zastosowana przez Fitzgeralda (zielone światło, dolina popiołów, oczy na bilbordzie, West Egg i East Egg itd.)?

5. Czy powieść dobrze oddaje ducha ducha epoki?

6. "Wielki Gatsby" to Waszym zdaniem zwietrzały klasyk czy powieść godna uwagi i polecenia? Dlaczego?

7. Wasze pytania



Zapraszam do wymiany zdań.


poniedziałek, 12 listopada 2012

Anglik na Dzikim Wschodzie

Jeśli Rosjanin mówi ci, że coś jest dobrym pomysłem, równie dobrze możesz o tym zapomnieć. Nie traktuje tego poważnie. Najlepiej, żeby powiedział, że realizacja planu będzie bardzo, bardzo trudna, ryzykowna i stwarzająca mnóstwo problemów nie do pokonania. Wtedy wiesz, że naprawdę rozważa twoją sugestię. Pesymizm to nie tylko życiowa postawa Rosjan, lecz także głęboko zakorzenione przekonanie dotyczące tego, jak działa świat. [s. 11]

Z autorem książki "Byłem ziemniaczanym oligarchą" mogłabym robić interesy. John Mole to człowiek z przygotowaniem zawodowym i doświadczeniem, bywały w świecie i otwarty na nowe wyzwania - nie straszna mu nawet Rosja doby raczkującego kapitalizmu. Co cenne, a niezbyt popularne wśród ludzi Zachodu przyjeżdżających do Europy Wschodniej, jest przyjacielsko i tolerancyjnie nastawiony do tubylców, a do tego autentycznie zainteresowany ich kulturą. Ma również duże poczucie humoru i zdrowy dystans wobec siebie.


Tytuł i okładka książki są zwodnicze - Mole oligarchą nie został, nie jest to również pocieszna opowiastka o absurdach rosyjskiej rzeczywistości, a tym bardziej opowieść o życiu bogacza w Rosji. Mole opisuje drogę do otworzenia biznesu w Moskwie, jakim miała być restauracja sprzedająca zapiekane w piecu ziemniaki z dodatkiem sosów. Tu pojawił się pierwszy problem: w kraju, który jest wiodącym producentem tego warzywa na skalę światową i uprawia ok. 180 jego odmian, brakowało pięknych i dorodnych okazów spełniających wymagania techniczne. Przeszkód było naturalnie więcej: niesprawny system bankowy, korupcja, wadliwe przepisy prawne, itp. Na szczęście autor nie skupia się na wyliczaniu trudności, robi za to coś znacznie interesującego: przytacza historie, jakie zdarzyły mu się przy okazji tworzenia firmy. A że jest człowiekiem ciekawym ludzi i nowych miejsc, udało mu się zawrzeć znajomości z babuszkami, kierowcami ciężarówek, emerytowaną baletnicą, przywódcą starowierców, a nawet - na kilka chwil - z merem Moskwy. Oprócz licznych gospodarstw rolnych odwiedzał muzea i cerkwie, w przeręblu łowił ryby, zdarzało mu się również trafić na manifestację pod Kremlem i zagubić w lesie. Człowiek renesansu po prostu.

"Byłem ziemniaczanym oligarchą" znakomicie łączy opis "przygód" autora z informacjami historycznymi wyjaśniającymi pewne wydarzenia, co może być pomocne nie tylko dla czytelników z Europy Zachodniej. To książka wyważona, pokazująca Rosję z wielu stron i w różnych ujęciach - ze zrozumieniem i bez poczucia wyższości. O wiele bardziej miarodajna niż "Ruski ekstrem" Reitschustera wydany przez to samo wydawnictwo kilka lat temu.

_____________________________________________________________________________________

John Mole "Byłem ziemniaczanym oligarchą. Jak prowadzić biznes w Rosji i nie zwariować" tłum. Ewa Kleszcz, Wyd. Carta Blanca, 2012
_____________________________________________________________________________________



piątek, 9 listopada 2012

Grudniowe spotkanie Klubu Czytelniczego

Ostatnią w tym roku lekturą Klubu Czytelniczego będzie "Busz po polsku" Ryszarda Kapuścińskiego. To pierwsza książka tego autora (z 1962 r.) i jedyna w całości dotycząca Polski. Zamieszczone w niej reportaże ukazywały się w latach 1958-1961 na łamach Polityki. Ich bohaterami są tzw. zwykli ludzie: emerytki, robotnicy, student, inżynier, żołnierze.


Mam nadzieję, że "Busz po polsku" będzie dobrą okazją do rozmowy o reportażu w ogóle. Gatunek literacki od kilku dobrych lat bardzo popularny, warto i o nim podyskutować. Na zachętę dodam, że książka liczy zaledwie 130 stron.;)


Początek spotkania - 7 grudnia 2012 r. (piątek).

Zapraszam serdecznie.;)


środa, 7 listopada 2012

Przyjęcie à la F. Scott Fitzgerald

Co najmniej raz na dwa tygodnie zjawiał się cały zastęp dekoratorów, aby z pomocą kilkuset metrów grubego płótna i odpowiedniej ilości kolorowych lampionów zmieniać ogromny ogród Gatsby'ego w drzewko Bożego Narodzenia. Na stołach, garnirowanych połyskującymi zakąskami, piętrzyły się pieczone z korzeniami szynki obok sałatek w pstrych kolorach i prosiąt w cieście, i indyków czarodziejskim sposobem zamienionych w ciemne złoto. W hallu ustawiano bar z poręczą z prawdziwego mosiądzu, wyposażony w dżiny, likiery i inne trunki od tak dawna zapomniane, że większość zaproszonych pań była zbyt młoda, aby je rozróżnić.


O siódmej przybywa orkiestra, i to nie jakiś tam nędzny, pięcioosobowy jazzband, lecz cały zespół oboi, puzonów, saksofonów, wiol, trąbek i bębnów. Ostatni amatorzy pływania zeszli z plaży i ubierają się na górze; wozy z Nowego Jorku zaparkowano w pięć rzędów na podjeździe i już w salonach i na werandach mienią się wszystkie barwy i włosy, przystrzyżone w dziwaczny, nowoczesny sposób, i szale hiszpańskie, przekraczające najśmielsze wyobrażenia o Kastylii. Bar jest oblężony, opary cocktaili przenikają do ogrodu, powietrze ożywia się gwarem i śmiechem, wśród niedomówień i pobieżnych prezentacji mnożą się znajomości, po minucie zapomniane, i kobiety, nawet nie znane sobie z nazwiska, witają się okrzykami radości.*)

źródło zdjęcia

_____________________________________________________________________________________

F. Scott Fitzgerald "Wielki Gatsby" tłum. Ariadna Demkowska-Bohdziewicz, Wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1982 s. 54
______________________________________________________________________________________


poniedziałek, 5 listopada 2012

Zjadając własny ogon

Po przeczytaniu trzech książek Östergrena zaczynam podejrzewać, że autor ma w szufladzie szablon, według którego pisze powieści. Narratorem czyni pisarza z umiarkowanym sukcesem zawodowym i jeszcze mniejszym w życiu uczuciowym. Zawsze jest jakaś atrakcyjna femme fatale związana z innym mężczyzną oraz kolega w kłopocie, któremu trzeba pomóc. Narrator co prawda obraca się w środowisku artystów, niemniej za każdym razem wplątuje się w szemrane towarzystwo. Są duże pieniądze i duże ryzyko. Akcja powieści obowiązkowo rozpoczyna się w teraźniejszości, by zgrabnie przenieść czytelnika w przeszłość i od czasu do czasu antycypować wydarzenia. Dywagacje autora dotyczące przemian społeczno-gospodarczych w Szwecji oraz 400 stron druku - pewne jak w banku.


Mimo wtórności wobec "Gentlemanów" i "Gangsterów", najnowsza powieść Östergrena "Ostatni papieros" zawiera bardzo interesujący wątek pewnej "instalacji". Oto bowiem młody artysta nie mogąc wejść w posiadanie "Umierającego dandysa" Nilsa Dardela, postanawia go odtworzyć - na swój sposób. Oryginalny i kontrowersyjny. Jeśli Östergrenowi chodziło o pokazanie kondycji sztuki, zamysł zrealizował z powodzeniem. Owszem, nie jest pierwszym, który uważa, że wszystko już było, zatem z braku pomysłów artystom pozostaje kreatywna odtwórczość. Jest może jednak pierwszym, który z taką inwencją przedstawił problem na kilku poziomach, a co więcej - na własnym przykładzie (patrz pierwszy akapit notki). Paradoksalnie także i pomysł Östergrena został wykorzystany przez innych: obraz Dardela pojawił się w "Pocztówkowych zabójcach" Lizy Marklund i Jamesa Pattersona dając początek oskarżeniom o plagiat. Sztuka ewidentnie zjada własny ogon.

_____________________________________________________________________

Klas Östergren "Ostatni papieros" przeł. Maria Murawska, DodoEditor, Kraków 2012
_____________________________________________________________________


piątek, 2 listopada 2012

To nie było lenistwo

Sortując zaległą prasę przeczytałam wreszcie wywiad Doroty Jareckiej z Magdaleną Tulli zatytułowany "Polaku, nie pomiataj sobą. Będziesz lepszy" (GW z 20-21 października 2012 r.). Mowa w nim m.in. o niewesołym dzieciństwie autorki, o polskości i o stawaniu się pisarką. Początki były trudne:


Przeczuwała pani, że będzie pisarką?

- Naprawdę niewiele mogło na to wskazywać. Bardzo długo nie umiałam pisać, i to w sensie dosłownym. Źle czytałam, ale pisałam jeszcze gorzej. Kiedy miałam ułożyć zdanie, chciało mi się szukać w pamięci najkrótszych synonimów. Wolałam napisać "auto" zamiast "samochód", żeby mniej się umęczyć. Przez to pisałam jeszcze wolniej, bo musiałam się ciągle zastanawiać nad długością wyrazów. Dopiero w liceum przestałam robić lustrzanki i błędy ortograficzne. To nie było lenistwo. Czegoś mi brakowało, nie dawało się tego przeskoczyć. Potem, z wiekiem, wyrównało się.


Czytając "Włoskie szpilki" trudno w to uwierzyć.;)


środa, 31 października 2012

na ty z Czesławem


Tadeusz Różewicz

na ty z Czesławem

Nie "ty-kaliśmy" się
nie wypiliśmy
"bruderszaftu" ("brudzia")

zawsze mówiliśmy do siebie
"per" pan
była zgoda
że "ty" nam nie pasuje
a znaliśmy się
chyba 55 lat
ja nie mówiłem ani
Czesławie ani Czesiu
ani Cesiek
nie było to potrzebne
ani Panu ani mnie
między "panami" nie ma
pewnych form które mogą
zaistnieć między
Tadziem i Ceśkiem

poniedziałek, 29 października 2012

W zawieszeniu

Gdyby książkom przypisywać kolory, do "Patrz na mnie, Klaro!" Kai Malanowskiej najlepiej pasowałyby szarości. Szara jest okładka (świetny projekt Jana Bajtlika), taka też wydaje się sceneria wydarzeń: miasto bez wyrazu, w którym najczęściej pada deszcz lub panuje mgła, jest zimno i nieprzyjemnie. Nawet pojawiające się na chwilę bistra, parki i sklepiki są bezbarwne i mało zachęcające.


Nie lepiej jest z główną bohaterką, która znakomicie wtapia się w tło: jest całkowicie nijaka. Nieciekawa i żadna aż do bólu. Przezroczysta dla innych, najdrobniejszy przejaw sympatii traktuje jak koło ratunkowe. I ciągnie, ciągnie, ile sił w wychudłych rękach, podczas gdy potencjalni zbawcy mocno się opierają, żeby nie dać się porwać oczekiwaniom i pretensjom Klary. Co nie wyszło ze szkolną koleżanką i antropologiem z kawiarni, udało się z artystą malarzem. Chociaż tu należałoby się zastanowić, komu tak naprawdę się udało - być może to Franciszek znalazł wreszcie kogoś na własność, a Klara z rezygnacją przystała na tę transakcję. Mała stabilizacja została osiągnięta: mieszkanie jest, praca od-do jest, spokojne wieczory spędzane na głośnej lekturze także są. I pewnie oboje żyliby długo i szczęśliwie w symbiozie, gdyby nie mężowa korespondencja. Wyobraźnia Klary pracuje na pełnych obrotach, zainteresowanie nieznaną adresatką przeradza się w intensywną fascynację. Kryzys osobowości znowu daje o sobie znać.

Malanowska bardzo ciekawie pokazała problem tzw. zawieszania się na drugiej osobie. Początkowo książka wydaje się kolejną nieskomplikowaną opowiastką o dziewczynie, która bardzo chciała z kimś być. Trójtorowa narracja tylko utwierdza czytelnika w tym przekonaniu: pisze się tu i mówi prostym językiem, fabuła jest niemal trywialna. Historia zaczyna się jednak zapętlać i z pozornej banalności powstaje nagle coś oryginalnego, a co więcej - nieoczywistego. Prawdziwa niespodzianka i choćby dla niej warto było przeczytać nową powieść Malanowskiej.

_______________________________________________________________________

Kaja Malanowska "Patrz na mnie, Klaro!", Wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa, 2012
_______________________________________________________________________


piątek, 26 października 2012

Śniadanie à la Alice Munro

W klasie były cztery duże czyste okna i nowe świetlówki. Wprowadzono nowy przedmiot, higienę i zasady zdrowotne. Po Bożym Narodzeniu chłopcy i dziewczęta mieli wspólne zajęcia z życia w rodzinie. Nauczycielka była młoda i tryskająca optymizmem. Nosiła fantazyjną czerwoną kloszową suknię. Chodziła między rzędami ławek w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, pytając wszystkich po kolei, co jedli na śniadanie, by sprawdzić, czy przestrzegają kanadyjskich reguł żywieniowych.

Szybko ujawniły się różnice między miastem a wsią.

– Smażone ziemniaki.

– Chleb z syropem kukurydzianym.

– Owsiankę i herbatę.

– Jajecznicę, wiejską szynkę i herbatę.

– Ciasto z rodzynkami.



Tu i ówdzie rozległy się śmiechy, nauczycielka bezskutecznie robiła groźne miny. Skierowała się do miejskiej części klasy. Bez przymusu utrzymywał się w klasie podział na część miejską i wiejską. Tutaj uczniowie twierdzili, że jedli grzanki z dżemem, jajka na bekonie, płatki kukurydziane, nawet gofry z syropem. Kilka osób wymieniło sok pomarańczowy.

Rose usadowiła się w tylnych ławkach miejskiej części. West Hanratty nie było reprezentowane, Rose była jedyną jego przedstawicielką. Ogromnie pragnęła sprzymierzyć się z mieszkańcami miasteczka przeciwko miejscu, skąd pochodziła, przyłączyć się do tych jedzących gofry i pijących kawę, powściągliwych i znających się na rzeczy posiadaczy kącików śniadaniowych.

– Połówkę grejpfruta – powiedziała odważnie. Nikt inny o tym nie pomyślał.


Prawdę mówiąc, Flo uważałaby jedzenie grejpfruta na śniadanie za rzecz równie naganną jak picie szampana. Nawet nie sprzedawali ich w sklepie. W ogóle było mało świeżych owoców. Kilka pokrytych plamami bananów, małe nieciekawe pomarańcze. Podobnie jak większość mieszkańców wsi Flo uważała, że wszystko, co nie jest ugotowane, szkodzi na żołądek. Na śniadanie też jedli owsiankę i pili herbatę. Latem preparowany ryż. Pierwszego ranka, gdy preparowany ryż, lekki jak pyłek, trafił do misek, było to tak odświętne, tak zachęcające, jak pierwszy dzień, gdy można spacerować bez konieczności wkładania kaloszy, po twardej drodze, albo pierwszy dzień, gdy można zostawić drzwi otwarte w krótkim uroczym czasie pomiędzy mrozem a muchami.*)

______________________________________________________________________________

Alice Munro "Za kogo ty się uważasz" tłum. Elżbieta Zychowicz, WAB, Warszawa, 2012 s. 73
______________________________________________________________________________

środa, 24 października 2012

Vítejte v Gottlandu!

Kilka miesięcy temu zżymałam się na mało udaną adaptację książki Mariusza Szczygła "Zrób sobie raj" w stołecznym Teatrze Studio. Wczoraj na tej samej scenie zespół Teatru Narodowego z Ostrawy pokazał "Gottland" i udowodnił, że reportaż można inscenizować, i to z powodzeniem.


Spektakl utrzymany jest w brązach: wnętrze głównego pomieszczenia, które będzie udawać m.in. salę obrad, stołówkę i salon, wyłożone jest brązową okleiną, brązowe są garnitury i garsonki aktorów. Przaśność i uniformy przywodzą na myśl lata socjalizmu i jego mało przyjemne oblicze. Takie też są losy piosenkarki Marty Kubišovej, Otokara Šveca - autora pomnika Stalina, pisarza Jana Prochazki czy 18-letniego samobójcy Zdenka Adamca. Opowiedziane skrótowo, z naciskiem na absurdalne sytuacje, często wywołują śmiech, który jednak szybko zamiera w gardle. Te życiorysy pozwalają prześledzić historię Czech na przestrzeni blisko 80 lat i dobitnie pokazują, że nasze wyobrażenie o południowych sąsiadach jest mylne. W przedstawieniu Mikuláška nie ma beztroskich spotkań w gospodach przy piwie, jest za to uwikłanie w politykę, prześladowania i zdrady.


W ostrawskim "Gottlandzie" Czesi mogą przejrzeć się jak w lustrze - odbicie będzie niewesołe, ale prawdziwe. Spektakl nie ma w sobie nic oskarżycielskiego, pokazuje same fakty. Urażony może poczuć się tylko Karel Gott, z którego od czasu do czasu pokpiwa reżyser. Spektakl jest z pewnością bardziej czytelny dla widzów czeskich niż polskich, niemniej pozwala na bardzo ciekawą konfrontację z tekstami Szczygła.



**************************************************
Teatr Narodowy w Ostrawie "Gottland"
na podstawie książki Mariusza Szczygła

Reżyseria: Jan Mikulášek
Adaptacja: Marek Pivovar , Jan Mikulášek
Scenografia i kostiumy: Marek Cpin
Obsada: Anna Cónová, Alexandra Gasnárková, Marie Logojdová, Gabriela Mikulková, Daniela Kupčíková, Kateřina Vainarová, Tomáš Jirman, David Viktora, Petr Houska, Vladimír Čapka, Miroslav Rataj, František Večeřa, Jiří Sedláček, Marcel Školout, Pavel Liška

Premiera: 20 stycznia 2011 r.

Zamieszczone powyżej zdjęcia pochodzą ze strony Teatru Narodowego w Ostrawie


poniedziałek, 22 października 2012

Tylko spokój nas uratuje

Ach, ten wyuzdany poeta! Ach, ta literatura!
Kiedyż znowu usłyszę o szlachetnych cierpieniach duchowych, kiedyż doczytam się, że ktoś turbuje się z sobą samym? Kiedyż literatura wyjdzie poza burdy i burdele? Kiedy zarzuci śpiewanki i niskie powszednie tematy? Kiedy się zwróci ku nieskazitelnym cnotom obywatelskim?
Kiedyż się spotkam w tych księdza książkach bodaj ze stroniczką o sprzedaży i kupnie, ze stroniczką, która traktuje o szkodliwości planowanych plajt, o miłości do ojczyzny, o spieniężaniu bydła i o melioracji?
Kiedy ukażą się nowe Georgiki? Kiedy wyjdzie książka poetycka o tężyznie fizycznej i o zasadach agitacji ze słusznego, klasowego punktu widzenia? Kiedy to nastąpi i ile wody upłynie w Orszy do tego czasu? (s. 60)

Podobne rozważania można usłyszeć nad Orszą, gdzie czas płynie powoli, a trzej główni bohaterowie z upodobaniem oddają się drobnymi przyjemnościom. Mistrz, ksiądz i major przede wszystkim rozmawiają. Teoretyzują, deliberują i polemizują. Niekiedy plotkują i dowcipkują. Na kąpielisku, w gospodzie i na rynku. W negliżu i kompletnym stroju.

Bez względu na okoliczności styl rozmów pozostaje zawsze na wysokim poziomie. I najwyraźniej tylko jeden drobiazg może wybić panów z rytmu: powab kobiecej urody. Występy magika (podrzędnego, fakt) nie wprowadzą tyle fermentu w sennym miasteczku co osoba jego asystentki. Młodość i ujmujący sposób bycia dziewczęcia skłonią niejednego mężczyznę do wciągania brzucha i podkręcania wąsa. Niektórzy zaryzykują nawet uszczerbkiem na zdrowiu.

"Kapryśne lato" ma dużo uroku, który najlepiej daje się odczuć podczas niespiesznej lektury. Spokój płynący z opowiadania Vančury jest po prostu zniewalający. Jest również lekarstwem na wszystkie problemy: nie warto się spieszyć, ekscytować - wszystko ułoży się samo z biegiem czasu. Lepiej delektować się życiem i porozmawiać z przyjacielem.

_______________________________________________________________________

Vladislav Vančura "Kapryśne lato" tłum. Józef Waczków, Wyd. Agora, Warszawa 2011
_______________________________________________________________________


piątek, 19 października 2012

Klub czytelniczy (odc. 22) – Kongres futurologiczny

Ósmy Światowy Kongres Futurologiczny odbył się w Costaricanie. Prawdę mówiąc, nie pojechałbym do Nounas, gdyby nie profesor Tarantoga, który dał mi do zrozumienia, że tego się po mnie oczekuje. Powiedział też (co mnie dotknęło), że astronautyka jest dziś formą ucieczki od spraw ziemskich. Każdy, kto ma ich dość, wyrusza w Galaktykę, licząc na to, że najgorsze stanie się pod jego nieobecność.


Pytania:

1. Czy lubicie/czytacie fantastykę? Dlaczego? Jeśli tak, których autorów cenicie?

2. Jakie są Wsze wrażenia po lekturze "Kongresu futurologicznego"? Jak oceniacie styl i kompozycję powieści?

3. Czy Ijon Tichy jest według Was postacią papierową czy pełnowymiarową?

4. Które ze zjawisk opisanych przez Lema mają szansę pojawić się w przyszłości? Które z opisanych wynalazków chętnie wprowadzilibyście do użytku?

5. Profesor Trottelheimer mówi (zapiski z 29.IX.2039):

Każdy chce pozłoczynić, ale tak, żeby się tego nie wstydził. (...) Każdy chce zadać zło, czyli być szubrawcem i okrutnikiem, pozostając jednak szlachetnym i wspaniałym. Po prostu cudnym! Wszyscy chcą być cudni. I to stale. Im gorsi, tym cudniejsi. To niemożliwe prawie i właśnie dlatego wszyscy mają na to taki apetyt.
Zgadzacie się?

6. O czym według Was jest "Kongres futurologiczny"?

7. Wasze pytania

Zapraszam do rozmowy.;)

środa, 17 października 2012

Kochanie, zabili Masłowską

Na dobre zaczęło się bodaj we wrześniu: rozhuśtaną Dorotę Masłowską na okładce zamieścił magazyn GW Książki (Nowa Masłowska ucieka z Polski). Później poszło lawinowo: długie wywiady i sążniste omówienia najnowszej powieści autorki w poczytnych tygodnikach. Masłowska: koniec ze skandalem, skandal to tandeta (Wprost), Dorota Masłowska: Polska do mnie nie mówi (Newsweek), Masłowska: Świat bez Boga stracił środek (Świąteczna GW), Nowa książka Masłowskiej i jej sztuczne światy. Przeszczep jaźni gratis (Polityka), Masłowska: Przestańcie mielić bzdury! (Przekrój), Dlaczego nie mam myśleć Rymkiewiczem (Plus Minus "Rz"). To tylko prasa, a jest jeszcze przecież Internet, telewizja (może to i dobrze, że mało w niej kultury), radio (Dorota Masłowska: nie chce mi się już tłuc czytelnika łyżką po głowie) i naturalnie księgarnie. Strach oczy zamknąć, bo Masłowska może się przyśnić.


Żeby było jasne: bardzo lubię i cenię tę młodą zdolną pisarkę. Śledzę jej dokonania od ok. 10 lat i jak dotąd nie zawiodłam się. Na nową powieść „Kochanie, zabiłam nasze koty” od jakiegoś czasu czekałam, teraz niestety będzie odwrotnie – książka będzie musiała zaczekać na mnie. Nie miałam jej jeszcze w rękach, nie czytałam żadnego fragmentu, ale już mam jej dosyć. Nachalna promocja odbija mi się czkawką. Na widok kolejnej wzmianki o Dorocie M. lub jej powieści szybko przechodzę do innych artykułów, żeby całkowicie nie stracić sympatii do autorki. Domyślam się, że zalew Masłowską spowodowany jest drapieżnymi prawami rynku itp., itd., u mnie wywołał jednak reakcję odwrotną do oczekiwanej. „Kotom” Masłowskiej mówię na razie stanowcze NIE.


P.S. Zgadnijcie, kto będzie na okładce Wysokich Obcasów w sobotę 20 października?;)

____________________________________________________________________________________

Dorota Masłowska „Kochanie, zabiłam nasze koty”, Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Warszawa 2012
____________________________________________________________________________________

poniedziałek, 15 października 2012

Praski elementarz

Tytuł "Praskiego elementarza" potraktowałam dosłownie i wczułam się w rolę uczennicy żądnej wiedzy o Pradze. Niby coś się widziało i czytało, wiedzy jednak nigdy dosyć. A że tematyka przyjemna i ciekawa, tym chętniej zabrałam się do odrabiania lekcji. Tych Kaczorowski przewidział w programie dwanaście plus wstęp.


O ile zajęcia wprowadzające zostały dobrze przygotowane i poprowadzone w świetnym stylu, na kolejnych bywało różnie. Na niektórych autor nie panował nad materiałem, na innych sam temat wydał się co najmniej wątpliwej wagi. I tak lekcja o Urzidilu i Peroutku (o kim?) byłaby kompletną stratą czasu, gdyby nie dygresja o Jesenskiej. Zamiast na zajęcia o Kafce, Škvoreckým i Pavlu lepiej było pójść na wagary, jako że przytoczone informacje okazały się powtórką materiału przyswojonego znacznie wcześniej i nie wniosły nic nowego. Lekcje o Hašku i Čapku były ciekawe, szkoda że skrócone. Dla odmiany wykłady o Kunderze i Havlu okazały się długie i nudne, na szczęście podczas ziewania dotlenia się mózg. Przy okazji: Kundera to najwyraźniej temat dyżurny, jako że pod postacią cytatu lub historii z życia pisarza pojawia się bodaj na każdej lekcji, aż do znudzenia. Ostatnie zajęcia poświęcone były cmentarzowi praskiemu, niestety trudno stwierdzić, dlaczego.

Książka Kaczorowskiego pokazuje, że nie każdy filolog/tłumacz jest również dobrym pisarzem. Poczytać klasyków i zachwycić się to stanowczo za mało, żeby samemu zacząć tworzyć dobrą literaturę. "Praski elementarz" jest w moim odczuciu zbiorem bardzo nierównym i mało wartościowym, wznowionym najwyraźniej na fali zainteresowania literaturą czeską. Duże rozczarowanie.

_______________________________________________________________

Aleksander Kaczorowski "Praski elementarz", Wyd. Czarne, Wołowiec 2012
_______________________________________________________________



sobota, 13 października 2012

Kolacja a la Vladislav Vančura

W opowiadaniu Vančury "Kapryśne lato" (1926) czas toczy się leniwie, głównie w pobliżu wody. Dużo tu rozmów i potyczek słownych prowadzonych w pięknym stylu, w czym nie przeszkadza nawet negliż. Na szczęście w miasteczku oprócz basenu są również gospody.;)


Pan Dura, major i ksiądz weszli do starej gospody pod Czternastoma Świętymi Pomocnikami i poczynali sobie wesoło.
- Jedzmy i pijmy - rzekł Hugo. - Dawać tu kolację! Tłusty ser, dziczyznę, drób, jagnięta, wszystko, co lęgnie się żywe, i wszystko, co lęgnie się z jaja. Dawać tu wszystko, co jadalne, wszystko, co opłetwione, i wszystkie gatunki ślimaków, które się spożywa w oświeconych krajach. Dawać to tutaj! Jest wieczór, ziemia się obróciła i tutaj obyczaj każe jeść.
- Majorze - rzekł kanonik - stał się pan obżartuchem czy gadułą? Chce pan błyskać zębami czy konceptem?
- Gdybym umiał pytlować językiem, nabrałbym wody w usta jak pan, księżuniu - odparł Hugo. - A zresztą, nie zmuszam kanonika, żeby rozpuszczał język, lepiej jedzmy!
(...)
- Co to, nie ma tu soli?
- A co z octem?
- Pamiętacie, jak za dawnych czasów soliliśmy grzanki ze smalcem?
- Ach, niestety!
- No i rozwiązały wam się, rozwiązały, te wasze języki cycerońskie, któreście chcieli trzymać na wodzy!
Major, Antoni i wielebny Roch jedli, popijając winem. Ryba w śmietanie, comber barani, miska szpinaku, sarni udziec z borówkami, chrzanik, zielona sałata, ciasto, łyk kompotu, owoce (niech to dunder, winogrona dotychczas nie dojrzały) i dziewięć gatunków sera.
- Płacić!
- Panie ober, zrób pan rachunek i nową butelkę. Tylko bez zbytniego pośpiechu, noszenie wina musi być radosnym obrzędem.*)


____________________________________________________________________

Vladislav Vančura "Kapryśne lato" tłum. Józef Waczków, Wyd. Agora 2011, s. 29


piątek, 12 października 2012

Listopadowe spotkanie Klubu Czytelniczego

Powieści Francisa Scotta Fitzgeralda "Wielki Gatsby" (1925) przedstawiać raczej nie trzeba. Od jakiegoś czasu słychać o pracach nad nową ekranizacją w reżyserii Baza Luhrmanna z Leonadro diCaprio w roli tytułowej, pomyślałam więc, że warto przypomnieć sobie pierwowzór literacki. Czy historia parweniusza zakochanego w kobiecie z wyższej sfery może jeszcze wzbudzać emocje? Sprawdzimy.


Serdecznie zapraszam do czytania i rozmowy. Początek dyskusji: 16 listopada 2012 r.


środa, 10 października 2012

Nauczyciele, strzeżcie się!

Może to i dobrze, że polskie szkoły są niedoskonałe i nauczyciele nie mają czasu na zajmowanie się każdym uczniem z osobna. Co innego Wielka Brytania - tu podejście jest bardziej zindywidualizowane i na przykład oprócz oceny rocznej należy wszystkim wystawić opinię dotyczącą pracy na lekcjach i postępów w nauce. Rozbieżności w opiniach uczniów i nauczycieli są dość częste, żeby nie powiedzieć nagminne, a jak pokazują "Repetycje" Martyna Bedforda, mogą pociągać za sobą konsekwencje.


Gregory Lynn l. 35, kawaler i sierota, natknął się na swoje świadectwa szkolne porządkując mieszkanie po śmierci matki. Nigdy nie uczył się świetnie, niemniej wyróżniał się na zajęciach z plastyki i angielskiego - bujna wyobraźnia i kreatywność były jego mocną stroną. Poznanie belferskich opinii przywołało wspomnienia sprzed lat i natchnęło głównego bohatera do działania czyli do przeprowadzenia tzw. powtórki materiału. Tytułowe repetycje będą jednak sprawdzianem dla dawnych nauczycieli Grega, a ci różnie radzili sobie z powierzonym im zadaniem. Niektórym wystarczyła intuicja i pasja, inni wspomagali się szyderstwem i karami. Przyjdzie odświeżyć sobie pamięć i wytłumaczyć się z obranych metod dydaktycznych. Jako że inteligentny i wrażliwy nastolatek wyrósł na dość nieprzewidywalnego osobnika, ta swoista weryfikacja również będzie miała nieoczekiwany przebieg.

Traktować "Repetycje" Bedforda jedynie jako dreszczowiec byłoby niesprawiedliwością. Książka stawia pytania o istotę edukacji i wpływ dziecięcych traum na dojrzałe życie; pokazuje, jak błędna może być ocena drugiego człowieka. Jest także wciągającą opowieścią o dojrzewaniu "niebezpiecznego umysłu" podaną w oryginalnej formie. Mimo drobnych niedociągnięć "Repetycje" pozostają przyzwoicie napisaną książką, do polecenia nie tylko nauczycielom.;)

_________________________________________________________________

Martyn Bedford "Repetycje" przeł. Jerzy Kozłowski, Wyd. Rebis, Poznań 2002
_________________________________________________________________


poniedziałek, 8 października 2012

Bankiet à la Stanisław Lem

Na drugą wyznaczono oficjalny bankiet otwarcia, a ja nie zdążyłem się jeszcze przebrać w wieczorową piżamę, pojechałem więc do pokoju, a potem z największym pośpiechem zjechałem do Sali Purpurowej na 46 piętrze. W foyer podeszły do mnie dwie czarujące dziewczyny w szarawarach topless, z biustami pomalowanymi w niezapominajki i śnieżyczki, by wręczyć mi lśniący folder. Nie spojrzawszy nań, wszedłem do sali, jeszcze pustawej, i dech mi zaparł widok stołów, nie dlatego, że były suto zastawione, lecz szokujące były formy, w jakich podano wszystkie pasztety, przystawki i zakąski - nawet sałatki stanowiły imitację genitaliów. O złudzeniu optycznym nie było mowy, bo dyskretnie ukryte głośniki nadawały popularny w pewnych kręgach szlagier, zaczynający się od słów: "Tylko głupiec i kanalia lekceważy genitalia, bo najbardziej jest dziś modne reklamować części rodne!"

Pojawiali się pierwsi bankietowicze, z gęstymi brodami i sumiastymi wąsikami, zresztą sami młodzi ludzie, w piżamach albo i bez nich; gdy sześciu kelnerów niosło tort, widząc tę najbardziej nieprzyzwoitą leguminę świata, nie mogłem już mieć wątpliwości: pomyliłem sale i mimo woli dostałem się na bankiet Wyzwolonej Literatury.
*)

Pasztet jeszcze w formie współczesnej;)

______________________________________________________________

*) Stanisław Lem "Kongres Futurologiczny", Wyd. Agora, Warszawa 2008