czwartek, 27 lutego 2014

Kolacja oksfordzka à la Javier Marías

Cromer-Blake był moim przewodnikiem i obrońcą w mieście Oksford i to on poznał mnie z Clare Bayes cztery miesiące po moim przyjeździe, a dziewięć przed owym 5 listopada, podczas jednej z tych napuszonych kolacji, które nazywa się tam high tables. Kolacje te odbywają się w ogromnych refektoriach różnych colleges i każdy college uroczyście celebruje swoją raz w tygodniu. Jeśli nazywają się dosłownie wysokimi stołami, to raczej dlatego, że stół przy którym siadają gospodarze z zaproszonymi gośćmi, znajduje się na podwyższenie i góruje nad pozostałymi (przy których studenci jedzą z podejrzaną szybkością i uciekają, gdy tylko skończą, pozostawiając samych wyniosłych współbiesiadników i unikając w ten sposób przedstawienia, jakie ci ostatni zawsze dają), niż z powodu wysokiej jakości strawy czy prowadzonych rozmów. Kolacje te należą do obyczaju (oksfordzkiego) i członkowie kongregacji mają obowiązek przywdziewać na nie togi. Przede wszystkim są także bardzo formalne, bo ich niebywała długość pozwala na zaistnienie i stopniowe pogłębianie się poważnego pogorszenia obyczajów, słownictwa, dykcji, płynności wypowiedzi, przyzwoitości, wstrzemięźliwości, wykwintności stroju, uprzejmości i ogólnego zachowania współbiesiadników, których zwykle jest około dwudziestu. Początkowo wszystko jest uroczyste i uporządkowane aż do najdrobniejszych szczegółów. Współbiesiadnicy, którzy w połowie są członkami college’u wydającego kolację, a w połowie członkami innych college’ów (czasem trafi się jakiś przelotny obcokrajowiec), których ci pierwsi zaprosili w nadziei, że następnie zostaną zaproszeni do nich (w związku z czym skład różnych high tables niewiele się zmienia i współbiesiadnicy zwykle są ci sami, tyle że czasem jedzą kolację w jednym college’u, a czasem w innych, i niektórym zdarza się brać udział w takich kolacjach dziesięć czy dwanaście razy w roku akademickim i pod koniec już wzajemnie się nienawidzą albo przynajmniej nie znoszą), zbierają się wcześniej w przyległym eleganckim saloniku, gdzie wszyscy wypijają szybkie sherry, i dopiero kiedy zjawiają się wszyscy, przechodzi się do refektarza (nigdy punktualnie o siódmej) w rzędzie, parami (każdy gospodarz ze swoim zaproszonym gościem) i w kolejności ściśle odzwierciedlającej hierarchię wewnątrz college’u. 


Przypomnienie sobie w jednej chwili starszeństwa i tytułów dziesięciu czy dwunastu zasłużonych osób niezwykle drażliwych na tym punkcie nie jest łatwym zadaniem, dlatego jeszcze przed wejściem zwykle mają miejsce drobne kłótnie czy sprzeczki, przepychanki czy kuksańce, z winy ambitnych czy zapominalskich członków albo fellows, którzy, by tak powiedzieć, próbują storpedować protokół i wkręcić się w szereg, aby zyskać prestiż. Studenci, którzy czekają (głodni), siedząc w jadalni, unoszą się z hipokryzją i szacunkiem, gdy w końcu ujrzą paradujących w togach donów oraz ich speszonych zagranicznych towarzyszy, którzy z religijnym namaszczeniem kładą ręce na oparciach wyznaczonych wcześniej krzeseł. Warden albo dyrektor czy zarządca college’u (często rozziewany arystokrata) zajmuje honorowe miejsce przy stole, który z kolei zajmuje honorowe miejsce pośród pozostałych stołów, w związku z czym zajmuje podwójnie honorowe miejsce, i jeszcze zanim obecni usiądą, rozpoczyna prezentację najbardziej ewidentnego aspektu swego podwójnego prezydowania, to znaczy serii uderzeń młotkiem i latynizmów, które rozbrzmiewają, ku naszemu zaskoczeniu i przerażeniu obcokrajowców, podczas całej kolacji. Bo rzeczony warden ma przygotowany niewielki młotek (jak również postument oparty o stół w celu przywabiania młotka, jak to ma miejsce w przypadku sędziów), który służy mu do oficjalnego rozpoczęcia kolacji, decydowania i oznajmiania licznych zmian wina i dań oraz zabawiania się w odruchowy i niebezpieczny sposób, kiedy nudzi go towarzystwo (prawie zawsze). Zaraz po wygłoszeniu do stojących biesiadników pierwszej przemowy w zangielszczonej łacinie ciszę pachnącą kadzielnicą przerywa suche uderzenie młotkiem i następujący po nim brzęk cienkiego kryształu, a potem rozlega się wrzawa łapczywych donów i jeszcze bardziej łapczywych studentów zajmujących swoje miejsca, przeklinających, rywalizujących o względy kelnerów, rzucających się z łyżkami w garści na zupę albo rosół, i wyciągających ręce po kieliszki wina. 


Istnieje zasada, że każdy współbiesiadnik (wyniesiony) rozmawia przez siedem minut z osobą, którą ma po swojej prawej albo lewej stronie, w zależności od tego, jak zostały dobrane pary na samym początku, aby następnie poświęcić piec minut osobie siedzącej po drugiej stronie. W ten sposób należy zmieniać rozmówców w przewidziany sposób przez dwie godziny, to jest tyle, ile trwa pierwsza faza high table. Jest stanowczo niewskazane, dla odmiany, zwracanie się do osoby siedzącej naprzeciwko, chyba ze zarówno jeden, jak i drugi współbiesiadnik stali się w jednej chwili ofiarami chronometrowego błędu ze strony swych sąsiadów i nagle pozostali bez interlokutorów, co jest w Oksfordzie sytuacją wielce niesympatyczną, jeśli nie wręcz torturą. Profesorowie z Oksfordu są wiec ekspertami od mówienia, jedzenia, picia i liczenia minut jednocześnie; trzy pierwsze rzeczy robią z niebywałą szybkością, a czwartą z wielką precyzją, wszak na rozkaz wydany łamaną łaciną i uderzenie młotkiem kapryśnego wardena podejdą kelnerzy, by skwapliwie odebrać talerze i kieliszki wszystkim współbiesiadnikom, nie interesując się, czy są wyczyszczone, puste, na wpół pełne czy nawet nietknięte. Na moich pierw-szych high tables nie spróbowałem niemal niczego, zajęty obliczaniem upływających minut i stwarzaniem pozorów rozmowy z sąsiadami z prawej i lewej strony z niedoskonałą dwunastkową równością. Kelnerzy jeden za drugim wyrywali mi pełne talerze, a także kieliszki, te, owszem, puste, jako ze jedno, na co było mnie w mej desperacji chronometrycznej i dialogowej stać pomiędzy zdaniami i przeliczaniem, to nieopanowane wychylanie kieliszków. [...]

                                               Javier Marías „Wszystkie dusze” tłum. Wojciech Charchalis, Rebis, Poznań, 2001 (s. 32-34)


poniedziałek, 24 lutego 2014

Historia zaburzenia

To właśnie tamtej nocy zdałem sobie sprawę, że mój pobyt w Oksfordzie – kiedy się skończy – stanie się historią zaburzenia; i że wszystko, co się w trakcie tego pobytu zacznie albo zdarzy, będzie dotknięte lub skażone tym powszechnym i nieuniknionym zaburzeniem, tak więc nie będzie niczym w moim życiu, które nie jest zaburzone; rozsypie się i popadnie w zapomnienie podobnie jak to, co opowiadają powieści i niemal wszystkie sny. (s. 50)


Mało kto pisze dzisiaj tak jak Javier Marías. We „Wszystkich duszach” przeważają zdania długie, naszpikowane dygresjami; pojedyncze akapity zajmują czasem kilka stron, dialogi należą do rzadkości. Jeśli postaciom dane jest się odezwać, nie mówią, ale przemawiają. Narracja meandruje, miejscami wylewa się z koryta, by na koniec zaskoczyć czytelnika małym uskokiem. Książkę zamykałam, mrucząc pod nosem: aha, to o TO chodziło.

Proza Maríasa jest gęsta i wyrafinowana stylistycznie, tymczasem fabuła zaskakuje skromnością. Relacja młodego Hiszpana z pobytu w Oksfordzie na stanowisku lektora językowego składa się zaledwie z kilkunastu epizodów, reszta to „wypełniacze” tworzące tło. Od razu trzeba powiedzieć, że wypełniacze pierwszej klasy – dowcipne opowieści o antykwariatach, uroczystych kolacjach uniwersyteckich czy lokalnych bezdomnych są fragmentami, które czyta się z przyjemnością po kilka razy. Gdzieś pomiędzy nimi skrywa się historia romansu z zamężną wykładowczynią czyli „zaburzenie”, które w zamyśle narratora miało być tematem przewodnim, jednak z powodu nadmiernej gadatliwości zeszło na dalszy plan. „Wszystkie dusze” mówią bowiem głównie o samotności – tak dotkliwej, że kubeł i worek na śmieci „są czasem jedynymi świadkami tego, co dzieje się w dniu samotnego człowieka, i w nich właśnie osiadają resztki, ślady tego człowieka z całego dnia, jego odrzucona cząstka, to, czym postanowił nie być, to, czego nie chciał zachować dla siebie, negatyw tego, co zjadł, co wypił, co wypalił, co zużył, co kupił, co wytworzył, i tego, co do niego przyszło.” (64-65)

Marías nie był miłością od pierwszego wejrzenia, ale od około dwunastej strony – zdecydowanie tak. W bardzo pozytywny sposób zaburzył moje upodobania literackie; na co dzień bliżej mi do prozy zwięzłej, ewentualnie złożonej w warstwie językowej, a „Wszystkie dusze” nie posiadają żadnej z tych cech. Mimo to całkowicie mnie urzekły i skłoniły do zaopatrzenia się w inne powieści pisarza. Jestem pewna, że to początek pięknej i długiej znajomości.

___________________________________________________________________

Javier Marías „Wszystkie dusze” tłum. Wojciech Charchalis, Rebis, Poznań, 2001
___________________________________________________________________


piątek, 21 lutego 2014

Twarz Prezydenta

Wiktor Neborak

Twarz Prezydenta

Chcieliśmy przystojniaka
na wzór Alaina Delona
obrzydły nam pyski nomenklatury
z kaczymi nosami
i sztucznymi włosami

chcieliśmy inteligentnego
i nie z krzywym ryjem

wyrozumiałego
i nie zarozumiałego
ojca a nie watażki

chcieliśmy ukraińskojęzycznego
niechby nawet i z pojedynczymi
demokratycznymi surżykizmami

chcieliśmy uczciwego
porządnego
wychowanego prawdolubcę
i zwycięskiego smokobójcę...

no i wszystko to mamy
chociaż z pewnymi poprawkami

...................................................

Kto dba o ludzi tego kraju?
w lecie – Dażbóg z Ładą i Daną
w zimie – Święty Mikołaj i Dziadek Mróz
matka ziemia
przyjmuje nasienie
i oddaje pomnożone po stokroć płody
my grzejemy się w kryjówkach swoich domów
przejadamy po trochu zapasy
i mamy nadzieję
że dożyjemy
do następnego urodzaju

w tym czasie
Prezydent
ogląda swoją twarz
w czarodziejskim zwierciadle

taka twarz
potrzebuje
rzetelnej opieki
specjalnego pudru
leczniczych porannych i wieczornych masek

taka twarz potrzebuje
wysokokwalifikowanej obsługi
kosmetologów ze Wspólnoty Europejskiej
tybetańskich znachorów

od twarzy Prezydenta
zależy przyszłość
tego kraju –
dokąd on teraz podryfuje?
do Atlantyku?
czy do Tybetu?

więc
modlimy się za twarz Prezydenta
wszystkimi językami Ukrainy
każdy do swojego boga

daj jej Boże być taką
jaka powinna być
daj Boże nam rozumieć
co oznacza
ten czy ten jej wyraz
i zmiany
w tym czy tym kierunku

Prezydent tego kraju
powinien mieć
mężną twarz
żebyśmy my i nasi wrogowie
wyryli sobie na czole:
wolność to wojownik
a nie kurwa!


(tłum. Aneta Kamińska)


wtorek, 18 lutego 2014

Wrócił i ma się dobrze

Śmiać się czy się nie śmiać – oto jest pytanie. Reaktywowany Hitler, który na początku XXI wieku głosi swoje dawne poglądy, jest w powieści Vermesa bezsprzecznie zabawny. Nieświadom nowych realiów mówi to, co myśli, a myśli nieustannie. Po blitz-rozpoznaniu w Berlinie AD 2011 dostaje się wszystkim: mniejszościom narodowym, partiom politycznym, dziennikarzom, historykom, młodzieży i kobietom, dostaje się nawet „kanclerce” i Żydom. Jest i straszno (bo jak tu się śmiać z haseł propagujących czystość rasy), i śmieszno (na przykład gdy Hitler odwiedza siedzibę Narodowodemokratycznej Partii Niemiec).


Nie przypadkiem Vermes czyni ze swojego bohatera gwiazdę telewizji, w końcu to idealne miejsce na zrobienie blitz-kariery i pozyskanie rzeszy zwolenników. Sam Hitler nie robi nic nowego, stosuje wypróbowane metody propagandy sprzed 70 lat oraz nowoczesne technologie komunikacyjne (nie trzeba chyba dodawać, że jest zafascynowany ich możliwościami;). To, co widzowie biorą za fantastyczną kreację komika, jest w istocie konsekwentnie realizowanym planem mającym na celu uzdrowienie Niemiec. I podobnie jak przed wojną, „program” Führera zyskuje coraz większą sympatię.

„On wrócił” z jednej strony pokazuje, jak łatwo zrobić karierę polityczną i jak bardzo podatne na hasła nacjonalistyczne jest społeczeństwo, z drugiej strony obnaża jego ogłupienie i ogólną bylejakość życia. Nietrudno zauważyć, że książka jest uniwersalna i fabułę z powodzeniem dałoby się przenieść na polski grunt. Pojawia się pytanie, czy mamy wystarczająco duże poczucie humoru i ożywienie np. Dmowskiego nie wywołałoby oburzenia, a karykatury znanych osób - procesów o zniesławienie.

Na szczęście przy całej swojej bezczelności Vermes nie posuwa się w żartach za daleko. Na tyle zwinnie omija rafy niepoprawności politycznej, że nawet wyjątkowo delikatny i drażliwy wątek Holokaustu traktuje z dużym wyczuciem. „On wrócił” jest bardzo udaną satyrą na świat mediów, show biznesu i polityki, jest również bezlitosnym lustrem podstawionym zwykłemu obywatelowi. Bardzo świeża i błyskotliwa powieść, choć mimo ogromnej dawki humoru dość gorzka w wymowie.

_______________________________________________________

Timur Vermes „On wrócił” tłum. Eliza Borg, WAB, Warszawa 2014
_______________________________________________________


piątek, 14 lutego 2014

Klub Czytelniczy (odc. 38) - Śmieszne miłości

Don Juan! To był przecież zdobywca. I to przez duże Z. Wielki Zdobywca. Ale proszę mi powiedzieć, jak być zdobywcą tam, gdzie nikt nie stawia oporu, gdzie wszystko jest możliwe, wszystko dozwolone? Epoka don Juanów się skończyła. Dzisiejszy potomek don Juana już nie zdobywa, tylko kolekcjonuje. Miejsce Wielkiego Zdobywcy zajął Wielki Kolekcjoner, tylko że Kolekcjoner to już wcale nie don Juan. Don Juan był postacią tragiczną. Obarczony był winą. Beztrosko grzeszył i drwił z Boga. Był bluźniercą i skończył w piekle. (s. 93-94)



Zagadnienia do rozważenia:

1. Czy miłości opisane przez Kunderę są śmieszne?

2. Jacy są mężczyźni z opowiadań Kundery? Jakie są kobiety? Czy dają się lubić?

3. Od czasu do czasu w „Śmiesznych miłościach” daje o sobie znać socjalizm. W jakim stopniu determinuje losy bohaterów?

4. Które opowiadanie podoba Wam się najbardziej i dlaczego?

5. Czy w „Śmiesznych miłościach” Kundera dał się poznać jako wielki pisarz, za jakiego uchodzi? Co ujmuje w jego prozie, a co przeszkadza?

6. Miejsce na Wasze pytania


Zapraszam serdecznie do dyskusji.




poniedziałek, 10 lutego 2014

NW

Zadie Smith wreszcie przemówiła pełnym głosem i napisała powieść znakomitą. Okroiła liczbę bohaterów, zawęziła tematykę, wycyzelowała formę i styl. „NW” opowiada o trzydziestolatkach z północno-zachodniej części Londynu (stąd tytuł), których łączy podobny start: dorastanie w osiedlu komunalnym, przeciętna edukacja, narażenie na patologie. Ich dalsze losy potoczyły się odmiennie: Leah po studiach filozoficznych ugrzęzła w organizacji społecznej, jej przyjaciółka Keisha (obecnie Nathalie) została wziętym prawnikiem, Nathan trafił do półświatka, Felix po latach uzależnienia od narkotyków wyszedł właśnie na prostą.


Paradoksalnie to Leah i Nathalie, które osiągnęły sukces (zważywszy na pochodzenie – wręcz niebywały) czują się niekomfortowo w swoim „lepszym” życiu. Świadomość awansu społecznego ciąży im jak wyrzut sumienia, a przypadkowe spotkania z dawnymi sąsiadami pogłębiają jedynie frustrację. W powieści wielokrotnie pada pytanie: kim jesteś/kim jestem, podobnie jak pytanie o powinności wobec przedstawicieli własnej klasy społecznej, tej rodzimej. „NW” dotyka bowiem w głównej mierze klasowości oraz kwestii ściśle z nią powiązanych: lojalności, odpowiedzialności i narzucanych ról. Jest o czym dyskutować.

Smith imponuje dojrzałością i świetnie opanowanym warsztatem literackim. Potrafi dowolny rodzaj tekstu (wiersz, epitafium, fragment piosenki, ankietę, rozkład jazdy autobusu itp.) przykroić do własnych potrzeb i zgrabnie wpleść w fabułę, historię każdego z czwórki bohaterów napisała w odmiennym stylu, znakomicie korespondującym z osobowością każdej postaci. W rezultacie powstała niezwykle plastyczna opowieść o ludziach i mieście – NW daje się zobaczyć, usłyszeć i poczuć. Wszystko to autorka oplotła siatką skojarzeń i cytatów z modernistów i nałożyła na mapę północno-zachodniego Londynu, czyniąc ten rejon odrębnym bohaterem książki.

Podczas lektury zwraca uwagę starannie przemyślana konstrukcja powieści oraz lapidarność przekazu. Smith bywa tak zwięzła, a zarazem błyskotliwa, że niektóre fragmenty trzeba przeczytać ponownie, aby uchwycić ich sens. Osoby znające Londyn i jego specyfikę zapewne wychwycą w „NW” więcej niuansów, na szczęście pozostali na brak atrakcji nie powinni narzekać – to książka niezwykle złożona i inteligentna. Martwi mnie jedynie fakt, że mimo zapowiedzi nie została jeszcze wydana w Polsce.


___________________________________________

Zadie Smith ‘NW’, Hamish Hamilton, London, 2012



czwartek, 6 lutego 2014

Marcowe spotkanie Klubu Czytelniczego

W marcu zapraszam na spotkanie z twórczością amerykańskiej Noblistki Toni Morrison. Przedmiotem dyskusji będzie jej powieść z 2009 r. „Odruch serca”, której akcja toczy się w drugiej połowie XVII w. czyli u zarania handlu niewolnikami. Odrzucona przez matkę Florence, oddana jako ośmioletnie dziecko nowojorskiemu farmerowi, Jacobowi Vaarkowi, próbuje dojść przyczyny tej decyzji. Historia dziewczyny splata się z opowieścią żony Vaarka, która po opuszczeniu Anglii nie radzi sobie z życiem w nieprzychylnym jej środowisku.


Książkę można za kilka złotych kupić w naziemnej księgarni Dedalus, chętnym mogę udostępnić tekst w wersji PDF.

Zachęcam do lektury i dyskusji. Początek - 21 marca 2014 r. (piątek).



poniedziałek, 3 lutego 2014

Książka integracyjna

Publikacja Anny Karwińskiej to książka dość szczególna. Nie tylko bawi i wychowuje, ale w dużym stopniu także integruje. Wymaga bowiem aktywnego udziału dorosłych, który nie ograniczy się do czytania kolejnych rozdziałów na głos. Podczas wspólnej lektury nieodzowna będzie ingerencja oraz inwencja twórcza dorosłych, przydadzą się również przybory do prac technicznych.


„Puszek, Druciak, Zakładka i inne isty" jest zapisem rozmów między narratorki (wykładowczyni uniwersyteckiej) z dziewięcioletnią Alicją i tytułowymi zabawkami. Poruszane tematy są niekiedy dość trudne do wyjaśnienia, zawsze jednak ważne i z życia wzięte. Za najciekawsze uważam dyskusje o tym, kto jest naprawdę biedny (z fantastycznym zestawieniem, co można kupić za 10 zł w Brazylii, Polsce i Japonii), czy warto być uczciwym (w kontekście wykorzystywania „cytatów” w pracach domowych), o reklamie oraz o artystach. Trudniejsze wydają mi się rozdziały o społeczeństwie i istotach społecznych oraz o wspólnocie kulturowej, które aż się proszą o drobną cenzurę ze strony dorosłych – bez niej oba teksty mogą być po prostu nudne, a szkoda byłoby je pominąć.


Książka Karwińskiej jest o tyle świetnie pomyślana, że po każdej z rozmów zamieszczono listę ok. pięciu pytań do czytelnika. Czasem dotyczą preferencji lub oceny zachowań, czasem wymagają konstruktywnych propozycji lub wykonania prac plastycznych. Tu pojawia się kolejne zadanie dla rodziców, którzy pomogą ustalić, jakie zasady panują w rodzinie, które wydarzenia z historii Polski są najważniejsze, kto jest dobrym przywódcą itp. Pomogą również wykonać projekty zabawek lub wymyślą alternatywne ćwiczenia (np. rysowanie przedstawicieli grup zawodowych na wzór ilustracji zamieszczonej powyżej). Wspólne działania dzieci i dorosłych są zresztą jednym z największych plusów wynikających z lektury „Puszka, Druciaka, Zakładki …”, co więcej, ta książka może w równym stopniu zmuszać do myślenia różne pokolenia.


Naturalnie rodzinne czytanie książki Karwińskiej wymaga dużej ilości czasu oraz pewnych przygotowań. Formuła publikacji powoduje, że będzie ona również pomocna na lekcjach wychowawczych w szkole podstawowej. Na koniec warto podkreślić staranne wydanie z niebanalnymi ilustracjami Jana Bajtlika (szczególnie ujęło mnie końcowe wyliczenie korzyści płynących z wydrukowania „Puszka, Druciaka, Zakładki …” na ekologicznym papierze). Kilka rozdziałów przetestowałam na sześciolatce i dziewięciolatce - było interesująco.;)

___________________________________________________________________________________

Anna Karwińska „Puszek, Druciak, Zakładka i inne isty" Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2013
___________________________________________________________________________________