piątek, 31 stycznia 2014

Nie tylko magdalenki

Amerykanka Dinah Fried jest projektantką, graficzką i pisarką, amatorsko zajmuje się dekorowaniem stołów. Jedną z jej ostatnich prac jest album „Fictitious Dishes” (Fikcyjne dania) zawierający pięćdziesiąt fotografii potraw opisanych w znanych utworach literackich. Są proustowskie magdalenki, jest dickensowska owsianka i sałatka krabowa Sylvii Plath, są babeczki prosto z „Korekt” Franzena i wiele innych. Oprócz zdjęć publikacja ma zawierać ciekawostki dotyczące jedzenia, anegdoty z życia autorów oraz informacje o ich i zamiłowaniach kulinarnych. Album ukaże się (na początek tylko w Stanach Zjednoczonych) w kwietniu 2014 r. Oto próbki i źródło inspiracji:

"Buszujący w zbożu" J.D. Salingera

"Szklany klosz" Sylvii Plath

"W drodze" Jacka Kerouaca

"Zabić drozda" Harper Lee

"Dziewczyna, która igrała z ogniem" Stiega Larssona

"Alicja w Krainie Czarów" Lewisa Carrolla


Więcej fotografii z albumu można obejrzeć tu.

Notka inspirowana artykułem na bookznami.

wtorek, 28 stycznia 2014

Mnóstwo czasu

Rekomendacja na okładce nie kłamie: opowiadania Doctorowa są błyskotliwe i zaskakujące. Urok tego zbioru wynika z różnorodności formy i treści – bohaterów nie łączy bowiem nic, trudno znaleźć dla nich wspólny mianownik. Akcja osadzona została w różnych zakątkach Stanów Zjednoczonych i w różnych okresach – od schyłku XIX wieku aż po bliską przyszłość. Każdy tekst wymaga oswojenia się z nową sytuacją, często bardzo zagadkową i wymagającą cierpliwości. Autor najwyraźniej stawia na domyślność czytelnika, zmuszając go do łączenia faktów i samodzielnego uzupełniania tła zdarzeń. Dla mnie jest to zaletą, bo podawania gotowych odpowiedzi w literaturze nie lubię.


Bohaterowie „Mnóstwa czasu” są osobami zwykłymi uwikłanymi w niezwykłe sytuacje: prawnik pozorujący własne zaginięcie, członek sekty rozczarowany zachowaniem duchowego przywódcy, ksiądz śledzący złodziei, syn oszustki matrymonialnej, młoda kobieta o skłonności do podejmowania pechowych decyzji i paru innych. Na ogół dobrze radzą sobie z kłopotami, ba! tak dobrze, że ich zaradność potrafi wprawić w zdumienie. Co stanowi tym większą przyjemność dla czytelnika, jak również powód do (u)śmiechu. O tym najlepiej przekonać się osobiście, Doctorow raczej nie zawiedzie. Nie miałabym nic przeciwko temu, aby polscy literaci z podobną zręcznością łączyliby lekkość pióra, pomysłowość i inteligencję.

________________________________________________________________________

E.L. Doctorow „Mnóstwo czasu” tłum. Dorota Kozińska, Świat Książki, Warszawa 2013
________________________________________________________________________

piątek, 24 stycznia 2014

Zamieć

Stanisław Grochowiak (1934-1976)

Zamieć

Bo teraz popatrz: znowu mamy śniegi
Szklane trumienki twych powiek pokryte
Zawiane usta -
Pajęczyny lodu
Śpią w twoich nozdrzach jak w maleńkich grotach

Bo teraz poczuj: znowu wieją mrozy
Żyły twe stygną jak kwiaty na szybie
Na ciepłym języku usiadł anioł chłodu
Szronem się pokrył strop podniebienia

Bo teraz posłysz: drwale dzwonią w drzewa
Sanie po śniegu jak po srebrnym chruście
Ptak skostniał
Zapadł
I uderzył w biegun

A dźwięk tak cienki jakby ktoś zakrzyknął


Kanon, 1965, Poezje Wybrane. Warszawa 2001


wtorek, 21 stycznia 2014

Warstwy miasta

To miasto było warstwami. Śmiechem historii. Powstawało. Upadało. Powstawało. Zmieniało nazwę pisaną w literach, które wcale nie przypominały liter. Upadało. Odchodziło. Wracało. Ale trwało. Jako warstwa. A każde pokolenie budowało je na nowo. Dodając swoje cegły spraw. Opowieści. Dni. Stawiając mury słów. Dokładając swoją warstwę. To miasto było polem bitwy. Pomiędzy dziś a wczoraj. (s. 21)


Grzegorz Kosson opowiada o Warszawie w niecodzienny sposób. Zamiast konkretów używa wyszukanego kamuflażu, co sprawia, że historia nabiera baśniowego zabarwienia. Ważna jest rzeka, fabryka i ogród, wśród bohaterów na pierwszy plan wysuwają się Jeźdźcy Wschodu, Ujarzmiacze Rzeki i Nowi Ludzie. Żadnych dat, żadnych nazwisk. Pozostają aluzje, symbole i idee, które na szczęście dość łatwo dają się rozszyfrować. "Warstwy..." można czytać również jak czułą opowieść o bliskim sercu miejscu. To wrażenie potęgują nastrojowe ilustracje Dennisa Wojdy.


Całość rozpisana jest na krótkie akapity, te z kolei na krótkie zdania lub na pojedyncze słowa. Ma to swój urok, niestety ulotny – myślę, że podział tekstu na rozdziały wprowadziłby do historii pewien ład, którego nieco tu brakuje. Zastanawia ilość miejsca poświęcona Ursynowowi, jeszcze bardziej dziwi wtręt o drodze 66 w Stanach Zjednoczonych. Tak czy owak, jest to raczej książka dla starszych niż młodszych czytelników, będąca próbą opowiedzenia o mieście w oryginalny sposób. Nie do końca udaną, ale dobrze rokującą na przyszłość.


Paradoksalnie, najbardziej w tej publikacji zafrapował mnie biogram autora:
Grzegorz Kosson - pisarz i bloger. Autor książek „Złam konwencję” i „Podaj dalej”. Brand coach, ekspert ds. komunikacji marketingowej i zarządzania wartością. Specjalista w zakresie storytellingu. Pasjonat nowych technologii i social media. Urodzony i zakochany w Warszawie. Baczny obserwator świata i ludzi. Jego pasją jest zbieranie i opowiadanie inspirujących historii.
Dostrzegam tu mnóstwo materiału na opowieść o warstwach języka.;)

________________________________________________________________________

Grzegorz Kosson „Warstwy czyli obrazy miasta”, Wyd. Słowa i Myśli, Warszawa, 2013
________________________________________________________________________




piątek, 17 stycznia 2014

Klub Czytelniczy (odc. 37) - Spokój

I wtedy Kleopatra tak jak stała, wybiegła z teatru. Czarne strumienie łez płynęły jej z oczu, bo nawet nie zmyła makijażu. W czarnej peruce na głowie przemknęła przez śródmieście, w diademie ze szklanych diamentów i staniku wyszywanym szklanymi rubinami, w sandałach na nogach i w szalu ze sztucznego jedwabiu na ramionach – tak jak wzorując się na afiszu pewnej francuskiej rewii, wyobrażała sobie Kleopatrę bratanica towarzysza Fenyő. Ludzie nie dowierzali własnym oczom, matki wychodzące z domu towarowego Pionier odwracały głowy dzieciom, jak ukręca się głowy kurczakom, żony na środku ulicy policzkowały gapiących się z otwartymi ustami mężów, siódemka jadąca od placu Felszabadulás do Astorii zwolniła, bo pasażerowie uprosili kierowcę, żeby nie wyprzedzał Kleopatry. Ale nikt nie domyślił się, kim jest ta półnaga kobieta w powiewającej narzutce. Nie rozpoznali swojej aktorki, bo nigdy nie widzieli u niej prawdziwych łez, ale tylko takie, jakimi płakała, kiedy w odpowiedniej chwili skórę pod oczami posmarowano jej wietnamskim balsamem. (s. 44-45)


Pytania do rozważenia:

1. „Pisanie jest samobójstwem tchórzy” (s. 10) stwierdza narrator powieści na spotkaniu autorskim. Czy była to rzeczywiście tylko niezręczna, improwizowana wypowiedź czy szczerość?

2. Po pogrzebie aktora Judit mówi do brata: „Przecież człowiek żyje, dopóki bez mrugnięcia potrafi kłamać innym prosto w oczy. A jak już nie potrafi, bierze do ręki żyletkę.” (s. 96) Czy z tego właśnie powodu kilka lat później popełniła samobójstwo?

3. Co było przyczyną rozpadu rodziny Weerów?

4. Związek Andora z Eszter to miłość czy mania (s. 206)?

5. Jak oceniacie powieść Bartisa? Jakie są jej mocne i słabe strony?

6. Miejsce na Wasze pytania.


Serdecznie zapraszam do dyskusji.

wtorek, 14 stycznia 2014

Piękny osiemdziesięcioletni

Chyba żaden inny pisarz nie fascynował mnie w czasach licealnych tak bardzo jak Marek Hłasko. Złożyła się na to niechęć do literatury „dziewczyńskiej”, legenda pisarza i naturalnie jego utwory. Smaczku dodawał ten sam dzień obchodzenia urodzin. Nie pamiętam już, czy najpierw przeczytałam „Pięknych dwudziestoletnich”, czy zbiór opowiadań, ważne, że wpadłam po uszy. Brutalny, męski świat Hłaski okazał się na swój sposób atrakcyjny – mimo wszechobecnego brudu i zgnilizny. Oprócz lektur były też adaptacje teatralne i filmowe, oglądane bez wyjątku: od świetnej „Pętli” Hasa po słabą „Sonatę marymoncką” Ridana. A potem przyszły studia i pojawiły się zupełnie inne fascynacje.


Od tamtej pory nie ciągnęło mnie do odnowienia znajomości. Miałam niejasne przeczucie, że proza Hłaski mocno się zestarzała i nowych fanów raczej się nie doczeka. Fragmenty „Pięknych dwudziestoletnich” wysłuchane latem w radiowej Dwójce potwierdziły moje przypuszczenia: uderzał niewyszukany styl, treść nie porywała. I dopiero osiemdziesiąta rocznica urodzin pisarza skłoniła mnie do przejrzenia biblioteczki i powtórnej lektury. Wybór padł na „Ósmy dzień tygodnia” - całkiem udany obrazek obyczajowy z warszawskiej Pragi lat 50. oraz „Cmentarze” – utwór dość nierówny, ale głębszy i ciekawszy.


Hłasko uważał „Cmentarze” (1957) za nieudane, bo zawierały zbyt wiele historii z życia wziętych (z czasem uznał, że proza powinna składać się wyłączenie ze zmyśleń). Faktycznie, dialogi takie jak ten z celi w komisariacie MO:
– Mówię panu; byłem trochę wstawiony i śpiewałem.
– Co pan śpiewał?
– Czy to nie wszystko jedno?
– Jasna sprawa, że nie. Śpiew a śpiew to kolosalna różnica. O czym pan śpiewał?
– Już nie pamiętam, zresztą naprawdę nieważne… Wojskowa stara piosenka. […]
Nieznajomy gwizdnął.
– Gorzej być nie mogło – powiedział. Leży pan jak amen w pacierzu…
(s. 100)
lub ten telefoniczny z kolegą z pracy:
– Słuchaj, tutaj małe nieporozumienie. Zatrzymano mnie.
– Na odprawie?
– Nie. W komisariacie.
– W ramach akcji „Miasto – Wsi”?
– Nie. Normalnie.
– Aha: deratyzacja.
– Nie. Rzekomy alkoholizm.
– Przecież do walki z alkoholizmem wydelegowaliśmy Cebulaka. Ty, Kowalski, jesteś wydelegowany dla akcji łączności miasta ze wsią.
(s. 119)
i z zebrania partyjnego:
– Towarzysz Nowak ma airdale-terriera, który się nazywa „Samba”. Pytam się: dlaczego „Samba”? Z tym trzeba raz nareszcie skończyć.
– To w wolnych wnioskach – podniosły się okrzyki. – To w wolnych wnioskach.
– Dlaczego czekać aż do wolnych wniosków? – krzyczeli inni. – Z takimi rzeczami trzeba skończyć od razu, słusznie. Dzisiaj „Samba”, a jutro co? Dzieci koreańskie napalmem bombardować, tak?
(s. 136)
mogą dzisiaj uchodzić za zabawne i po prostu wyssane z palca, niestety pisarz zaledwie ubrał w słowa prawdziwe sytuacje. Ta historia przykładnego obywatela i działacza partyjnego, który, posądzony o dywersję, szuka wsparcia u dawnych kolegów z partyzantki, chwilami kuleje i ociera się o patos, dobrze jednak oddaje grozę epoki stalinowskiej. Styl może nie zachwycać, natomiast kafkowski klimat i dialogi zwięźle oddające sedno problemu wyróżniają się tu zdecydowanie na plus. Mnie się podobało, pozostaje pytanie, czy dywagacje o wypaczeniach ideologii mogą jeszcze porywać kolejne pokolenia.

Przeglądając książki Hłaski, dochodzę do wniosku, że nawet jeśli straciły na aktualności, pozostaną dla mnie ważne ze względu na dawne dyskusje i całą otoczkę towarzyszącą ich poznawaniu (że o zdobywaniu nie wspomnę). Przy całym swoim pozerstwie, ten James Dean polskiej literatury niewątpliwie wniósł do niej sporo fermentu i pozostawił kilka niezłych opisów powojennej Polski. Na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie: Hłasko miał dobrą rękę do tytułów np. „Następny do raju”, „Wszyscy byli odwróceni”, „Opowiem ci o Esther”, „Palcie ryż każdego dnia” i kilka innych. Wyraziste i intrygujące jak ich autor.

Na stronie radiowej Jedynki można wysłuchać fragmentów biografii Marka Hłaski autorstwa Andrzeja Czyżewskiego w wykonaniu Andrzeja Chyry.

______________________________________________

Marek Hłasko "Cmentarze", Czytelnik, Warszawa 1989
______________________________________________

piątek, 10 stycznia 2014

Na służbie

Kucharka dała wymówienie. Co za błogosławieństwo! Bez służących jest strasznie, ale z nimi – jeszcze gorzej. Nie mogę zapomnieć tego okropnego stworzenia na dole w kuchni. – skarżyła się w liście z 1919 r. Katherine Mansfield. Nie była odosobniona w swojej niechęci do służby, czego dowodzi książka Lucy Lethbridge ‘Servants. Downstairs View of the of The twentieth century Britain’. Publikacja tyleż fascynująca, co świetnie napisana: rzetelnie i przystępnie.


Autorka rozpoczyna opowieść jeszcze w epoce wiktoriańskiej, a więc w czasach, gdy w bogatych, arystokratycznych domach zatrudniano dziesiątki służących. Z jednej strony świadczyli o statusie majątkowym gospodarzy, z drugiej mieli być niewidoczni i niesłyszalni. Duża liczebność służących powodowała rozproszenie obowiązków (np. jedna osoba zajmowała się tylko łupaniem orzechów, inna uderzaniem w gong) oraz tworzenie rozbudowanej hierarchii wśród służby (tym wyższym rangą również przydzielano pomocników). „Państwu” nie wypadało wykonywać najprostszych czynności, nawet najmniejszy kontakt z pracą (np. otworzenie okna) naruszał dobre obyczaje i wizerunek. Klasa próżniacza, co się zowie.


Lethbridge cytuje liczne relacje świadków o nietypowych lub wyśrubowanych wymaganiach chlebodawców, jednak znacznie ciekawszy jest opis przemian zachodzących na przestrzeni stulecia. Te kluczowe dla relacji służący-pan miały miejsce w 1911 r., kiedy w parlamencie brytyjskim przeforsowano pierwszą ustawę o ubezpieczeniu społecznym, uwzględniającą także świadczenia dla bezrobotnych. Dalsze zmiany wymusiła I wojna światowa: wraz z odpływem mężczyzn na front kobiety przejęły część ich zadań, klasa robotnicza zaczęła domagać się swoich praw, na rynek wprowadzano nowinki techniczne ułatwiające prowadzenie gospodarstwa domowego. Arystokracja przywiązana do romantycznego wyobrażenia angielskiej świetności z trudem adaptowała się do nowych realiów, szczególnie dotkliwie odczuwając kłopoty z aprowizacją i chętnymi do pracy. Okazało się bowiem, że coraz więcej osób wybierało zatrudnienie w fabrykach ze względu na większą swobodę.


Po II wojnie światowej zmiany potoczyły się lawinowo. Klasa wyższa musiała zacząć zarabiać, z kolei klasy niższe, w tym głównie kobiety, mogły podjąć się znacznie lepszej pracy niż ta na służbie. To wszystko jest arcyciekawe i może wydawać się anachronizmem, tymczasem zawód służącego nadal przecież istnieje – w postaci pani sprzątającej czy opiekunki do dziecka także w Polsce. Co więcej, odradza się m.in. zawód kamerdynera, choć dotyczy to raczej wąskich kręgów (patrz: artykuł w Polityce nr 51/2013). Pasjonująca lektura, doprawdy.


_________________________________________________________________________________

Lucy Lethbridge ‘Servants: A Downstairs View of Twentieth-Century’, Bloomsbury Publishing, 2013
_________________________________________________________________________________


wtorek, 7 stycznia 2014

Lutowe spotkanie Klubu Czytelniczego

"Sensem życia jest bawić się życiem, a jeżeli życie jest zbyt leniwe, nie pozostaje nam nic innego jak dać mu lekkiego szturchańca" mówi jeden z bohaterów Kundery. W lutym spróbujemy zabawić się literaturą, a szturchańcem będzie zbiór opowiadań Milana Kundery "Śmieszne miłości" z 1970 r. Siedem historii o flirtach, romansach i miłościach oraz kilu innych ważnych sprawach. Będzie dowcipnie i inteligentnie.

Stare wydanie to niecałe dwieście stron (mogę udostępnić w wersji pdf), czytamy więc całość.

Początek dyskusji 14 lutego 2014 r. Zachęcam, książka jest przednia.;)



piątek, 3 stycznia 2014

Koktail à la Jerzy Pilch

Tak jest, Don Juan Ziobro pomiędzy ostatnimi pobytami na oddziale deliryków pijał wyłącznie denaturat, ale był to denaturat przyrządzony w sposób subtelny i finezyjny. Żadnego ordynarnego rozcieńczania wodą z kranu, żadnego budzącego technologiczną grozę wywabiania biskupiej barwy za pomocą wybielacza Ace, żadnego dolewania trzech buteleczek kropli miętowych celem nadania trunkowi bardzo kiepskich pozorów miętówki.

Don Juan Ziobro wpierw szykował kawę zbożową. Kawy sypał sporo i warzył ją długo, na końcu zaś, by nabrała gęstości smoły, barwy hebanu, mocy parowozu, dodawał jedną łyżkę spadziowego miodu, cztery łyżki rozpuszczalnej neski oraz dwie torebki cukru waniliowego. Tak przyrządzoną mokkę mieszał z denaturatem, to znaczy wlewał butelkę denaturatu do garnka z kawą zbożową, która już wzbogacona o podane składniki, wystudzona musiała być do lodowatości. (Na trywialne pytanie: dlaczego kawa musiała być wystudzona do lodowatości, nie będę odpowiadał). Drewnianą warząchwią mieszał koktajl tak długo, aż wpadał w swoisty trans mieszania i zaczęło mu się zdawać, że mieszać nigdy nie przestanie. Kiedy Don Juan Ziobro uświadamiał sobie, że chyba nigdy nie przestanie mieszać denaturatu z kawą zbożową, przerywał mieszanie, wydobywał z garnka drewnianą warząchew, muskał ją językiem, smakował smak jeszcze bardzo jałowy. Następnie kładł na garnku prawie całkowicie oskórowany z emalii durszlak, po czym wnętrze durszlaka wyścielał wysterylizowaną gazą. Teraz nadchodził sezon owoców cytrusowych. Dwie dorodne i jak najstaranniej na straganie wybrane cytryny Don Juan Ziobro z naturalną, jak na fryzjera i muzyka, i zarazem z zadziwiającą, jak na pijaka o roztrzęsionych rękach, precyzją przecinał na pół. Rad był z dokonanego dzieła i długo (choć nie do granic transu) wpatrywał się w cztery leżące na stoliku identyczne połówki owoców. Nad wyścielonym gazą durszlakiem kolejno, ze skrajną metodycznością, wyciskał sok z każdej z nich. Gazę wyżymał z wielką delikatnością i wyżętą rzucał, gdzie popadło – czas skrajnej metodyczności, w ogóle czas metodyczności skończył się bowiem – i tak Don Juana Ziobro czekało jeszcze jedno (chwała Bogu ostatnie) mieszanie, i tak czekało go jeszcze wymagające najwyższej uwagi przelewanie (czynił to za pomocą całkowicie oskórowanego z błękitnej emalii lejka) prawie już gotowego trunku do starej butelki po Johnny Walkerze, którą Don Juan Ziobro przechowywał z powodów sentymentalnych. (Przypominała mu ona pewną debiutującą w jego ramionach maturzystkę).

I tak czekało go jeszcze czekanie. Dramatyczne czekanie, aż odstawiony do lodówki trunek najprzedniejszego i nieporównywalnego z niczym smaku stanie się ciemny i głębinny jak morze porosłe butwiejącą trawą.
Jerzy Pilch „Pod Mocnym Aniołem”, Wyd. Literackie, Kraków 2000, s. 185-187