wtorek, 31 grudnia 2013

Wiedeń 1913

Sto lat temu w Europie powoli kończyła się belle époque. Sądząc jedynie po książce Piotra Szaroty, musiała być naprawdę piękna. „Wiedeń 1913” przedstawia zaledwie wycinek tego okresu, niemniej daje niezłe wyobrażenie o życiu towarzysko-kulturalnym habsburskiej metropolii, a pośrednio o zjawiskach występujących w innych europejskich stolicach.


„Wiedeń 1913 relacjonuje wydarzenia głośne oraz te wówczas dla ogółu nieistotne, ale z pewnością ciekawe dla dzisiejszego czytelnika. I tak w styczniu rozsierdzony Zygmunt Freud zrywa współpracę z Carlem Jungiem, Karolowi Szymanowskiemu daje się we znaki rozrzutny styl życia, Lew Trocki pisze w prasie o wojnach bałkańskich, a młody Stalin na polecenie Lenina bada kwestie narodowościowe. W lutym malarz Oskar Kokoschka usilnie zabiega o względy Almy Mahler, pisarz Arthur Schnitzler próbuje sił w filmie, nowym koniku Europy. W marcu Robert Musil usiłuje „wychodzić” półroczne zwolnienie lekarskie, a policja jest zmuszona interweniować podczas koncertu Arnolda Schönberga, ponieważ słuchacze nieczuli na uroki muzyki atonalnej dość gwałtownie wyrazili swoją dezaprobatę. W ten oto sposób, miesiąc po miesiącu,  śledzimy kronikę wiedeńskich wydarzeń.


Szarota opowiada o ludziach kultury i nauki, nie ograniczając się na szczęście do jednego roku. Każdy bohater jest postacią barwną (choć zdarza się, że obecnie zapomnianą), niekiedy również tragiczną. Niespełnienie w życiu osobistym lub zawodowym, szaleństwo, bieda, choroba to powtarzające się elementy poszczególnych życiorysów. W szerszym tle daje się zauważyć rosnąca popularność psychoanalizy, słychać coraz śmielsze głosy w obronie praw kobiet. W sztuce dogorywała secesja, ustępując miejsca ekspresjonizmowi, literaci urzeczeni odkryciami Freuda pisali powieści psychologiczne, natomiast w salach balowych coraz rzadziej grano walca, za to coraz częściej mówiło się o tangu. W tym samym roku do Wiednia przyjechał z wykładem Einstein, w kongresie poświęconym bezpieczeństwu pracy uczestniczył Kafka, a opinią publiczną wstrząsnęła afera szpiegowska z udziałem pułkownika Alfreda Redla. Działo się dużo, w kawiarniach z pewnością na brak tematów nie narzekano.


Wiedeń w ujęciu Szaroty jest metropolią tętniącą życiem i nowymi ideami, łaskawą niestety dla nielicznych. Można tu odnieść sukces, można też stracić głowę i życie. Urok habsburskiej metropolii bez wątpienia podziałał również na autora – książka jest dziełem entuzjasty i, co warto podkreślić, erudyty. Czytelnikowi pozostaje z wdzięcznością przyjąć solidną porcję wiedzy i już na własną rękę podążyć wiedeńskimi tropami.

___________________________________________________________

Piotr Szarota „Wiedeń 1913”, Wyd. Słowo/obraz/terytoria, Gdańsk 2013
___________________________________________________________



piątek, 27 grudnia 2013

Wielka Gra na Rublowce

Rosja nie przestaje mnie zadziwiać. Nie ma chyba takiej książki o naszym wschodnim sąsiedzie, w której nie trafiłby się zaskakujący wątek. Nie inaczej jest z „Rublowką” Paniuszkina, która przybliża czytelnikowi specyfikę podmoskiewskiej enklawy zamieszkanej przez ludzi majętnych. Czy oligarchów, nie mam pewności – ci podobno przeprowadzają się coraz liczniej na nowe luksusowe osiedla lub do innych krajów. Są i tacy, którzy przenoszą się, a dokładniej – są przenoszeni, prosto do więzień.


Tak czy owak, pogłoski o exodusie oligarchów świetnie wpisują się w tezę Paniuszkina, który życie na Rublowce postrzega jako jedną wielką grę:

Rublowska Gra (...) nie toczy się o status społeczny. Chodzi w niej wyłącznie o udział: albo jesteś w Grze, albo cię nie ma. Najważniejsze jest, by nie dać się z niej wykluczyć. (...) Nikt z mieszkańców nie powie wam wprost, jaki jest cel Gry, zatytułowanej "Rublowka". Zresztą rzadko który tubylec świadomie formułuje swoje życiowe cele. Tak jest bezpieczniej. Bo jeśli jakiś postronny pojmie, do czego tak naprawdę dążysz, będzie w stanie ci przeszkodzić. Lepiej więc o celach milczeć. Jeśli myślicie, że celem przeprowadzki do jednego z prestiżowych osiedli Rublowki jest spokojne życie blisko natury, jesteście w błędzie. Z tego punktu widzenia działania mieszkańców Rublowki sprawiają wrażenie kompletnie pozbawionych logiki. Na odwrót - celem jest właśnie życie niespokojne. (...)

Wśród „graczy” są politycy (z Putinem na czele), biznesmeni, ludzie mediów i wysoko postawieni urzędnicy państwowi. Zdarzają się naukowcy i artyści, mogą także pojawić się ludzie znikąd, choć ci często odpadają już na starcie. Podobnie jak w wielu komputerowych grach, tak i na Rublowce przechodzi się na coraz wyższe i trudniejsze poziomy, w czym decydujące znaczenie mają nadzwyczajne umiejętności i specjalne relikwie. Trudno zaistnieć w tej grze, jeszcze trudniej wytrwać do końca, zwłaszcza że zasady są nieoczywiste i tak naprawdę ani pieniądze, ani wysoka pozycja społeczna lub znajomości nie gwarantują sukcesu.

Opis obyczajów zaobserwowanych na Rublowce jest niesamowity, żeby nie powiedzieć wręcz niewiarygodny. Jeśli rewelacje Paniuszkina nie zostały jednak podkoloryzowane (a tak podejrzewam), zebrany materiał potwierdza opinię, że Rosji i Rosjan nie sposób ogarnąć.;) Duży plus za pomysł przedstawienia zjawiska na bazie gry oraz gawędziarsko-ironiczny ton opowieści, mały minus za przynudzanie pod koniec wywodu - na szczęście wszystko, co pada wcześniej, jest arcyciekawe.

_________________________________________________________________________

Walerij Paniuszkin „Rublowka”, tłum. Agnieszka Sowińska, Wyd. Agora, Warszawa 2013
_________________________________________________________________________


wtorek, 24 grudnia 2013

Obchodzenie choinki

Thomas Stearns Eliot

Obchodzenie Choinki

Choinkę się obchodzi na różne sposoby,
Lecz kilka z nich można pominąć:
Ten stadny, opieszały, obliczony na zysk,
Knajpiany (te lokale otwarte do północy)
No i wreszcie dziecinny – jeśli nie jest to ten,
Że płomyk świeczki to gwiazda, a pozłacany anioł
Z rozpostartymi skrzydłami na samym czubku choinki
Nie jest żadną ozdobą, lecz prawdziwym aniołem.

Na widok świątecznej choinki dziecko zdumiewa się.
I oby tak już zostało: niech zdumiewa się dalej,
Niech ten świąteczny czas nie stanie się pretekstem;
Niech owe magiczne błyski, to całe oczarowanie
Pierwszą w życiu Choinką – niespodzianki, prezenty,
Ta radość z nowych rzeczy
(Z których każda ma inny, nieznany dotąd zapach),
To długie wyczekiwanie na indyka lub gęś
I ów wyczekiwany dreszcz trwożnego podziwu, gdy wreszcie się pojawią;

Niech ta wesołość i cześć
Nie będą zapomniane w wirze późniejszych przeżyć:
Wyparte przez rutynę, wyczerpanie, znużenie,
Świadomość śmierci i tego, że się ponosi klęskę,
Albo przez religianctwo nawróconego grzesznika,
Skażone zadufaniem, kostyczne wobec dzieci
I wcale niemiłe Bogu
(Mam tu we wdzięcznej pamięci również i świętą Łucję,
Kolędę na jej temat i jej ognistą koronę);

Niech więc pod koniec życia, w osiemdziesiątą Gwiazdkę
(Chodzi mi o ostatnią, którąkolwiek by była)
Nawarstwione wspomnienia owych corocznych wzruszeń
Stopią się nagle w jedną nieopisaną radość
Będącą jednocześnie nieopisaną trwogą –
Jak wówczas, kiedy wszyscy żyli w śmiertelnej trwodze:
Bo ten początek będzie odsyłał nas do końca,
A tamto pierwsze przyjście przywiedzie na myśl drugie.

tłum. Antoni Libera

czwartek, 19 grudnia 2013

Stoner

William Stoner miał zostać rolnikiem. Na przeszkodzie stanął Szekspir, a dokładnie jego Sonet 73 (Ujrzysz we mnie tę porę roku). Nieobyty w świecie młodzieniec przeżył podczas lekcji swoistą iluminację, w wyniku której przeniósł swoje zainteresowania na zupełnie inny grunt. Od tej pory będzie niestrudzenie badał i wykładał literaturę angielską, podobnie jak jego rodzice przez lata w znoju uprawiali nędzny spłachetek ziemi.


Autor już na wstępie daje do zrozumienia, że Stoner to przeciętniak. Kariery naukowej nie zrobił, w pamięci kolegów i studentów również nie zapisał się w szczególny sposób. Pasywny, wycofany, starał się nie wadzić innym, a tym bardziej z losem. Chwile szczęścia należały do rzadkości i były zazwyczaj okupione cierpieniem, jakby ostatnie dwa wersy z szekspirowskiego sonetu stały się dla Willa przekleństwem: „Ujrzysz — lecz zaczniesz odtąd, zwykłym serca prawem, Kochać goręcej to, co stracić masz niebawem”*.

To prawda, że Stoner mógł być postrzegany jako przeciętniak i nudziarz. O jego „marnym” życiu czyta się jednak z fascynacją, choć Williams nie stosuje żadnych literackich sztuczek. Stworzył prozę elegancką w swej prostocie, a zarazem poruszającą. Nie sposób szybko zapomnieć o tym lekko zatęchłym światku akademickim, jeszcze trudniej przeoczyć mniej lub bardziej zakamuflowaną pochwałę literatury, jaką ‘Stoner’ jest przede wszystkim. Prawdziwy diament, oby ktoś zdecydował się zaprezentować go polskim czytelnikom.

______________________________________________________

John Williams ‘Stoner’, New York Books Review, New York, 2006
______________________________________________________

*) tłum. Stanisław Barańczak

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Luminarz

Dorastałam w przekonaniu, że Andrzej Wajda jest wielkim reżyserem, jako że w domu, szkole i telewizji wypowiadano się o nim zawsze z estymą. Owszem, niektóre z jego filmów zrobiły na mnie kiedyś duże wrażenie ("Kanał", "Ziemia obiecana", "Wielki Tydzień"), inne najzwyczajniej lubię ("Niewinni czarodzieje", "Bez znieczulenia", "Z biegiem lat, z biegiem dni"), ale zdarzyło się też kilka większych rozczarowań. Z czasem pojawiły się wątpliwości co do samej osoby reżysera i jego niezakłóconej kariery, w końcu nakręcenie i zgoda na pokazy kinowe „Człowieka z marmuru” albo „Człowieka z żelaza” w czasach PRL-u musiały być czymś okupione. Pytanie: czym?


Książka Beresia i Burnetki częściowo wyjaśnia tę sprawę. Otóż Wajda uprzywilejowany nie był, natomiast wraz z rosnącą popularnością, szczególnie na Zachodzie, stał się twórcą dość niewygodnym dla polskich władz. Z przeczytanych przez autorów materiałów IPN jasno wynika, że służby bezpieczeństwa nie tylko kontrolowały reżysera (na przestrzeni lat 1950-1989 doczekał się kryptonimu „Luminarz” i pięciu tomów akt), ale na różne sposoby starały się utrudnić mu pracę i życie. Oprócz cenzury, podsłuchów i donosów stosowano bardziej finezyjne środki prewencyjne: odsuwano Wajdę od pełnionych funkcji, próbowano skłócić ze środowiskiem, czasem nie zezwalano na wyjazdy zagraniczne. Posuwano się nawet do prześwietlania kont bankowych oraz upubliczniania statusu majątkowego „podejrzanego”, aby go zdyskredytować w oczach potencjalnych widzów.

W tym opisie potyczek z socjalistyczną władzą szczególnie interesująca, a chwilami wręcz zabawna, jest kwestia cenzury. Z jednej strony stosowni urzędnicy kwestionowali drażliwe wątki i zalecali cięcia, z drugiej swoje uwagi zgłaszali także przedstawiciele władzy. Zastrzeżenia bywały rozmaite, bo bulwersować mogła roznamiętniona Kalina Jędrusik w „Ziemi obiecanej”, Rosjanin strzelający do Jaśka w finale „Wesela”, a nawet główny bohater „Niewinnych czarodziejów” wyłączający palcem u nogi polski (!) magnetofon. Okazuje się, że niecenzuralna bywała też gra aktorska: np. Cybulskiego, który ubrany w dżinsy, kurtkę i pionierkę grał w „Popiele i diamencie” z niesamowitą wewnętrzną wolnością czy Jandy i Radziwiłowicza, którzy do „Człowieka z marmuru” wnieśli autentyczność i ogromne zaangażowanie.

Rewelacje Beresia i Burnetki czyta się z zainteresowaniem, niemniej trudno oprzeć się wrażeniu, że portret Wajdy jako obiektu wieloletniego śledztwa służb bezpieczeństwa jest niepełny. Między wierszami można wyczytać, że w pewnych sytuacjach reżyser stosował uniki, aby nie narazić się władzy, jednak całościowo przedstawiony jest postać bez skazy. Czy tak było w rzeczywistości – nie mam pewności, zwłaszcza że autorzy piszą z wyczuwalną sympatią dla swojego bohatera, a więc nie są do końca obiektywni. tak czy owak, „Andrzej Wajda. Podejrzany” pozostaje świetną opowieścią o życiu artysty w czasach politycznej zawieruchy. Publikacja godna polecenia nie tylko fanom polskiego kina.

_____________________________________________________________________________

Witold Bereś, Krzysztof Burnetko "Andrzej Wajda. Podejrzany", Wyd. Agora, Warszawa 2013
_____________________________________________________________________________


piątek, 13 grudnia 2013

Klub Czytelniczy (odc. 36) - Sejm kobiet

[…] Modlę się do bogów,
Aby sprzyjali nam w naszych zamysłach.
Słuchajcie! Troska moja o tę ziemię
Równa się waszej. Uciska mnie brzemię
Wielkich spraw państwa, które z trudem dźwigam
Widzę, że ciągle rządzą nami niegodni.
A jeśli nawet któryś przez dzień jeden
Pożytek przyniósł, to przez dziesięć –
Znajdziesz innego – będzie jeszcze gorzej.


Pytania do dyskusji:

1. Jakie wrażenie zrobił na Was „Sejm kobiet” w porównaniu z innymi znanymi Wam dramatami antycznymi? Czy dramat antyczny jest dla Was atrakcyjnym gatunkiem literackim?

2. Czy Arystofanesowi udała się krytyka państwa?

3. Czy bawią nas te same rzeczy co starożytnych widzów?

4. Z biegiem lat komedia Arystofanesa nabrała nowych znaczeń. Jakiej satyry można obecnie doszukać się w „Sejmie kobiet”?

5. Czy adaptacja „Sejmu kobiet” wymaga dzisiaj zmian? Jeśli tak, jakich? Dlaczego?

6. Wasze pytania


Zapraszam do rozmowy.


środa, 11 grudnia 2013

Kronika końca świata

„Kronikę końca świata” na tle polskich reportaży wyróżnia kilka rzeczy. Po pierwsze, agresywna, jaskrawa okładka (przedstawiająca mural w pobliżu placu Tahrir w Kairze). Po drugie, styl. Książa napisana jest bez zadęcia i bez stylistycznego efekciarstwa, z którym tak często spotykam się w tekstach polskich reporterów. A Jakub Mielnik po prostu jedzie, obserwuje i przelewa wrażenia na papier. Co jest zaletą, bo daje wrażenie autentyczności, ale bywa i wadą, o czym za chwilę.


Pierwsza część książki to migawki z końca lat 80. ubiegłego wieku. Socjalistyczna Europa Wschodnia dogorywa, wyprawy za żelazną kurtynę rozczarowują – nawet Londyn i Paryż nie przypominają wymarzonego raju. Zdecydowanie bliżej im do piekła, jako że autor włóczy się po zapyziałych dzielnicach, podrzędnych klubach i wśród szemranego towarzystwa. Zapowiadanego końca świata czeka się tu jak zmiłowania, wszystko będzie lepsze, jak się wydaje, niż wszechobecna zgnilizna.

Katastrofa jednak nie nastąpiła, więc z początkiem nowego milenium Mielnik zmienia kierunek i rusza do Azji. Będzie w Iraku, Kambodży i Japonii, będzie również na Filipinach i na Sumatrze. Niekoniecznie w centrum ważnych wydarzeń (wojny, procesy zbrodniarzy wojennych, tsunami), na pewno nie w kurortach, ale raczej wśród zwykłych ludzi: taksówkarzy, drobnych handlarzy czy studentów. Ci przygodni towarzysze podróży mówią o specyfice regionu czasem więcej niż doniesienia prasowe czy telewizyjne spoty.

Wszystko to mogłoby złożyć się na dobry, oryginalny zbiór reportaży, gdyby nie chaotyczna narracja, niepotrzebne wtręty z życia prywatnego autora czy drobne niedyskrecje dotyczące znanych osób. Znacząco uprzykrzają lekturę, podobnie jak niezbyt staranna korekta tekstu. Przy ingerencji dobrego redaktora "Kronika..." byłaby niewątpliwie o wiele lepsza, w obecnym kształcie pozostaje niewykorzystaną szansą.

__________________________________________________________________

Jakub Mielnik "Kronika końca świata", Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2013
__________________________________________________________________


poniedziałek, 9 grudnia 2013

Wypieki świąteczne wg Olgi Tokarczuk

[...] Potem zaczęły się wypieki. Najpierw pieczono pierniki według polskich przepisów pani domu. Greta wyciągała blaszane foremki i pozwalała małej Linie wycinać serduszka, pieski i ptaszki. Pani Eltzner sama ozdabiała kolorowym lukrem piernikowe anioły, które miały potem zawisnąć na choince. Po piernikach szły ciastka posypane cukrem i zamykane do czasu świąt w blaszanych pudełkach, a także kruche makaroniki, migdałowe i orzechowe, i maleńkie babeczki do wypełniania kremem. Wreszcie nadchodził czas na ciasta i wtedy kulinarne mistrzostwo pani Eltzner osiągało niebywałe wyżyny. Były więc biszkopty ubijane nad parą z ogromnej liczby jajek, strudle i bezowe podkłady do tortów. Na końcu pani domu piekła ptysie, które w czasie świąt napełniało się bitą śmietaną. Resztę zostawiano na potem: wszystkie te kremy, polewy, galaretki. Na potem zostawiano też ulubione ciasto pana Eltznera, które nazywało się „użądlenie pszczoły”. [...]

Olga Tokarczuk „E.E.”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1995, s. 77



Użądlenie pszczoły było dla mnie nowością, ale wygląda na to, że m.in. na Dolnym Śląsku jest to dość znane ciasto. Nic dziwnego, bo receptura pochodzi z Niemiec. Pierniki są zapewne mniej kaloryczne, ale co szkodzi poczytać i wyobrazić sobie smak tego wypieku.;)

Użądlenie pszczoły

Ciasto:
4 jajka
15 dag cukru
12,5 dag mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
posiekane migdały
gruby cukier, może być brązowy

Krem:
0,5 l mleka
1 budyń waniliowy
300 g masła
200 g cukru pudru
1 łyżka cukru wanilinowego
1 całe jajko
2 żółtka

Ciasto: Jajka wbijamy do miski, dodajemy cukier i ucieramy mikserem na puszystą masę, do masy dodajemy przesianą mąkę połączoną z proszkiem do pieczenia, mieszamy. Ciasto wylewamy do tortownicy o śr. 24 cm, wysmarowanej masłem i posypanej bułką tartą. Ciasto posypujemy migdałami i cukrem, wstawiamy do nagrzanego piekarnika do 170 stopni i pieczemy 35 minut. Studzimy.

Krem: W niepełnej szklance mleka mieszamy budyń, cukier, jajko i żółtka, natomiast pozostałe mleko gotujemy. Gdy zawrze wlewamy je do masy jajecznej (nie odwrotnie gdyż masa może się zwarzyć) i wstawiamy na moment na niewielki ogień aż masa zgęstnieje. Masę należy stale mieszać i uważać uważać, by się nie zagotowała. Gdy zgęstnieje, studzimy ją w kąpieli wodnej.

Masło miksujemy aż zbieleje dodajemy cukier, mieszamy, dodajemy budyń i ucieramy aż składniki się połączą. Gotowym kremem przekładamy ciasto, odstawiamy aż dobrze stężeje.

piątek, 6 grudnia 2013

Utarte ścieżki

Karierę Haruki Murakamiego obserwuję z boku od około dziesięciu lat. Przeczytałam „Sputnik Sweetheart”, który niezbyt mi się podobał oraz „Na południe od granicy, na zachód od słońca”, które podobało mi się bardzo. Ciąg dalszy tej znajomości nie chciał nastąpić, niemniej z zaciekawieniem przyglądałam się rosnącej popularności Japończyka w Polsce i na świecie. Najbardziej w tym wszystkim zaskakują mnie pojawiające się od kilku lat pogłoski, jakoby już, już w tym roku Murakami miał zostać laureatem literackiej Nagrody Nobla. Moim zdaniem pogłoski mocno przesadzone, ale w końcu artyści się rozwijają, a mnie mogło coś umknąć.


W „Bezbarwnym Tsukuru Tazaki…” znalazłam elementy znane z poprzednich powieści tego autora, czyli: samotność, niezamknięte sprawy z przeszłości, pogrążenie w letargu oraz tajemnicze wydarzenia. Styl również wydał mi się znajomy – jest prosty aż do bólu. Niestety Murakami idzie znacznie dalej i prostotę przypisuje także umysłowi odbiorcy. Przekaz powieści jest sformułowany nader wyraźnie, a na wypadek, gdyby czytelnik stracił czujność, powtórzony kilkakrotnie. Podobnie rzecz ma się z budowaniem postaci: nie ma mowy, aby metaforyczna bezbarwność głównego bohatera uszła uwadze czytelnika, ponieważ dokładnie omówi ją i narrator, i sam Tsukuru. Wszystko podane jest na tacy, łącznie z interpretacją tytułu nawiązującego do utworu Liszta „Le mal du pays”, który często w powieści powraca.

Nie wątpię, że bohater z problemami, wątek miłosny i japońska otoczka mają swój urok. Dla mnie najnowsza powieść Murakamiego ma go niewiele – owszem, lektura jest przyjemna, niestety niewiele z niej wynika. Rozczarowuje przede wszystkim dosłowność, tak niezwykła w kulturze, z której autor się wywodzi. Pisarze japońscy na ogół wspaniale łączą prostotę z finezją, tymczasem tej ostatniej brakowało mi w „Bezbarwnym Tsukuru Tazaki…” najbardziej. Nie tędy droga do Nagrody Nobla.

__________________________________________________________________________________________

Haruki Murakami „Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa”, tłum. Anna Zielińska-Elliott, Wydawnictwo Muza, Warszawa 2013
___________________________________________________________________________________________



środa, 4 grudnia 2013

Styczniowe spotkanie Klubu Czytelniczego

Andor i jego matka tworzą toksyczny związek dwojga ludzi, uwięzionych w ciasnym mieszkaniu. On jest pisarzem, ona - opuszczoną, dawno zapomnianą aktorką teatralną, której odmówiono prawa do grania po tym, jak jej córka wyemigrowała z kraju po rewolucji roku '56. Kobieta od lat nie wychodzi z domu, z którego zrobiła scenę - odgrywa gwiazdę, a jej syn widownię. Biorąc za tło polityczne zawirowania lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy na Węgrzech dochodzi do zmiany ustroju, Attila Bartis z niezwykłą subtelnością wnika w skomplikowane relacje uczuciowe, pokazując, jakie są następstwa choroby lekceważąco nazywanej zaborczością. 
  
Mam nadzieję, że notka wydawcy zachęci Was do lektury "Spokoju" Attili Bartisa oraz dyskusji. Powieść mocna, ale z pewnością zasługuje na uwagę. Książkę można kupić za kilka złotych w naziemnej księgarni dedalus.pl.

Początek dyskusji w piątek 17 stycznia 2014 r.
 
Gorąco zachęcam do wspólnego czytania i rozmowy.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Maestro

„Maestra” miałam nie czytać ze względu na odstręczający temat, na dodatek sprawa poznańskiego dyrygenta wydawała się oczywista: są ofiary pedofilii, jest prawomocnie skazany przestępca, nie ma zatem o czym dywagować. A jednak. O lekturze przesądził wywiad z autorem zamieszczony w Dużym Formacie (nr 45 z 7.11.2013 r.), a dokładnie dwa fragmenty. W pierwszym Marcin Kącki mówi o zaskakującym odkryciu w śledztwie:

Kiedy miałem zebrany materiał, poszedłem do Kroloppa i usłyszałem od niego coś, co zwaliło mnie z nóg. Kiedy zapytałem go o M., przytoczyłem szczegóły jego opowieści, usłyszałem: "Jeśli to prawda, to po co dał mi do chóru swojego syna?". Później Kroloppa aresztowano, skazano, ale we mnie pozostała masa pytań, na które wtedy, w 2003 roku, nie byłem w stanie odpowiedzieć. To było jedno z nich: jakim cudem ktoś seksualnie wykorzystywany w dzieciństwie wysyła własne dziecko do chóru kierowanego przez swojego prześladowcę? To pytanie wiązało się z kolejnym: dlaczego milczeli?

Drugi fragment był jedną z odpowiedzi na ostatnie pytanie o milczenie, a udzielił jej były dyrektor wydziału kultury w urzędzie wojewódzkim, pełniący za PRL-u kontrolę nad chórem:

Mówił: "Wszyscy wiedzieli". A kiedy pytałem, dlaczego milczał, usłyszałem: "Najważniejszy był poziom i występy. Im więcej było wyjazdów, tym lepsza była prasa, telewizja, a ja byłem z tego rozliczany, bo taka była moja praca. Te sprawy trzymało się pod kocem, bo były inne priorytety. Gdyby to wszystko wyszło na jaw, miałbym duże kłopoty, dlatego jedna czy druga dupa chłopaka mnie nie interesowały, ja wolałem mieć poziom chóru".

W reportażu Kąckiego absolutnie wszystko jest interesujące: główny bohater (nie bez powodu porównywany do szekspirowskiego Jagona), jego bezpardonowa walka o stanowisko w chórze, współzawodnictwo z chórem Stefana Stuligrosza oraz przebieg procesu sądowego. Najbardziej frapująca wydała mi się jednak kwestia milczenia oraz postawa rodziców chórzystów. Niesamowite są tłumaczenia urzędników, że owszem, o obłapianiu chłopców mówiło się, ale nie było skarg na piśmie, że nikt nikogo za rękę nie złapał, że dyrygent był „ustawiony” i nic nie można było mu zrobić, że to przecież taki kulturalny pan.

O wiele bardziej zastanawia stanowisko części rodziców, którzy świadomi pogłosek o niewłaściwych zachowaniach dyrygenta oddawali pod jego opiekę synów. Niektórzy intensywnie zabiegali, aby „maestro” dostrzegł ich dziecko i zapewnił mu wysoką pozycję w chóralnej hierarchii, lekceważąc jednocześnie sygnały o podejrzanych zabawach podczas wyjazdów chóru. Słowo „wyjazd” jest tu zresztą kluczowe: chórzysta zaaprobowany przez dyrygenta mógł liczyć m.in. na lukratywne występy zagraniczne, które w czasach PRL-u zapewniały kilkumiesięczne utrzymanie całej rodzinie w Polsce. Po upadku socjalizmu przelicznik był już inny, motywacja niektórych rodziców wciąż identyczna: szybkie i duże zarobki dziecka. Nie sztuka, nie uznanie, ale pieniądze.
 
Czyta się to wszystko z szeroko otwartymi oczami, choć nie o szokowanie Kąckiemu chodziło. W posłowiu pisze o specyfice poznańskiego wychowania i mentalności, w tym o nawyku przemilczania problemów. Jak pokazuje książka, przemilczano również przestępstwa, choć znaleźli się nieliczni odważni, którzy protestowali głośno. „Maestro” to rewelacyjny reportaż o narodzinach zła i jego bujnym rozkwicie. Bulwersuje treścią, imponuje tytaniczną pracą autora. Czapki z głów.

__________________________________________________________________________________________

Marcin Kącki "Maestro. 40 lat milczenia o skandalu w mieście zasłoniętych firanek" Wyd. Agora, Warszawa 2013.
__________________________________________________________________________________________



czwartek, 28 listopada 2013

Dziecko piasku

Witaj odległa istoto, mylące oblicze, niewinne kłamstwo, sobowtórze cienia, o ty, wyczekiwany i tak upragniony, przywołaliśmy cię tutaj, by zadać kłam przeznaczeniu, przynosisz radość, ale nigdy szczęście, rozbijasz namiot na pustyni, ale jest domem wiatru, jesteś fortuną popiołów, twe życie będzie długie, będzie próbą ognia i wytrwałości. (s. 23)

Ósme dziecko bogatego rzemieślnika nie mogło być kolejną dziewczynką, z nakazu zdesperowanego ojca zostało więc chłopcem. Szalony plan, który miał zapewnić rodzinie prawowitego dziedzica, sprawnie funkcjonował, a dorastającemu „Mohamedowi” odpowiadał. Młody spadkobierca był zbyt bystry, żeby nie zauważyć, że męskie przebranie zapewnia przywileje oraz pozycję niedostępne jego matce i starszym siostrom.


„Dziecko piasku” jest historią współczesną, trudno jednak uwolnić się od skojarzeń z dawnymi opowieściami arabskimi. Przebieranki, ucieczki, sekretne schadzki i klątwy nadają książce baśniowy charakter, podobnie zresztą jak sam sposób opowiadania: jest bajarz, są pojawiający się nagle świadkowie wydarzeń oraz cudem ocalone księgi, w których zapisano losy Mohameda. Wersje mnożą się, żadna z nich niestety nie napawa optymizmem - wszystkie naznaczone są piętnem tragedii.

Ten baśniowy sztafaż skrywa coś więcej niż zagmatwany życiorys chłopaka przebranego za dziewczynę. Jelloun w bardzo subtelny sposób opowiada o miejscu kobiet w świecie muzułmańskim, a dokładniej – o przekleństwie bycia kobietą. Udawanie mężczyzny przynosi, owszem, wymierne korzyści, ale z czasem rodzi pytania o tożsamość, a więc również o seksualność i wolność. Poszukania odpowiedzi mogą przyprawić o szaleństwo – dosłownie.

„Dziecko piasku” należy do gatunku tych książek, których uroki odkrywa się powoli, za to cieszy nimi jeszcze długo po zakończeniu lektury. Mnie szczególnie urzekło efektowne połączenie tradycji opowiadania ze współczesną problematyką oraz warstwa językowa. Tak finezyjnie i odważnie pisać na ważne, a zarazem wielokrotnie poruszane już tematy mało kto potrafi, w naszej kulturze – chyba nikt. Choćby dlatego Jelloun zasługuje na uwagę.

Tu można przeczytać ciekawy wywiad z autorem.

____________________________________________________________________

Tahar Ben Jelloun „Dziecko piasku” tłum. Jacek Giszczak, Karakter, Kraków 2013
____________________________________________________________________


poniedziałek, 25 listopada 2013

Polskie okładki

Na portalu Lubimyczytac.pl zamieszczono interesujący wywiad z Przemysławem Dębowskim, projektantem książek i współwłaścicielem wydawnictwa Karakter. Fragmenty poniżej:

Sebastian Frąckiewicz: Projektowanie okładek w Polsce straszliwie opiera się na schematach. Jeśli mamy tytuł z dziedziny literatury faktu, to na 99% u nas znajdziemy na okładce zdjęcie. Tymczasem na  przykład okładka brytyjskiego wydania „Białej gorączki” Hugo-Baddera opiera się na sugestywnej ilustracji. O wiele odważniejsze projekty graficzne znajdziemy także na czeskim rynku wydawniczym. Czy zatem w Polsce nie bierze się tej adekwatności zbyt dosłownie?

Przemysław Dębowski: Na pewno tak, bo jak wydajesz w Polsce romans, to musi być młoda dziewczyna i kwiat, a jak reportaż to właśnie – jak już wspomniałeś – zdjęcie, najlepiej mocne. Kontrast, którego doświadczamy, gdy zestawimy polskie księgarnie z brytyjskimi czy czeskimi, wynika z tego, że w obydwu wymienionych przez Ciebie krajach udział małych wydawców w rynku jest o wiele większy niż u nas. A mały wydawca może sobie w większym stopniu pozwolić na ryzyko. Tymczasem polski rynek jest płytki, duzi wydawcy nie chcą ryzykować, więc nadal wolą wybierać projekty bezpieczne, konwencjonalne. Wychodzą z założenia, że może nie zadowolą wszystkich, ale na pewno nie odstraszą. Możemy powiedzieć, że w pewien sposób nie docenia się inteligencji czytelnika. Oczywiście taka okładka jak „White fever” nie mogłaby się ukazać w Polsce, ponieważ nasz rodzimy zwyczaj wydawniczy mówi, że na okładce literatury faktu musi być zdjęcie, no bo zdjęcie oznacza prawdę. Ale dziś tego nie przeskoczymy. Potrzeba więcej małych wydawców.


Ale ty przecież projektujesz sporo dla dużych wydawców.

Owszem, ale jestem przy tym bardzo grzeczny i trzymam się reguł. Wiem na przykład, że nie mogę zaproponować tytułu, który jest mniejszy niż 10% okładki, bo coś takiego nie przejdzie. Takie numery mogę sobie robić u siebie w Karakterze – nawet okładkę bez tytułu. Ale wiem, że w przypadku dużych wydawnictw to się nie sprawdzi.

A ostatnia edycja Italo Calvino w W.A.B?

To jest chwalebny wyjątek. Tu mnie złapałeś. Inna sprawa, że nie jest to tytuł o masowym zasięgu, ale dla osób, które już wiedzą, czego się po tej literaturze spodziewać.



Widziałem też modernistyczną, bardzo odważną okładkę nowego wydania Kundery.

I znowu to kolejny, szczególny przypadek. Owoc współpracy wielu osób: mnie, Wojtka Kwietnia-Janikowskiego, z którym to projektowałem, działu marketingu wydawnictwa i samego Milana Kundery, który akceptował ostateczne projekty okładki. Nie była to prosta sprawa. Tym bardziej, że takiej osobie jak Kundera wydawnictwo nie może się sprzeciwić. Co w tym wypadku działało chyba na naszą korzyść.

       
                                 
Ok, mówiliśmy o tej wielkości tytułu. Jakie są jeszcze inne żelazne reguły projektowania okładek w Polsce?

Nazwisko autora musi być bardzo duże. Nie można robić brązowych okładek – to jest podobno wręcz jakieś tabu, że brązowe okładki się nie sprzedają. Z tym spotkałem się wiele razy. Kiedyś unikało się ilustracji i nadal przeważają zdjęcia, szczególnie w romansach i literaturze kobiecej, choć muszę przyznać, że tej ilustracji pojawia się coraz więcej. Nie możesz działać wbrew konwenansom, możesz je co najwyżej twórczo wykorzystać. […]

Czy kody kolorystyczne mają duże znaczenie przy projektowaniu okładki?

Tak, ale wynikają znów z wydawniczych przyzwyczajeń. Na przykład książki o II Wojnie Światowej mają zawsze wielkie, czarno-białe zdjęcia na całej powierzchni okładki. Warto zwrócić również uwagę, jak wyglądają okładki szwedzkich kryminałów. Gdy pojawiła się trylogia Larssona, to większość kryminałów skandynawskich autorów wydanych po niej zaczęło ją przypominać –  masywne blokowe pismo na mrocznej okładce i duży format książki, żeby ludzie mieli poczucie dobrze wydanych pieniędzy. To ewidentne dyskontowanie sukcesu „Milennium”. I co ciekawe, to działa. Smutne jest natomiast to, jak się w Polsce wydaje Alice Munro – jej okładki są skandaliczne. Gdy pierwsze jej tytuły wydawały Dwie Siostry, miała okładki naprawdę w porządku. Natomiast Wydawnictwo Literackie i W.A.B poprzez sposób, w jaki wydają Munro dziś, pozycjonują ją jako coś zbliżonego do tzw. ”literatury kobiecej”, w dodatku tej niskich lotów. To jest ewidentny przykład nieadekwatności, bo zawartość tego, co znajdziemy między okładkami a samą okładką, jest w przypadku Munro drastycznie różna.
 

Pełen tekst wywiadu znajduje się tu.

Projekty okładek autorstwa P. Dębowskiego obejrzeć można na jego stronie.


piątek, 22 listopada 2013

Dallas'63

Gdyby John F. Kennedy nie zginął w Dallas w listopadzie 1963 r., być może jego brat Robert nie musiałby startować w kampanii prezydenckiej i również uniknąłby śmierci. Jedna zmiana, zwłaszcza o dużym znaczeniu politycznym, pociąga za sobą kolejne, można więc założyć, że nie doszłoby do wojny w Wietnamie, zamachu na Martina Luthera Kinga i innych dramatycznych wydarzeń w historii Stanów Zjednoczonych. Tak przynajmniej uważa jeden z bohaterów 11/22/1963 (polski tytuł „Dallas’63”), któremu los dał szansę przeniesienia się w czasie - z roku 2011 do 1958. Kiedy już bowiem nacieszył się dobrodziejstwami przełomu lat 50. i 60., postanawia wykorzystać wiedzę i zrobić coś pożytecznego także dla kraju. Wybór pada na ocalenie prezydenta i tu zaczyna się wielka przygoda Jake’a Eppinga, nauczyciela angielskiego w liceum w stanie Maine.


Wbrew moim obawom książka Kinga nie skupia się na polityce, ani na postaci zabójcy Kennedy’ego, L. H. Oswalda. Nie jest to również dreszczowiec, jak twierdzą wydawcy, raczej mieszanka gatunków, czyli powieści obyczajowej, sensacyjnej i romansu. Posunięcie całkiem sensowne, jako że pozwala przez ponad 800 stron tekstu przejść gładko i szybko. Swoją drogą przyjemnie jest zanurzyć się w świat sprzed pół wieku: ludzie są sympatyczniejsi, jedzenie smaczniejsze, ceny paliwa śmiesznie niskie. Owszem, wszystko spowijają kłęby dymu papierosowego, nie ma komputerów i telefonów komórkowych, są za to m.in. stylowe samochody, o których w XXI wieku można głównie pomarzyć. Bo czy nie jest piękny czerwony kabriolet Sunliner używany przez głównego bohatera powieści?;)



W powieści uderza sentyment do lat 60., z całą ich kulturą i obyczajowością. Z jednej strony mamy ówczesną muzykę, seriale, modę i reklamy, z drugiej – pruderyjność i rasizm. Tło uzupełniają niepokoje społeczne spowodowane „wojną nerwów” z ZSRR oraz poczynania wszechobecnej mafii. Przy okazji daje się zauważyć coś, co dość często zauważam w amerykańskich filmach i literaturze: autentyczne zaangażowanie w losy państwa. Bohaterowie 11/22/1963 bywają dumni z Ameryki, niewątpliwie mocno się z nią utożsamiają i są skłonni ponieść ryzyko dla dobra narodu. Zdarzają się sceny patetyczne (np. jedna z bohaterek mówi: Nie głosowałam na niego, ale tak się składa, że jestem Amerykanką i to czyni go nie tylko prezydentem, ale moim prezydentem), choć nie wykluczam, że dla Amerykanów podobne podejście jest naturalne. Jeśli tak, można je chyba uznać za zdrowy patriotyzm.

Powieść Kinga jest zresztą na wskroś „amerykańska”, co widać także w nieco ckliwym zakończeniu i wątku romantycznym. Reszta jest znakomita, przynajmniej w kategorii literatury popularnej. Imponuje rozmach i staranne przygotowanie autora - rzeczywistość lat 60. została udokumentowana i dopracowana w szczególe. Czy jest to rzecz głęboka? Średnio, niemniej stawia pytania o przyszłość i o konsekwencje wyborów. W moim przypadku 11/22/1963 wzbudziło zainteresowanie Oswaldem – drobnym, nerwowym człowieczkiem, nękanym przez nadopiekuńczą matkę i zafascynowanym komunizmem. Chyba już wiem, co będzie moją kolejną lekturą.;)

________________________________
Stephen King, 11/22/63, Scribner, 2011



wtorek, 19 listopada 2013

Podróż do korzeni

Miasteczko Lotus w stanie Georgia nie ma w sobie nic pięknego - jest podłą dziurą, z której młodzi uciekają przy pierwszej lepszej okazji. Dla Franka był nią wyjazd na wojnę w Korei, dla jego siostry Cee – małżeństwo z mężczyzną z wielkiego miasta. Obojgu przyszło jednak wrócić w rodzinne strony. Znienawidzone miejsce okazało się po latach przystanią, w której można wylizać rany i nabrać sił. Wbrew pozorom osada miała jednak w sobie coś z kwiatu lotosu (lotus – ang. lotos) – głęboko ukryte, silne korzenie.


Toni Morrison mówi w „Domu” nie tylko o przywiązaniu do miejsca i więzach rodzinnych. Na zaledwie 144 stronach potrafiła opowiedzieć również o wchodzeniu w wiek męski oraz odkupieniu winy. Jakby mimochodem kontrastuje siłę kobiet z siłą mężczyzn, nowoczesność z tradycją, a miasto z prowincją. Najciekawszy jest jednak sposób, w jaki pisze o dyskryminacji rasowej – ani razu nie określa koloru skóry bohaterów, a mimo to czytelnik nie ma wątpliwości, czy pisze o białych, czy o czarnych. Doprawdy niesamowite.

„Dom” przyjemnie zaskoczył mnie również swoją prostą formą – zwięzły styl autorki ograniczył fabułę do minimum, dając w efekcie kameralną historię w kilkunastu odsłonach. Historię czarnoskórego Odysa, albo jak kto woli – syna marnotrawnego. Lubię takie małe cacka; a Morrison można tylko pogratulować formy - książkę napisała mając 81 lat.

_____________________________________________________________

Toni Morrison „Dom”, tłum. Jolanta Kozak, Świat Książki, Warszawa 2013
_____________________________________________________________

piątek, 15 listopada 2013

Klub Czytelniczy (odc. 35) - Pasażerka

W audycji radiowej PR2 Zofia Posmysz opowiadała o początkach pracy w charakterze reporterki i pomyśle na „Pasażerkę”:

Wtedy została uruchomiona linia lotnicza Warszawa-Paryż i kierownictwo działu literackiego poleciło mi jednodniowy rejs do Paryża i napisanie relacji z tego lotu. Przylecieliśmy o godz. 10.00 i kapitan powiedział mi, że do lotu powrotnego mam jeszcze kilka godzin czasu. Wysiadłam na placu Zgody. (Concorde). Zgiełk był jak na jarmarku, turystów moc, w głosach dało się słyszeć przewagę języka niemieckiego, co nie było dla mnie zbyt przyjemne. Nagle usłyszałam wysoki nieprzyjemny głos i po prostu zmartwiałam, bo był to głos łudząco podobny do mojej szefowej esesmanki z Auschwitz-Birkenau. W mojej głowie powstało pytanie: jak bym się zachowała, jakby to naprawdę była ona. Po jakimś czasie, namawiana przez męża napisałam słuchowisko, które było odpowiedzią na to pytanie.

Audycji można wysłuchać tu:


Pytania do dyskusji:

1. Dlaczego Liza obdarzyła Martę szczególnymi względami?

2. Marta jest postacią papierową czy pełnowymiarową? Dlaczego?

3. W rozmowie o odpowiedzialności społeczeństw Bradley stwierdza: „Jedyny kanał, w którym może się wyrazić moja aktywność społeczna, to wybory. Potem… mogę iść spać. Ci panowie już robią, co chcą, nie pytając nikogo o zdanie.” (s. 105) Czy Liza i Walter w identyczny sposób mogą tłumaczyć się ze swojej przeszłości wojennej?

4. Po wysłuchaniu opowieści żony Walter mówi: „Wyznałaś mi to, wiem wszystko i postaram się do tego nie wracać. Nigdy! Żadne z nas. To jest jedyne możliwe wyjście, Lizo. Będziemy żyli tak, jakby tego nie było.” (s. 127) Czy rzeczywiście jest to jedyne możliwe rozwiązanie? Jak Waszym zdaniem potoczyły się dalsze losy Kretschmerów?

5. Co wyróżnia „Pasażerkę” spośród innych książek z nurtu literatury obozowej? Jakie są mocne i słabe strony tej powieści?

6. Wasze pytania


Zapraszam do dyskusji.

wtorek, 12 listopada 2013

Kara boska

Wybierając się do kina na „Wenus w futrze”, nie miałam pojęcia, że otrzymam „trzy w jednym” czyli zgrabne połączenie literatury, teatru i kina. Punktem wyjścia jest opowiadanie Sacher-Masocha, którego adaptację reżyser Thomas Novacek (Mathieu Amalric) chce wystawić na scenie paryskiego teatru. Miejsce podrzędne, aktorki startujące do roli kobiecej beznadziejne, a sam reżyser tak nieporadny, że nie potrafi nawet pozbyć się spóźnionej na przesłuchanie Wandy (Emmanuelle Seigner). Ta wulgarna i mało inteligentna kobieta sprawnie wejdzie w rolę, by wkrótce całkowicie zdominować Thomasa.


Film Polańskiego można oglądać jako komedię, bo subtelna walka płci rozgrywająca się na scenie jest rzeczywiście zabawna. Gafy, przeciwieństwa charakterów oraz nieoczekiwane przemiany Wandy są siłą napędową tego filmu. Równie atrakcyjny jest temat przewodni czyli dominacja kobieca, tu w wersji ekstremalnej – aktorka i reżyser pracują wszak nad tekstem Sachera-Masocha. Powracające motto sztuki: „Bóg go ukarał i oddał w ręce kobiety” staje się przekleństwem Thomasa, który zostaje surowo ukarany. Czy aby słusznie? Mówi się, że to film o zemście kobiet na mężczyznach i trudno się z tym nie zgodzić. Wydaje mi się jednak, że Polański idzie znacznie dalej – nie tylko pokazuje rosnącą siłę kobiet, ale przestrzega przed ewentualnymi „nadużyciami”.  Novacek zostaje bowiem ukarany nie tylko za cudzy  tekst sprzed 200 lat, ale i za swoją szczerość i ufność, a nawet – paradoksalnie – za gotowość poddania się kobiecie. Najwyraźniej gniew bogiń jest równie ślepy co gniew bogów.

 
„Wenus w futrze” oglądałam z ogromną przyjemnością. Film jest inteligentny i dowcipny, dopracowany w najmniejszym szczególe (np. szminka Wandy ma ten sam rudawy odcień co skarpety Thomasa). W scenerii ograniczonej do jednego budynku, obsadą – do dwojga aktorów, Polańskiemu udało się stworzyć prawdziwy majstersztyk. Jest materiał literacki, jest nośny temat, są koncertowo zagrane role Amalrica i Seigner. W tym przypadku magia kina zadziałała w stu procentach.

____________________________________

"Wenus w futrze" (2013) Francja/Polska

reż. Roman Polański
wyst. Emmanuelle Seigner, Mathieu Almaric
więcej informacji tu