środa, 31 października 2012

na ty z Czesławem


Tadeusz Różewicz

na ty z Czesławem

Nie "ty-kaliśmy" się
nie wypiliśmy
"bruderszaftu" ("brudzia")

zawsze mówiliśmy do siebie
"per" pan
była zgoda
że "ty" nam nie pasuje
a znaliśmy się
chyba 55 lat
ja nie mówiłem ani
Czesławie ani Czesiu
ani Cesiek
nie było to potrzebne
ani Panu ani mnie
między "panami" nie ma
pewnych form które mogą
zaistnieć między
Tadziem i Ceśkiem

poniedziałek, 29 października 2012

W zawieszeniu

Gdyby książkom przypisywać kolory, do "Patrz na mnie, Klaro!" Kai Malanowskiej najlepiej pasowałyby szarości. Szara jest okładka (świetny projekt Jana Bajtlika), taka też wydaje się sceneria wydarzeń: miasto bez wyrazu, w którym najczęściej pada deszcz lub panuje mgła, jest zimno i nieprzyjemnie. Nawet pojawiające się na chwilę bistra, parki i sklepiki są bezbarwne i mało zachęcające.


Nie lepiej jest z główną bohaterką, która znakomicie wtapia się w tło: jest całkowicie nijaka. Nieciekawa i żadna aż do bólu. Przezroczysta dla innych, najdrobniejszy przejaw sympatii traktuje jak koło ratunkowe. I ciągnie, ciągnie, ile sił w wychudłych rękach, podczas gdy potencjalni zbawcy mocno się opierają, żeby nie dać się porwać oczekiwaniom i pretensjom Klary. Co nie wyszło ze szkolną koleżanką i antropologiem z kawiarni, udało się z artystą malarzem. Chociaż tu należałoby się zastanowić, komu tak naprawdę się udało - być może to Franciszek znalazł wreszcie kogoś na własność, a Klara z rezygnacją przystała na tę transakcję. Mała stabilizacja została osiągnięta: mieszkanie jest, praca od-do jest, spokojne wieczory spędzane na głośnej lekturze także są. I pewnie oboje żyliby długo i szczęśliwie w symbiozie, gdyby nie mężowa korespondencja. Wyobraźnia Klary pracuje na pełnych obrotach, zainteresowanie nieznaną adresatką przeradza się w intensywną fascynację. Kryzys osobowości znowu daje o sobie znać.

Malanowska bardzo ciekawie pokazała problem tzw. zawieszania się na drugiej osobie. Początkowo książka wydaje się kolejną nieskomplikowaną opowiastką o dziewczynie, która bardzo chciała z kimś być. Trójtorowa narracja tylko utwierdza czytelnika w tym przekonaniu: pisze się tu i mówi prostym językiem, fabuła jest niemal trywialna. Historia zaczyna się jednak zapętlać i z pozornej banalności powstaje nagle coś oryginalnego, a co więcej - nieoczywistego. Prawdziwa niespodzianka i choćby dla niej warto było przeczytać nową powieść Malanowskiej.

_______________________________________________________________________

Kaja Malanowska "Patrz na mnie, Klaro!", Wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa, 2012
_______________________________________________________________________


piątek, 26 października 2012

Śniadanie à la Alice Munro

W klasie były cztery duże czyste okna i nowe świetlówki. Wprowadzono nowy przedmiot, higienę i zasady zdrowotne. Po Bożym Narodzeniu chłopcy i dziewczęta mieli wspólne zajęcia z życia w rodzinie. Nauczycielka była młoda i tryskająca optymizmem. Nosiła fantazyjną czerwoną kloszową suknię. Chodziła między rzędami ławek w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, pytając wszystkich po kolei, co jedli na śniadanie, by sprawdzić, czy przestrzegają kanadyjskich reguł żywieniowych.

Szybko ujawniły się różnice między miastem a wsią.

– Smażone ziemniaki.

– Chleb z syropem kukurydzianym.

– Owsiankę i herbatę.

– Jajecznicę, wiejską szynkę i herbatę.

– Ciasto z rodzynkami.



Tu i ówdzie rozległy się śmiechy, nauczycielka bezskutecznie robiła groźne miny. Skierowała się do miejskiej części klasy. Bez przymusu utrzymywał się w klasie podział na część miejską i wiejską. Tutaj uczniowie twierdzili, że jedli grzanki z dżemem, jajka na bekonie, płatki kukurydziane, nawet gofry z syropem. Kilka osób wymieniło sok pomarańczowy.

Rose usadowiła się w tylnych ławkach miejskiej części. West Hanratty nie było reprezentowane, Rose była jedyną jego przedstawicielką. Ogromnie pragnęła sprzymierzyć się z mieszkańcami miasteczka przeciwko miejscu, skąd pochodziła, przyłączyć się do tych jedzących gofry i pijących kawę, powściągliwych i znających się na rzeczy posiadaczy kącików śniadaniowych.

– Połówkę grejpfruta – powiedziała odważnie. Nikt inny o tym nie pomyślał.


Prawdę mówiąc, Flo uważałaby jedzenie grejpfruta na śniadanie za rzecz równie naganną jak picie szampana. Nawet nie sprzedawali ich w sklepie. W ogóle było mało świeżych owoców. Kilka pokrytych plamami bananów, małe nieciekawe pomarańcze. Podobnie jak większość mieszkańców wsi Flo uważała, że wszystko, co nie jest ugotowane, szkodzi na żołądek. Na śniadanie też jedli owsiankę i pili herbatę. Latem preparowany ryż. Pierwszego ranka, gdy preparowany ryż, lekki jak pyłek, trafił do misek, było to tak odświętne, tak zachęcające, jak pierwszy dzień, gdy można spacerować bez konieczności wkładania kaloszy, po twardej drodze, albo pierwszy dzień, gdy można zostawić drzwi otwarte w krótkim uroczym czasie pomiędzy mrozem a muchami.*)

______________________________________________________________________________

Alice Munro "Za kogo ty się uważasz" tłum. Elżbieta Zychowicz, WAB, Warszawa, 2012 s. 73
______________________________________________________________________________

środa, 24 października 2012

Vítejte v Gottlandu!

Kilka miesięcy temu zżymałam się na mało udaną adaptację książki Mariusza Szczygła "Zrób sobie raj" w stołecznym Teatrze Studio. Wczoraj na tej samej scenie zespół Teatru Narodowego z Ostrawy pokazał "Gottland" i udowodnił, że reportaż można inscenizować, i to z powodzeniem.


Spektakl utrzymany jest w brązach: wnętrze głównego pomieszczenia, które będzie udawać m.in. salę obrad, stołówkę i salon, wyłożone jest brązową okleiną, brązowe są garnitury i garsonki aktorów. Przaśność i uniformy przywodzą na myśl lata socjalizmu i jego mało przyjemne oblicze. Takie też są losy piosenkarki Marty Kubišovej, Otokara Šveca - autora pomnika Stalina, pisarza Jana Prochazki czy 18-letniego samobójcy Zdenka Adamca. Opowiedziane skrótowo, z naciskiem na absurdalne sytuacje, często wywołują śmiech, który jednak szybko zamiera w gardle. Te życiorysy pozwalają prześledzić historię Czech na przestrzeni blisko 80 lat i dobitnie pokazują, że nasze wyobrażenie o południowych sąsiadach jest mylne. W przedstawieniu Mikuláška nie ma beztroskich spotkań w gospodach przy piwie, jest za to uwikłanie w politykę, prześladowania i zdrady.


W ostrawskim "Gottlandzie" Czesi mogą przejrzeć się jak w lustrze - odbicie będzie niewesołe, ale prawdziwe. Spektakl nie ma w sobie nic oskarżycielskiego, pokazuje same fakty. Urażony może poczuć się tylko Karel Gott, z którego od czasu do czasu pokpiwa reżyser. Spektakl jest z pewnością bardziej czytelny dla widzów czeskich niż polskich, niemniej pozwala na bardzo ciekawą konfrontację z tekstami Szczygła.



**************************************************
Teatr Narodowy w Ostrawie "Gottland"
na podstawie książki Mariusza Szczygła

Reżyseria: Jan Mikulášek
Adaptacja: Marek Pivovar , Jan Mikulášek
Scenografia i kostiumy: Marek Cpin
Obsada: Anna Cónová, Alexandra Gasnárková, Marie Logojdová, Gabriela Mikulková, Daniela Kupčíková, Kateřina Vainarová, Tomáš Jirman, David Viktora, Petr Houska, Vladimír Čapka, Miroslav Rataj, František Večeřa, Jiří Sedláček, Marcel Školout, Pavel Liška

Premiera: 20 stycznia 2011 r.

Zamieszczone powyżej zdjęcia pochodzą ze strony Teatru Narodowego w Ostrawie


poniedziałek, 22 października 2012

Tylko spokój nas uratuje

Ach, ten wyuzdany poeta! Ach, ta literatura!
Kiedyż znowu usłyszę o szlachetnych cierpieniach duchowych, kiedyż doczytam się, że ktoś turbuje się z sobą samym? Kiedyż literatura wyjdzie poza burdy i burdele? Kiedy zarzuci śpiewanki i niskie powszednie tematy? Kiedy się zwróci ku nieskazitelnym cnotom obywatelskim?
Kiedyż się spotkam w tych księdza książkach bodaj ze stroniczką o sprzedaży i kupnie, ze stroniczką, która traktuje o szkodliwości planowanych plajt, o miłości do ojczyzny, o spieniężaniu bydła i o melioracji?
Kiedy ukażą się nowe Georgiki? Kiedy wyjdzie książka poetycka o tężyznie fizycznej i o zasadach agitacji ze słusznego, klasowego punktu widzenia? Kiedy to nastąpi i ile wody upłynie w Orszy do tego czasu? (s. 60)

Podobne rozważania można usłyszeć nad Orszą, gdzie czas płynie powoli, a trzej główni bohaterowie z upodobaniem oddają się drobnymi przyjemnościom. Mistrz, ksiądz i major przede wszystkim rozmawiają. Teoretyzują, deliberują i polemizują. Niekiedy plotkują i dowcipkują. Na kąpielisku, w gospodzie i na rynku. W negliżu i kompletnym stroju.

Bez względu na okoliczności styl rozmów pozostaje zawsze na wysokim poziomie. I najwyraźniej tylko jeden drobiazg może wybić panów z rytmu: powab kobiecej urody. Występy magika (podrzędnego, fakt) nie wprowadzą tyle fermentu w sennym miasteczku co osoba jego asystentki. Młodość i ujmujący sposób bycia dziewczęcia skłonią niejednego mężczyznę do wciągania brzucha i podkręcania wąsa. Niektórzy zaryzykują nawet uszczerbkiem na zdrowiu.

"Kapryśne lato" ma dużo uroku, który najlepiej daje się odczuć podczas niespiesznej lektury. Spokój płynący z opowiadania Vančury jest po prostu zniewalający. Jest również lekarstwem na wszystkie problemy: nie warto się spieszyć, ekscytować - wszystko ułoży się samo z biegiem czasu. Lepiej delektować się życiem i porozmawiać z przyjacielem.

_______________________________________________________________________

Vladislav Vančura "Kapryśne lato" tłum. Józef Waczków, Wyd. Agora, Warszawa 2011
_______________________________________________________________________


piątek, 19 października 2012

Klub czytelniczy (odc. 22) – Kongres futurologiczny

Ósmy Światowy Kongres Futurologiczny odbył się w Costaricanie. Prawdę mówiąc, nie pojechałbym do Nounas, gdyby nie profesor Tarantoga, który dał mi do zrozumienia, że tego się po mnie oczekuje. Powiedział też (co mnie dotknęło), że astronautyka jest dziś formą ucieczki od spraw ziemskich. Każdy, kto ma ich dość, wyrusza w Galaktykę, licząc na to, że najgorsze stanie się pod jego nieobecność.


Pytania:

1. Czy lubicie/czytacie fantastykę? Dlaczego? Jeśli tak, których autorów cenicie?

2. Jakie są Wsze wrażenia po lekturze "Kongresu futurologicznego"? Jak oceniacie styl i kompozycję powieści?

3. Czy Ijon Tichy jest według Was postacią papierową czy pełnowymiarową?

4. Które ze zjawisk opisanych przez Lema mają szansę pojawić się w przyszłości? Które z opisanych wynalazków chętnie wprowadzilibyście do użytku?

5. Profesor Trottelheimer mówi (zapiski z 29.IX.2039):

Każdy chce pozłoczynić, ale tak, żeby się tego nie wstydził. (...) Każdy chce zadać zło, czyli być szubrawcem i okrutnikiem, pozostając jednak szlachetnym i wspaniałym. Po prostu cudnym! Wszyscy chcą być cudni. I to stale. Im gorsi, tym cudniejsi. To niemożliwe prawie i właśnie dlatego wszyscy mają na to taki apetyt.
Zgadzacie się?

6. O czym według Was jest "Kongres futurologiczny"?

7. Wasze pytania

Zapraszam do rozmowy.;)

środa, 17 października 2012

Kochanie, zabili Masłowską

Na dobre zaczęło się bodaj we wrześniu: rozhuśtaną Dorotę Masłowską na okładce zamieścił magazyn GW Książki (Nowa Masłowska ucieka z Polski). Później poszło lawinowo: długie wywiady i sążniste omówienia najnowszej powieści autorki w poczytnych tygodnikach. Masłowska: koniec ze skandalem, skandal to tandeta (Wprost), Dorota Masłowska: Polska do mnie nie mówi (Newsweek), Masłowska: Świat bez Boga stracił środek (Świąteczna GW), Nowa książka Masłowskiej i jej sztuczne światy. Przeszczep jaźni gratis (Polityka), Masłowska: Przestańcie mielić bzdury! (Przekrój), Dlaczego nie mam myśleć Rymkiewiczem (Plus Minus "Rz"). To tylko prasa, a jest jeszcze przecież Internet, telewizja (może to i dobrze, że mało w niej kultury), radio (Dorota Masłowska: nie chce mi się już tłuc czytelnika łyżką po głowie) i naturalnie księgarnie. Strach oczy zamknąć, bo Masłowska może się przyśnić.


Żeby było jasne: bardzo lubię i cenię tę młodą zdolną pisarkę. Śledzę jej dokonania od ok. 10 lat i jak dotąd nie zawiodłam się. Na nową powieść „Kochanie, zabiłam nasze koty” od jakiegoś czasu czekałam, teraz niestety będzie odwrotnie – książka będzie musiała zaczekać na mnie. Nie miałam jej jeszcze w rękach, nie czytałam żadnego fragmentu, ale już mam jej dosyć. Nachalna promocja odbija mi się czkawką. Na widok kolejnej wzmianki o Dorocie M. lub jej powieści szybko przechodzę do innych artykułów, żeby całkowicie nie stracić sympatii do autorki. Domyślam się, że zalew Masłowską spowodowany jest drapieżnymi prawami rynku itp., itd., u mnie wywołał jednak reakcję odwrotną do oczekiwanej. „Kotom” Masłowskiej mówię na razie stanowcze NIE.


P.S. Zgadnijcie, kto będzie na okładce Wysokich Obcasów w sobotę 20 października?;)

____________________________________________________________________________________

Dorota Masłowska „Kochanie, zabiłam nasze koty”, Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Warszawa 2012
____________________________________________________________________________________

poniedziałek, 15 października 2012

Praski elementarz

Tytuł "Praskiego elementarza" potraktowałam dosłownie i wczułam się w rolę uczennicy żądnej wiedzy o Pradze. Niby coś się widziało i czytało, wiedzy jednak nigdy dosyć. A że tematyka przyjemna i ciekawa, tym chętniej zabrałam się do odrabiania lekcji. Tych Kaczorowski przewidział w programie dwanaście plus wstęp.


O ile zajęcia wprowadzające zostały dobrze przygotowane i poprowadzone w świetnym stylu, na kolejnych bywało różnie. Na niektórych autor nie panował nad materiałem, na innych sam temat wydał się co najmniej wątpliwej wagi. I tak lekcja o Urzidilu i Peroutku (o kim?) byłaby kompletną stratą czasu, gdyby nie dygresja o Jesenskiej. Zamiast na zajęcia o Kafce, Škvoreckým i Pavlu lepiej było pójść na wagary, jako że przytoczone informacje okazały się powtórką materiału przyswojonego znacznie wcześniej i nie wniosły nic nowego. Lekcje o Hašku i Čapku były ciekawe, szkoda że skrócone. Dla odmiany wykłady o Kunderze i Havlu okazały się długie i nudne, na szczęście podczas ziewania dotlenia się mózg. Przy okazji: Kundera to najwyraźniej temat dyżurny, jako że pod postacią cytatu lub historii z życia pisarza pojawia się bodaj na każdej lekcji, aż do znudzenia. Ostatnie zajęcia poświęcone były cmentarzowi praskiemu, niestety trudno stwierdzić, dlaczego.

Książka Kaczorowskiego pokazuje, że nie każdy filolog/tłumacz jest również dobrym pisarzem. Poczytać klasyków i zachwycić się to stanowczo za mało, żeby samemu zacząć tworzyć dobrą literaturę. "Praski elementarz" jest w moim odczuciu zbiorem bardzo nierównym i mało wartościowym, wznowionym najwyraźniej na fali zainteresowania literaturą czeską. Duże rozczarowanie.

_______________________________________________________________

Aleksander Kaczorowski "Praski elementarz", Wyd. Czarne, Wołowiec 2012
_______________________________________________________________



sobota, 13 października 2012

Kolacja a la Vladislav Vančura

W opowiadaniu Vančury "Kapryśne lato" (1926) czas toczy się leniwie, głównie w pobliżu wody. Dużo tu rozmów i potyczek słownych prowadzonych w pięknym stylu, w czym nie przeszkadza nawet negliż. Na szczęście w miasteczku oprócz basenu są również gospody.;)


Pan Dura, major i ksiądz weszli do starej gospody pod Czternastoma Świętymi Pomocnikami i poczynali sobie wesoło.
- Jedzmy i pijmy - rzekł Hugo. - Dawać tu kolację! Tłusty ser, dziczyznę, drób, jagnięta, wszystko, co lęgnie się żywe, i wszystko, co lęgnie się z jaja. Dawać tu wszystko, co jadalne, wszystko, co opłetwione, i wszystkie gatunki ślimaków, które się spożywa w oświeconych krajach. Dawać to tutaj! Jest wieczór, ziemia się obróciła i tutaj obyczaj każe jeść.
- Majorze - rzekł kanonik - stał się pan obżartuchem czy gadułą? Chce pan błyskać zębami czy konceptem?
- Gdybym umiał pytlować językiem, nabrałbym wody w usta jak pan, księżuniu - odparł Hugo. - A zresztą, nie zmuszam kanonika, żeby rozpuszczał język, lepiej jedzmy!
(...)
- Co to, nie ma tu soli?
- A co z octem?
- Pamiętacie, jak za dawnych czasów soliliśmy grzanki ze smalcem?
- Ach, niestety!
- No i rozwiązały wam się, rozwiązały, te wasze języki cycerońskie, któreście chcieli trzymać na wodzy!
Major, Antoni i wielebny Roch jedli, popijając winem. Ryba w śmietanie, comber barani, miska szpinaku, sarni udziec z borówkami, chrzanik, zielona sałata, ciasto, łyk kompotu, owoce (niech to dunder, winogrona dotychczas nie dojrzały) i dziewięć gatunków sera.
- Płacić!
- Panie ober, zrób pan rachunek i nową butelkę. Tylko bez zbytniego pośpiechu, noszenie wina musi być radosnym obrzędem.*)


____________________________________________________________________

Vladislav Vančura "Kapryśne lato" tłum. Józef Waczków, Wyd. Agora 2011, s. 29


piątek, 12 października 2012

Listopadowe spotkanie Klubu Czytelniczego

Powieści Francisa Scotta Fitzgeralda "Wielki Gatsby" (1925) przedstawiać raczej nie trzeba. Od jakiegoś czasu słychać o pracach nad nową ekranizacją w reżyserii Baza Luhrmanna z Leonadro diCaprio w roli tytułowej, pomyślałam więc, że warto przypomnieć sobie pierwowzór literacki. Czy historia parweniusza zakochanego w kobiecie z wyższej sfery może jeszcze wzbudzać emocje? Sprawdzimy.


Serdecznie zapraszam do czytania i rozmowy. Początek dyskusji: 16 listopada 2012 r.


środa, 10 października 2012

Nauczyciele, strzeżcie się!

Może to i dobrze, że polskie szkoły są niedoskonałe i nauczyciele nie mają czasu na zajmowanie się każdym uczniem z osobna. Co innego Wielka Brytania - tu podejście jest bardziej zindywidualizowane i na przykład oprócz oceny rocznej należy wszystkim wystawić opinię dotyczącą pracy na lekcjach i postępów w nauce. Rozbieżności w opiniach uczniów i nauczycieli są dość częste, żeby nie powiedzieć nagminne, a jak pokazują "Repetycje" Martyna Bedforda, mogą pociągać za sobą konsekwencje.


Gregory Lynn l. 35, kawaler i sierota, natknął się na swoje świadectwa szkolne porządkując mieszkanie po śmierci matki. Nigdy nie uczył się świetnie, niemniej wyróżniał się na zajęciach z plastyki i angielskiego - bujna wyobraźnia i kreatywność były jego mocną stroną. Poznanie belferskich opinii przywołało wspomnienia sprzed lat i natchnęło głównego bohatera do działania czyli do przeprowadzenia tzw. powtórki materiału. Tytułowe repetycje będą jednak sprawdzianem dla dawnych nauczycieli Grega, a ci różnie radzili sobie z powierzonym im zadaniem. Niektórym wystarczyła intuicja i pasja, inni wspomagali się szyderstwem i karami. Przyjdzie odświeżyć sobie pamięć i wytłumaczyć się z obranych metod dydaktycznych. Jako że inteligentny i wrażliwy nastolatek wyrósł na dość nieprzewidywalnego osobnika, ta swoista weryfikacja również będzie miała nieoczekiwany przebieg.

Traktować "Repetycje" Bedforda jedynie jako dreszczowiec byłoby niesprawiedliwością. Książka stawia pytania o istotę edukacji i wpływ dziecięcych traum na dojrzałe życie; pokazuje, jak błędna może być ocena drugiego człowieka. Jest także wciągającą opowieścią o dojrzewaniu "niebezpiecznego umysłu" podaną w oryginalnej formie. Mimo drobnych niedociągnięć "Repetycje" pozostają przyzwoicie napisaną książką, do polecenia nie tylko nauczycielom.;)

_________________________________________________________________

Martyn Bedford "Repetycje" przeł. Jerzy Kozłowski, Wyd. Rebis, Poznań 2002
_________________________________________________________________


poniedziałek, 8 października 2012

Bankiet à la Stanisław Lem

Na drugą wyznaczono oficjalny bankiet otwarcia, a ja nie zdążyłem się jeszcze przebrać w wieczorową piżamę, pojechałem więc do pokoju, a potem z największym pośpiechem zjechałem do Sali Purpurowej na 46 piętrze. W foyer podeszły do mnie dwie czarujące dziewczyny w szarawarach topless, z biustami pomalowanymi w niezapominajki i śnieżyczki, by wręczyć mi lśniący folder. Nie spojrzawszy nań, wszedłem do sali, jeszcze pustawej, i dech mi zaparł widok stołów, nie dlatego, że były suto zastawione, lecz szokujące były formy, w jakich podano wszystkie pasztety, przystawki i zakąski - nawet sałatki stanowiły imitację genitaliów. O złudzeniu optycznym nie było mowy, bo dyskretnie ukryte głośniki nadawały popularny w pewnych kręgach szlagier, zaczynający się od słów: "Tylko głupiec i kanalia lekceważy genitalia, bo najbardziej jest dziś modne reklamować części rodne!"

Pojawiali się pierwsi bankietowicze, z gęstymi brodami i sumiastymi wąsikami, zresztą sami młodzi ludzie, w piżamach albo i bez nich; gdy sześciu kelnerów niosło tort, widząc tę najbardziej nieprzyzwoitą leguminę świata, nie mogłem już mieć wątpliwości: pomyliłem sale i mimo woli dostałem się na bankiet Wyzwolonej Literatury.
*)

Pasztet jeszcze w formie współczesnej;)

______________________________________________________________

*) Stanisław Lem "Kongres Futurologiczny", Wyd. Agora, Warszawa 2008


piątek, 5 października 2012

Wiwisekcja wdowieństwa

W lutym 2008 r. Joyce Carol Oates została wdową - jej mąż zmarł niespodziewanie na zapalenie płuc. Autorka opisuje próby przetrwania i odnalezienia się we wdowieństwie, rejestrując drgania swojego nastroju z dokładnością sejsmografu. Żal, bezradność i tęsknota mieszają się z irytacją i wzburzeniem. Dla instytucji zmarły jest kolejną sprawą do zamknięcia i nazwiskiem do usunięcia z baz danych, dla wdowy - wciąż żywą postacią. Przepaść nie do pokonania, przynajmniej w pierwszych miesiącach po stracie. Oates naturalnie przetrwała, głównie dzięki wsparciu przyjaciół i środków farmakologicznych oraz paradoksalnie - myśli o samobójstwie. Ta ostatnia pojawiała się w chwilach skrajnej niemocy na zasadzie celnie ujętej przez Nietzschego: "Myśl o samobójstwie jest nie lada pociechą, dzięki niej niejedną noc złą spędza się dobrze".


Czytelnik niemal dzień po dniu towarzyszy zmaganiom autorki, śledzi jej cierpienie jak film w zwolnionym tempie. Z jednej strony jest to nużące, z drugiej doskonale pokazuje stan emocjonalny osoby na skraju załamania psychicznego. Lektura wartościowa, bo naświetla sytuację, która może dotknąć każdego, choćby w sposób pośredni. A że właściwie zachowanie się wobec osób w żałobie jest trudne, "Opowieść wdowy" udowadnia niejednokrotnie. Oates nieco zgryźliwie mówi o swojej książce jako podręczniku wdowy, ale w rzeczywistości to może być podręcznik dla wszystkich. Tylko czy radzenia sobie ze śmiercią bliskich można się w ogóle nauczyć?

______________________________________________________________________________

Joyce Carol Oates "Opowieść wdowy" tłum. Katarzyna Karłowska, Wyd. Rebis, Poznań 2011
______________________________________________________________________________

wtorek, 2 października 2012

Sarny, karpie i odkurzacze

Rzadko się zdarza, żeby ekranizacja podobała mi się bardziej niż pierwowzór literacki, ale tym razem tak było. "Śmierć pięknych saren" Oty Pavla próbowałam już dwukrotnie, niestety sił starczało na jakieś kilkadziesiąt stron - książka nie była w stanie mnie wciągnąć. Co innego film Karela Kachyňy. Nie przeszkadzała mi ani średniej jakości kopia, ani kiepski lektor wyprzedzający czasem kwestie aktorów.


Oto bowiem główny bohater, ojciec synom i mąż potulnej żonie, postanawia, że zostanie najlepszym obwoźnym sprzedawcą odkurzaczy, a w rezultacie, niejako w nagrodę, zdobędzie "twierdzę" dyrektorowej. Do zadania zabiera się metodycznie, nie powstrzymają go ani chłopi mało wyrozumiali dla jakichkolwiek wynalazków, ani namiętne gospodynie, ani krewcy oficerowie zazdrośni o swoje kochanki. Na drodze do sukcesu zdarzają się i poważniejsze wpadki, któż w końcu choć raz w życiu nie dokonał nietrafionej inwestycji w postaci zakupu rzekomo zarybionego stawu. Tatko wychodzi jednak z opresji bez szwanku, kłopoty zaczynają się w chwili, gdy okazuje się, że ma niewłaściwe pochodzenie, za długi nos oraz zbyt duże i czarne oczy. Coś, co mogło uchodzić za komedię, przeradza się niepostrzeżenie w prawdziwy dramat.


Ekranizacja Kachyňy (1987) bez problemu wytrzymuje konkurencję z najlepszymi produkcjami starej szkoły filmu czeskiego. W "Śmierci pięknych saren" znajdziemy i humor, i zrozumienie dla ludzkich słabości, czyli elementy, za które szczególnie lubimy kino czeskie. Do tego dochodzi dobrze opowiedziana historia z barwnym bohaterem i miejscem na refleksję. Film jest na tyle świetny, że przyjdzie się chyba przeprosić z książką.


************************************
Śmierć pięknych saren (1987)

reżyseria: Karel Kachyňa
scenariusz wg książki Pavla Oty: Karel Kachyňa
obsada: Jan Jirásek, Dana Vlková, Karel Heřmánek, Valérie Čižmárová, Marta Vančurová, Zdeněk Dítě, Jan Přeučil

więcej informacji o filmie tutaj