sobota, 29 marca 2014

Tom Harris

Tom Harris – to imię i nazwisko tak przeciętne, że nie zapisuje się w pamięci na dłużej. Do bohatera powieści Stefana Themersona pasuje idealnie – mężczyzna jest człowiekiem bardzo zwyczajnym, o równie zwyczajnym wyglądzie. Przeciętny wydaje się do czasu, kiedy zostanie oskarżony o morderstwo, a bliżej nieokreślony narrator rozpocznie prywatne śledztwo.

Odkrycia detektywa są zaskakujące, jednak nie ze względu na potencjalne sensacje, a raczej na ich brak. I tak jak w matematyce dwa minusy dają plus, tak poszczególne nudne etapy życia Harrisa dają w sumie nietuzinkowy życiorys. W dzieciństwie uczeń z oślej ławki, później pomocnik fryzjera, kelner w chińskiej restauracji, w międzyczasie mąż, ojciec i rozwodnik, a wreszcie sekretarz bogacza, samotny staruszek z małpką i profesor na uniwersytecie w Genui. Do tego wszystkiego rzekomy morderca. Odkryte fakty zamiast ułatwiać, jedynie utrudniają rozwikłanie zagadki – Tom Harris zdaje się być człowiekiem, którego życiorys jest w stanie wiele pomieścić.


To wszystko być może brzmi mało zachęcająco i trzeba od razu zaznaczyć, że powieść Themersona nie jest porywająca. To książka w klimacie retro, do powolnego czytania i delektowania się drobiazgami np. w postaci subtelnego humoru:

[…] miała brudną szyję i była prawdziwą lady, wiedziałem to od Chińczyków, którzy zawsze poznawali prawdziwe ladies po brudnych szyjach, tłumaczyli mi, że prawdziwa lady kąpie się dwa razy dziennie, siedzi w wannie zanurzona w wodzie po szyję, czyta książki i pije dżin, a potem myje twarz, zaczynając od czubka nosa, a kończąc na uszach i w ten sposób szyja zawsze zostaje brudna, chyba że właśnie wyszła od fryzjera. (s. 213)

albo poloniców:

[…] i tego dnia lady Celia nie poszła z nim wieczorem do teatru, a to z powodu polskiego cukru, ponieważ, jak wyjaśniła, Polacy podnieśli u siebie cenę cukru, żeby polscy chłopi nie mogli go kupować, i sprzedali swój cukier Anglikom za pół ceny na pokarm dla naszych świń, bo potrzebne im były, to znaczy Polakom, nasze dewizy, tylko że teraz, mogąc karmić nasze świnie tanim polskim cukrem wyrabianym z buraków, zmniejszyliśmy import ich bekonu, co im wcale nie poszło w smak, toteż pan de Marney postanowił wznowić import ich bekonu, jeżeli zgodzą się kupować w zamian cukier trzcinowy, który on, to znaczy pan de Marney, będzie dla nich importować z Jamajki, ale żeby wprowadzić ten plan w życie, musiał udać się na przyjęcie wydawane tego dnia w polskiej ambasadzie [...]. (s. 286-287)

A że jest „Tom Harris” jest również opowieścią filozoficzną, nie obędzie się roztrząsania życiowych kwestii, na szczęście przybierają one czasem dość zabawną formę. Wątek kryminalny jest tu raczej tylko pretekstem, pozwala m.in. na snucie dywagacji i zastosowanie ciekawej konstrukcji narracyjnej. Całość inteligentna i nieco przewrotna, nie należy jednak liczyć na wartką akcję lub silne emocje. Themerson pisze na tyle inaczej, że zaciekawia - to dobrze rokuje na przyszłość.



_______________________________
Stefan Themerson, Tom Harris
przeł. Ewa Krasińska
Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2013

czwartek, 27 marca 2014

Koktajl czekoladowy na sposób hiszpański

    [...] Przybyła do domu z tabliczką czekolady schowaną w fartuchu. Po drodze „pożyczyła”, jak lubiła o tym myśleć, parę jajek z kurnika swojego kuzyna i odrobinę mleka z wymion kozy. W domu została ćwiartka cukru.
    Adela położyła składniki na stole w kuchni. Patrzyła na nie i gładziła dłońmi. Zaczęła rozpuszczać czekoladę w małej ilości mleka, ostrożnie. Ubiła mocno białka z cukrem i stopniowo dodawała schłodzoną czekoladę, nie przestając mieszać, uważając, aby się nie zważyło. Później schłodziła napój w wodzie ze zbiornika na deszczówkę. Wlała trochę mieszanki do bardzo zimnego metalowego naczynia, którego używano do nabierania wody z glinianego dzbana, aby była bardzo chłodna. Kiedy tylko zbliżyła napój do nosa Juana, ujrzała, jak na jego twarzy zarysował się uśmiech.
    Adela westchnęła. Ścisnęła szwy czarnej sukienki i przełknęła ślinę zastanawiając się, ile jeszcze koktajli będzie musiała zrobić w swoim życiu.

Yanet Acosta, Koktajl czekoladowy [w:] Portret kobiety w opowiadaniach dziesięciu hiszpańskich autorek, 
red. Małgorzata Kolankowska, Wrocław 2014


Czekoladę na gorąco można przygotować również w nieco prostszy sposób:

Składniki (2-4 porcje):

• 250 ml mleka
• 5 łyżek śmietanki kremowej 30%
• 2 łyżki cukru pudru
• 50 g gorzkiej czekolady

Przygotowanie:

Do rondelka wlać mleko i śmietankę, dodać cukier puder. Podgrzewać na średnim ogniu, co chwilę mieszając (nie zagotowywać).

Czekoladę posiekać na małe kawałki i wsypać do gorącego mleka. Podgrzewać na średnim ogniu cały czas mieszając aż czekolada się rozpuści. Można dodać cynamon i chili w proszku lub płatki chili. Zagotować. Na koniec można masę zmiksować.

A TU propozycja bardzo interesującej wersji z miętą.


poniedziałek, 24 marca 2014

(Nie)przeźroczyste ciała

„Portret kobiety” ułożony z opowiadań dziesięciu hiszpańskich autorek, wydaje się znajomy. Bohaterki bywają zaborczymi matkami, opiekuńczymi córkami i żonami, bywają również namiętnymi, acz niespełnionymi kochankami. Martwią się swoją brzydotą i upływającym czasem, potrafią zakochać się w głosie ze słuchawki telefonicznej albo w księdzu. W sumie nic nadzwyczajnego. Nawet wabienie mężczyzn w niecnych celach czy oglądanie mieszkań na wynajem dla zabawy mogłoby przydarzyć się tysiącom kobiet na całym świecie. Nie jest to zarzut, wręcz przeciwnie – siłą tego zbioru jest uniwersalność, która pozwala z łatwością zaaklimatyzować się w świecie Hiszpanek.


Co dodatkowo wyróżnia ”Portret kobiety” to wyrównany, wysoki poziom. Nie wiem, czy w Polsce udałoby się znaleźć dziesięć współczesnych autorek, których teksty byłyby równie udane. Warto podkreślić, że pisarki reprezentują różne pokolenia – najstarsza, Esther Tusquets, urodziła się w 1936 r., najmłodsza, Yanet Acosta, w 1975 r. Ewentualne różnice pokoleniowe bynajmniej nie zaszkodziły całości; antologia jest różnorodna, a zarazem spójna (mały wyłom stanowi „Żółw” Berty Marsé z męskim narratorem). Galeria portretowa obejmuje dziewczynki i podlotki, kobiety dojrzałe i staruszki, o fizjonomiach odmalowanych w stonowanych barwach, za to wyrazistą kreską. Są tu twarze zatroskane, rozmarzone i stęsknione, są też przekorne i tajemnicze – na nudę nie można narzekać.

I nawet jeśli nie wszystkie opowieści przypadły mi do gustu, „Portret kobiety” uważam za rzecz bardzo dobrą. Jest w tym świeżość, inna perspektywa i lekkość, co w sumie daje satysfakcjonującą lekturę. Być może nie do końca przyjemną, co sugeruje także fotografia na okładce, ale nie pomniejsza to w żadnym stopniu wartości zbioru. Publikacja tym bardziej cenna, że oferuje szansę na kontakt z literaturą hiszpańską, która wciąż nie jest u nas zbyt dobrze znana, zwłaszcza w kobiecym wydaniu (może za wyjątkiem Mariny Mayoral i Rosy Montero). Zdecydowanie warto przeczytać.

___________________________________________________________
Portret kobiety w opowiadaniach dziesięciu hiszpańskich autorek
w wyborze i przekładzie Małgorzaty Kolankowskiej
Biuro Literackie, Wrocław 2014

piątek, 21 marca 2014

Klub Czytelniczy (odc. 39) - Odruch serca

Nie bój się. Moje opowiadanie nie może cię zranić mimo tego, co zrobiłam, i obiecuję, że będę siedzieć cicho w ciemności — może płacząc albo czasem widząc znów tę krew — ale nigdy więcej nie rozprostuję się, żeby powstać i obnażyć zęby. Wyjaśnię ci. Jeżeli chcesz, możesz uznać te słowa za wyznanie, pełne jednak dziwności spotykanych tylko w snach albo w chwilach, gdy w parze nad czajnikiem majaczy zarys psa. Albo gdy siedząca na półce lalka z łusek kukurydzy po chwili rozwala się w kącie izby i dobrze wiadomo, jakie podłe ją tam ściągnęło. Dziwniejsze rzeczy dzieją się cały czas wokoło.


Pytania:

1. Jakie są Wasze ogólne wrażenia z lektury? Czy w książce Morrison coś Was zaskoczyło lub szczególnie poruszyło? Czy proza Morrison wyróżnia się na tle twórczości innych pisarzy?

2. Jacob Vaark „postanowił udowodnić, że własną pracowitością zdobędzie majątek i pozycję […] i nie przehandluje swojego sumienia za mamonę.” [s. 37] Czy udało mu się dotrzymać postanowienia?

3. Matka Florens o zabraniu córki przez Vaarka mówi tak: „To nie było cudem. Boskim cudem. Było odruchem serca. Człowieczego serca.” [s. 217] Czy podobnie oceniacie gest Vaarka?

4. Czym można tłumaczyć zmianę w zachowaniu Rebekki po śmierci męża?

5. Która z powieściowych postaci jest według Was najciekawsza? Dlaczego?

6. O czym jest w Waszym odczuciu "Odruch serca"? Które z problemów poruszonych przez autorkę uważacie za najważniejsze?

7. Wasze pytania


Zapraszam do dyskusji.

wtorek, 18 marca 2014

Ślad po mamie

Kiedy jest już po wszystkim, dziewczynka odczuwa ulgę, ale wstydzi się tej ulgi, nie wie, jak ma o tym powiedzieć i komu. Nie wie, jak ma nazwać to, co zrobiła. Milczy o tym długo, aż w końcu nie wytrzymuje i pisze książkę. [s. 9]

I dobrze, że pisze, bo „Ślad po mamie” jest bardzo dobrą książką: dzięki prostemu stylowi autentyczną i poruszającą, ze względu na temat ważną. A że o aborcji mówi się u nas od czasu do czasu, pisze jeszcze rzadziej, powieść Marty Dzido tym bardziej zasługuje na uwagę.


W przypadku głównej bohaterki problem niechcianej ciąży zostaje rozwiązany szybko i bezpiecznie – decyzję o zabiegu podejmuje jej chłopak, on też zapewnia adres sprawdzonego lekarza i środki finansowe. Była ciąży, nie ma ciąży, przynajmniej na pozór wszystko wróciło do normy. Na pozór, jako że maturzystka Ania jest osobą młodą i nieukształtowaną, stąd też egzamin z dojrzałości w postaci dziecka okazuje się dla niej za trudny. Problem doraźny, owszem, został usunięty, nie pozostaje jednak bez konsekwencji. Osamotnienie i brak wsparcia ze strony bliskich potęgują zagubienie dziewczyny, która w swoim ciele i w swoim życiu czuje się źle. Droga do dorosłości będzie długa i wyboista, ale możliwa do pokonania.

„Ślad po mamie” wyraźnie pokazuje, jakie są koszty decyzji o aborcji. Nie jest to na szczęście nachalna agitacja, raczej opowieść o skomplikowanej przemianie dziecka w kobietę. Wystarczy zresztą rozpatrzyć sytuację odwrotną i okaże się, że skutki zachowania ciąży mogłyby być podobne, jeśli nie takie same – główna bohaterka nie dojrzała do żadnej z tych decyzji. Nie ma złotego środka, zdaje się mówić Dzido, i ja jej wierzę.

______________________________________________________
Marta Dzido „Ślad po mamie”, Korporacja Ha!art, Kraków, 2006

piątek, 14 marca 2014

Tysiąc doskonałych słońc

Parę chwil temu słońce było jednym wielkim białym promieniem. Teraz zapadło się drzewa. W całym ogrodzie są tysiące drobnych słoneczek patrzących przez szczeliny, wszystkie są kuliste, wszystkie wypuszczają tysiące promieni. Promienie padają na gałęzie i liście i rozszczepiają się na tysiące mniejszych, doskonałych słońc. (s. 6)

Ten fragment często do mnie wracał podczas lektury „Kiedyś o tym miejscu napiszę”. Po części dlatego, że jest bardzo sugestywny i wywołuje przyjemne odczucia, po części dlatego, że wspomnienia Wainainy przypominają właśnie takie małe, doskonałe słońca. Może nie tysiące, ale na pewno trzydzieści trzy – z tylu bowiem rozdziałów, na swój sposób odrębnych i znakomicie napisanych, składa się książka.


Wainaina nie ogranicza tytułowego „miejsca” do rodzinnych stron czy Kenii. Po skończeniu szkoły średniej w Nairobi trafia na studia do RPA, więzy rodzinne wiodą go do Ugandy, życie zawodowe do Ghany i Togo. Można odnieść wrażenie, że wszędzie porusza się swobodnie, a granice między państwami są płynne. Naturalnie to złudzenie (lub magia literatury), w rzeczywistości w Afryce sytuacja jest bezustannie napięta, czego autor jest świadom od najmłodszych lat. W jego wspomnieniach krew się nie leje, bolesne momenty historyczne zostały zmarginalizowane. Wainaina nie wyparł ich z pamięci, bo obawy i niepokój są często wyraźnie odczuwalne, pisarz najwyraźniej wolał zapamiętać coś innego: przeboje Michaela Jacksona, nowe fryzury i studenckie imprezy. Dorzućmy do tego młodzieńczy trądzik, przejściowe kłopoty w szkole, choroby w rodzinie i mamy opis dorastania, jakie jest udziałem milionów młodych ludzi na całym świecie.

„Kiedyś o tym miejscu napiszę” dowodzi, że można pisać o Afryce bez epatowania ponurymi obrazami. Kenijczykowi udało się w finezyjny sposób oddać ponad cztery dekady przemian w środkowej i południowej części kontynentu, opowiadając przede wszystkim o sobie i swojej rodzinie. A opowiada wspaniale: z miłością i troską o najbliższych oraz losy kraju, ale bez patosu i łzawych scen. Kolejna dobra lektura z literacko słabo znanego regionu, a zarazem kolejny dobry wybór Karakteru. Brawo!


P.S. Jak  wg Wainainy należy pisać o Afryce, można dowiedzieć się tutaj.

_____________________________________________________________

Binyavanga Wainaina „Kiedyś o tym miejscu napiszę. Wspomnienia”
tłum. Marcin Michalski
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2014

środa, 12 marca 2014

Kwietniowe spotkanie Klubu Czytelniczego

W kwietniu będzie krótko i religijnie.;)  Zajmiemy się opowiadaniem Jerzego Andrzejewskiego  pt. „Bramy raju” (1960), inspirowanym krucjatą dziecięcą z 1212 r. Utwór ma formę spowiedzi  i – co szczególnie interesujące – składa się z dwóch zdań. Zachęcam do czytania, bo lektura sama w sobie jest ciekawa, a i autor zasługuje na przypomnienie.

Chętnym mogę przesłać tekst w wersji elektronicznej.


Początek dyskusji - piątek 11 kwietnia 2014 r.

Zapraszam serdecznie!


niedziela, 9 marca 2014

Słońce jeszcze nie wzeszło

O trzęsieniu ziemi, które dotknęło Japonię trzy lata temu, mówiło się w mediach bardzo dużo. Skala zjawiska i jego następstw była wyjątkowo ogromna, według powszechnej opinii była to największa katastrofa na wyspach od czasów wybuchów atomowych w Hiroszimie i Nagasaki. Media epatowały zdjęciami ze zniszczonych terenów, ale też podkreślano hart ducha mieszkańców: opanowanie, cierpliwość i obowiązkowość. Pisano o skutkach tragedii dla gospodarki światowej, gdzieniegdzie organizowano zbiórki pieniędzy dla poszkodowanych.


Piotr Bernardyn w reportażu „Słońce jeszcze nie wzeszło” przybliża wydarzenia z marca 2011 r. z nieco innej perspektywy. I tak w pierwszej części książki skupia uwagę na zwykłych obywatelach; opisuje, jak radzą sobie podczas trzęsienia ziemi i już po kataklizmie. Pokazuje to, czym rzadko zajmują się dziennikarze w podobnych sytuacjach: długotrwałe skutki tragedii, które nie ograniczają się przecież do utraty bliskich i dobytku. Pisze o traumie, depresji i samobójstwach wśród ocalałych z tsunami, pisze też o syndromie powstrząsowym i zachodzących z czasem zmianach w relacjach rodzinnych. To wszystko jest fascynujące, aż chciałoby się, żeby część „Tsunami” była dłuższa.

Znacznie więcej miejsca autor poświęca Fukushimie, w której po trzęsieniu ziemi doszło do awarii reaktorów atomowych. Katastrofa nie tylko doprowadziła do skażenia radioaktywnego i kolosalnych strat finansowych, ale przy okazji obnażyła nieuczciwość firm energetycznych, które od lat lekceważyły przepisy bezpieczeństwa i fałszowały raporty o emisjach. Bernardyn pokazuje, jak w ogóle doszło do tego, że w kraju boleśnie dotkniętym przez atak nuklearny w 1945 r. udało się wypromować energię atomową i uczynić z niej bodaj najważniejszą i najbardziej dochodową gałąź przemysłu. Informacje o silnych powiązaniach świata polityki, mediów, nauki, biznesu z urzędami są tyleż szokujące, co przykre.

„Słońce jeszcze nie wzeszło” to książka z gatunku tych, które otwierają oczy. Z jednej strony przybliża aspekty katastrofy zazwyczaj pomijane przez media żądne newsów, z drugiej obala kilka mitów dotyczących Japonii. I choć chwilami przeszkadzała mi szczegółowość drugiej części reportażu, materiał zebrany przez Bernardyna uważam za bardzo wartościowy. To publikacja, która zadowoli nie tylko czytelników zainteresowanych Krajem Wschodzącego Słońca.

__________________________________________________________________________________

Piotr Bernardyn „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”, Wyd. Bezdroża, Kraków 2014
__________________________________________________________________________________


czwartek, 6 marca 2014

Spaghetti à la Sandro Veronesi

– Proszę się nie obawiać, doktorze, nie zamierzam opowiadać panu mojego życia. Chodziło tylko o to, że – jak mi się zdaje – rozumiem pańskie samopoczucie. I doskonale zdaję sobie sprawę z tego, dlaczego spędza pan tutaj całe dni. Teraz jednak, za pozwoleniem, sprawdzę makaron: nie chciałbym, żeby się rozgotował. – Wraca do kuchni lekkim, żwawym krokiem.
– Aha! No właśnie! – woła przez drzwi. – Jeszcze trzydzieści sekund i makaron by się nam rozgotował!
Zza drzwi docierają dźwięki wykonywanych przez niego czynności, tak wyraźnie i precyzyjne, że wydaje mi się, jakbym je widział: spaghetti spadające na durszlak, garnek wstawiany do zlewu, dokładnie odsączony makaron wrzucany na patelnię z sosem i wymieszany z nim na wciąż zapalonym ogniu. Z kuchni dochodzi teraz zapach pomidorowego sosu, przefruwa mi przed nosem i ucieka przez okno, tak silny i tak przyjemny, że zdaje mi się, iż go widzę – zwarty i falujący jak w kreskówkach.


– Może parmezanu? Albo papryczki? – pyta przez uchylone drzwi. Ja waham się, nie wiem, co powiedzieć, ale on już wychodzi z kuchni z patelnią pełną dymiącego spaghetti w ręku i ustawia ją na środku stołu. – Sam nie dodaję ani tego, ani tego, ale wielu ludzi je lubi. Jeśli ma pan ochotę, są tutaj.
Jak za sprawą jakiejś magicznej sztuczki na stole pojawiły się dwie szklane miseczki: w jednej była papryczka, a w drugiej tarty ser.
– Nie – mówię. – Ja też ich nie dodaję.
– I dobrze. Pomidory mają delikatny smak, a kiedy doda się papryczki, do widzenia – czuć już tylko ją…
Napełnia talerze: najpierw mój, porcja jest ogromna, a potem swój, porcja jest ogromna. Wiem, o co chodzi: to rzymski kult obfitości, ilość, która zmienia się w jakość. W Mediolanie się tak nie robi, uznaje się to za wulgarne.

– … Parmezan z kolei nie zabija smaku pomidorów, ale go zmienia. A kiedy pomidory są świeże i surowe, lekko tylko podgrzane, i oczywiście obrane, podgrzane i obrane, kiedy są to dobre pomidory z pola, takie jak te, moim zdaniem nie mogą mieć już lepszego smaku niż ten, który mają same z siebie, wiec dodając do nich cokolwiek, robi się krok wstecz…
I podczas gdy mężczyzna, który nazywa mnie doktorem, napełniał talerze, pomidorowy sos spłynął mu z widelca, brudząc biały obrus na czerwono. Czy symbolizuje prawdziwą krew, doktorze? Ale czyją?
– Ja dodaję tylko odrobinkę oliwy. Pan też?
– Tak, poproszę.
Podaję mu miskę, którą dał mi przed chwilą, a on maluje na niej oliwą literę „c”. Potem robi to samo ze swoim talerzem, siada i wpycha sobie serwetkę za kołnierzy koszuli.
– No cóż, smacznego – mówi.
– Dziękuję, nawzajem.
Gwałtownie atakuje spaghetti, jakby musiał je zjeść w ściśle określonym czasie. Nie zwija makaronu: wciska go sobie do ust, jakby był sianem, widelec tylko towarzyszy mu w drodze ku jego wargom. To także zdrowy gest rzymskiego ludu – Alberto Sordi, wcinający macoroni – który tutaj, w Mediolanie, bywa mylony ze złym wychowaniem.

 Alberto Sordi i spaghetti

– A więc jutro wraca pan do Rzymu? – mówię dla podtrzymania konwersacji; robię to jednak w tym samym momencie, kiedy on pyta, czy smakuje mi jego spaghetti, więc nasze pytania nachodzą na siebie. Następuje kłopotliwa cisza, kiedy nie wiadomo już, kto powinien się odezwać. A jako że spaghetti jest przepyszne, ot tak, żeby przerwać milczenie, mówię ja:
– Naprawdę przepyszne.
– Dziękuję – odpowiada. – Jeszcze rok temu nie umiałem go przygotować. Potem zapisałem się na kurs gotowania i…
I tyle, jego zdanie na tym się kończy. Milczę, ponieważ teoretycznie teraz mój gospodarz powinien odpowiedzieć na zadane przeze mnie pytanie, ale on nie przestaje napychać się spaghetti, więc ja też tylko jem, ja też jem po rzymsku, w milczeniu, tak jak on – następuje cisza, którą zazwyczaj przerywa zdanie: „Skoro nikt się nie odzywa, to musi znaczyć, jedzenie jest dobre”. I rzeczywiście, to spaghetti z sosem pomidorowym jest naprawdę wspaniałe: wydaje mi się, że pomiędzy smakami pomidorów i bazylii wyczuwam nutkę pomarańczy, która prawdopodobnie stanowi ten sekret przekazany na kursie. Chociaż porcja jest ogromna, myślę, że uda mi się zjeść wszystko.[...]

Sandro Veronesi „Spokojny chaos” przeł. Anna Osmólska-Mętrak i Natalia Mętrak, Warszawa 2013 s. 192-194


poniedziałek, 3 marca 2014

Spokojny chaos

Rozglądam się dokoła oparty o samochód: strażnik miejski, Pakistańczyk myjący szyby samochodowe, świergocące ptaki, niewiele pojazdów, niewielu przechodniów, para nastolatków całujących się na ławce w parku. Podobnie jak wczoraj, zadziwiający, bukoliczny spokój tego miejsca na świecie dodaje mi pewności, choć w środku wciąż czuję burzę lub raczej echo burzy: coś w rodzaju dalekiego, ale nie bardzo dalekiego, pobudzenia, tak jak dalekie, ale nie bardzo dalekie, zdają się hałasy ruchu ulicznego, tam w dole, które docierają tutaj przytłumione, miękkie, ale docierają. Spokojny chaos – myślę: jak u wszystkich rodziców wczoraj po południu przy wyjściu ze szkoły, jak każda chwila w duszy wszystkich dzieci świata. Tyle że teraz myślę tak o sobie, o tym impasie, który wciąż mnie ratuje przed cierpieniem, jakiego zgodnie z wyobrażeniem wszystkich, ale to wszystkich, zdaję się ofiarą, a tak jeszcze nie jest. To spokojny chaos, tak, ten, który mam w środku. Spokojny chaos. (s. 50-51)


Nic dodać, nic ująć - główny bohater powieści Veronesiego doskonale określił swój stan ducha. Ze stoickim spokojem znosi nagłą śmierć wieloletniej partnerki oraz fuzję w firmie, w której zajmuje wysokie stanowisko. Tak przynajmniej nietypowe zachowanie Pietra interpretują bliscy i znajomi, oczekujący raczej oznak rozpaczy oraz podenerwowania. Tymczasem mężczyzna postanawia być blisko 10-letniej córki i większość czasu spędza na placu przed jej szkołą. Pozornie irracjonalny gest jest z jednej strony formą zadośćuczynienia osieroconemu dziecku, z drugiej ucieczką przed stresem.

Najciekawszym wątkiem w książce wydała mi się żałoba – coś, z czym Pietro ma problem. Zaskakuje go opanowanie córki, jej szybkie pogodzenie się ze śmiercią matki. Dziewczynka prawdopodobnie z braku wzorców po prostu naśladuje ojca, w rzeczywistości oboje działają jak naczynia połączone, ku wyraźnej, obopólnej korzyści. Wątpliwości co do przejawów żałoby jednak pozostają, bo czy podobny spokój w obliczu straty bliskiej osoby jest naturalny? Co ciekawe, zachowanie Pietra wywiera nieoczekiwany wpływ na jego bliskich i znajomych, którzy nie bez ukrytych zamiarów przyjeżdżają na plac przed szkołą. Te wizyty przypominają pielgrzymki, a główny bohater mędrca – jest traktowany jak powiernik i doradca, choć w istocie najczęściej ogranicza się do słuchania. Zastanawiające.

Czytając „Spokojny chaos” nie mogłam wymazać z pamięci ekranizacji znanej u nas pod tytułem „Cichy chaos” (2008). Film zrobił na mnie bardzo duże i dobre wrażenie, trudno mi zatem ocenić powieść całkiem obiektywnie. Z pewnością jest to kawał solidnej, współczesnej włoskiej prozy, jakiej na polskim rynku od dawna brakuje, chwała więc wydawnictwu Draft Publishing, które ma kolejne powieści z Włoch w planach. Przegapić ich się nie da – okładki  zbyt mocno wyróżniają się szatą graficzną od setek innych. I dobrze!

___________________________________________________________________________________________

Sandro Veronesi „Spokojny chaos” przeł. Anna Osmólska-Mętrak i Natalia Mętrak, Draft Publishing, Warszawa 2013
___________________________________________________________________________________________