czwartek, 26 czerwca 2014

Jak błękit nieba

Śliczne oczy. Śliczne niebieskie oczy. Duże niebieskie śliczne oczy. Biegnij, Jip, biegnij. Jip biegnie. Alice biegnie. Alice ma niebieskie oczy. Jerry ma niebieskie oczy. Jerry biegnie. Alice biegnie. Biegną ze swoimi niebieskimi oczami. Dwie pary niebieskich oczu. Dwie pary ślicznych niebieskich oczu. Oczy jak błękit nieba. Oczy jak niebieska bluzka pani Forrest. Modre oczy. Niebieskie oczy prosto z czytanki o Alice i Jerrym.

Mała Pecola uwierzyła w sielankowy świat niebieskookich dzieci ze szkolnego podręcznika. Tak bardzo pragnęła spokoju i szczęścia dla swojej dysfunkcyjnej rodziny, że uroda wydała jej się podstawowym warunkiem lepszego życia. Rozumowanie naiwne, ale dobrze pokazuje szczerość intencji i desperację dziewczynki. W jej domu brakuje bowiem stabilizacji i miłości, jest za to bieda i przemoc. Poczucie samotności pogłębiają docinki i niewybredne żarty kolegów, wyśmiewających rzekomą brzydotę Pecoli.


Nie wiemy, czy dziewczynka jest ładna, czy nie, brzydka jest we własnym mniemaniu. W rzeczywistości pozbawiona jest co najwyżej blasku wewnętrznego: jest dzieckiem totalnie stłamszonym i zagubionym, idealnym popychadłem. Nie zaznawszy rodzicielskiej troski ani czułości, rozpaczliwie szuka akceptacji – najmniejszy odruch serca jest nie do przecenienia. Morrison nie stosuje tanich chwytów, niemniej jej główna bohaterka chwyta za serce.

Do pewnego stopnia podobnie odczucia wywołują również postaci drugoplanowe. Wszyscy dorośli mieli mało szczęścia w życiu, nikomu nie udało się spełnić skromnych marzeń. Może stąd bierze się surowość i zaciętość kobiet oraz słabe charaktery mężczyzn. Są odpychający, a jednocześnie wzbudzają współczucie, zwłaszcza gdy okaże się, że dzieciństwie byli niewiele różnili się od Pecoli i jej koleżanek. Nie bez powodu w powieści pojawia się wątek wysiewania nasion i doglądania rośliny.

„Najbardziej niebieskie oko” (1970) było debiutem przyszłej noblistki i choć nie ma siły rażenia „Umiłowanej”, świadczy o talencie literackim. Widać tu już elementy, które staną się charakterystyczne dla stylu Morrison: polifonia, rwana narracja i przede wszystkim chłodny sposób opowiadania, który nieoczekiwanie potrafi bardzo intensywnie zagrać na emocjach czytelnika. Dodajmy do tego duże możliwości interpretacyjne i mamy dobrą książkę. Do zachwytu czegoś mi zabrakło, ale historia Pecoli na długo pozostanie w mojej pamięci.

______________________________________
Toni Morrison Najbardziej niebieskie oko
przeł. Sławomir Studniarz
Wyd. Świat Książki, Warszawa 2014



poniedziałek, 23 czerwca 2014

Szekspir w multipleksie

W ubiegłym tygodniu w sieci Multikino trafiła się nie lada gratka: w kilku dużych miastach Polski można było obejrzeć retransmisję „Króla Leara” z londyńskiego National Theatre. Multipleksy omijam szerokim łukiem, ale Szekspir wystawiany przez rodaków oraz nazwisko reżysera (co prawda Sama Mendesa znam tylko jako reżysera filmów "American Beauty", "Droga do szczęścia" oraz "Skyfall") podziałały na mnie jak magnes.


Oglądanie spektaklu teatralnego w sali kinowej ma wiele plusów: ogromny ekran pozwalający na dostrzeżenie detali, świetne nagłośnienie i złudzenie oglądania przedstawienia razem z widzami w Londynie. Doświadczenie samo w sobie bardzo przyjemne, a inscenizacja na tyle znakomita, że rozbudza apetyt na więcej podobnych „seansów”.

Lear (Simon Russell Beale) i Koredlia (Olivia Vinall)

Z dbałością o szczegóły Mendes zdecydował się na współczesny kostium i minimalistyczną scenografię, co w efekcie pozwoliło w pełni wybrzmieć tekstowi. Lear jest nadal królem , ma swoje wojsko, decyduje o losach państwa itp., niemniej tym razem na scenie zobaczyłam przede wszystkim dramat rodzinny. Podział królestwa przez starzejącego się władcę jest tu zaledwie punktem wyjściowym dla pokazania problemów, które od czasów Szekspira bynajmniej nie straciły na aktualności. Mamy zatem studium postępującej demencji Leara, walkę sióstr o spadek, a pośrednio także obraz relacji rodzinnych, z subtelnie zaznaczonymi animozjami i pretensjami. Patrząc na przepychanki Goneryli i Regany, które chcą pozbyć się z domu ojca, można myśleć tylko o identycznych sytuacjach mających nadal miejsce w wielu rodzinach. Na tym miedzy innymi polega wielkość i uniwersalizm Szekspira – za każdym razem podstawia widzom lustro pod nos i zmusza do zrobienia rachunku sumienia.

Goneryla (Kate Fleetwood) i Regana (Anna Maxwell Martin)

Naturalnie w adaptacji Mendesa można doszukać się szeregu sensów i smaczków, zaznaczam tylko te dla mnie najciekawsze. Największą niespodzianką była dla mnie postać drugoplanowa, czyli Edgar, syn hrabiego Gloucester, zmuszony do życia na wygnaniu i w przebraniu bezdomnego szaleńca. Wspaniały jest Simon Russell Beale jako Lear (zwłaszcza jako pozbawiony już władzy schorowany starzec), znakomite są Kate Fleetwood oraz Anna Maxwell Martin w rolach jego córek Goneryli i Regany, ale Tom Brooke jako Edgar pobił wszystkich moim zdaniem na głowę. Przyszło mu zagrać postać mało przystającą do współczesnych realiów, tymczasem w rezultacie stworzył prawdziwą kreację: hybrydy filozofa i szaleńca, który mimo rażącej niesprawiedliwości ojca pozostaje kochającym synem. Nawet Kordelia (Olivia Vinall) nie była w stanie lepiej oddać dramatu odtrąconego dziecka, choć przyznaję, dwukrotnie wzruszyła mnie.

Edgar (Tom Brooke)

Podsumowując: oglądanie londyńskiego przedstawienia w kinie sprawiło mi ogromną przyjemność. Ten spektakl się chłonie, bez chwili znużenia, zazdroszcząc Brytyjczykom prostoty i wyrazistości przy jednoczesnym zachowaniu wierności tekstowi. Lubię uwspółcześnione wersje klasyki, również te „udziwnione”, w tym przypadku pomysł Mendesa na „Króla Leara” całkowicie mnie uwiódł. Zaczynam żałować, że tak późno zainteresowałam się transmisjami z National Theatre, ale może kino będzie kontynuować akcję w przyszłym sezonie. Bardzo na to liczę.


_______________________________________________________
“Król Lear” reż. Sam Mendes, National Theatre w Londynie

Więcej o spektaklu na stronie teatru. Zdjęcia pochodzą z tej samej strony.

Zwiastun spektaklu obejrzeć można TU.



środa, 18 czerwca 2014

Zaziemie

Okładka „Zaziemia” kojarzy mi się z bajką i opowieść Šrámkovej o babce Noemi taki właśnie ma dla mnie wydźwięk. Sama do babć nie miałam szczęścia: obie były dość powściągliwe w okazywaniu uczuć i dziwnie niezręczne w kontakcie z wnuczkami. Niby były zadowolone z faktu posiadania wnucząt, ale to wszystko. Czeska pisarka miała najwyraźniej dużo więcej szczęścia, zważywszy że jej książka to swoiste wyznanie miłosne, a zarazem oryginalny tren.


Z tęsknoty za zmarłą babcią powstał specyficzny patchwork uszyty ze wspomnień, ożywających często w najmniej nieoczekiwanych sytuacjach. Nawet drobiazg może przypomnieć Janie historię ocalenia babci podczas wojny, jej nadzwyczajne umiejętności kulinarne czy siatkę żyłek na nogach, a podobiznę Noemi wnuczka potrafi zauważyć i na twarzy czekoladowego anioła w sklepie, i na buźce noworodka. Spomiędzy przebłysków pamięci wyłaniają się epizody z życia dorosłej Jany: żony, matki pisarki w jednym. Młoda kobieta jest zagubiona i rozbita; można odnieść wrażenie, że wraz ze śmiercią babci straciła kawałek siebie. I tak odczytuję tęsknotę narratorki – jako żal za przeszłością, która oznaczała beztroskę oraz ciepło i bezpieczeństwo rodzinnego domu, czyli po prostu szczęście. Opłakując odejście babci, Jana opłakuje również własne dzieciństwo, tak proste i niefrasobliwe w odróżnieniu od kłopotliwej dorosłości.

W „Zaziemiu” prawdziwej bajki z morałem i szczęśliwym zakończeniem nie ma, jest za to soczysta, gęsta opowieść – niewiarygodne, jak wiele udało zmieścić się Šrámkovej na zaledwie 128 stronach. I tylko trudno mi się zdecydować, czy wolę fragmenty o bajecznej Noemi, czy raczej migawki z życia dorosłej Jany (jak np. rozdział o skutkach czytania „Biegunów” Tokarczuk) - oba wątki są świetnie poprowadzone. W przypadku tej książki potwierdza się powiedzenie, że małe jest piękne. Zdecydowanie tak.


_______________________
Jana Šrámková Zaziemie
przeł. Weronika Girys-Czagowiec, Michał Fijałkowski
Wydawnictwo 7/8, Warszawa 2014



niedziela, 15 czerwca 2014

Eksperymenty kulinarne w Neapolu'44

Jedzenie jest dla neapolitańczyków ważniejsze nawet od miłości, a są w nim równie zachłanni i przedsiębiorczy. Otwartością na kulinarne eksperymenty niemal dorównują Chińczykom. Informator z Noli wspomniał, że z jego okolicy zniknęły bociany, ponieważ rok wcześniej wieśniacy uzupełnili niedobór pożywienia, zjadając wszystkie pisklęta. Poza samymi beneficjentami wszyscy uznali to za kataklizm, ponieważ we Włoszech, jak wszędzie na świecie, rozpowszechniony przesąd zakazuje napastować bociany.

Innym przykładem kulinarnej obrotności było zjedzenie w dniach poprzedzających wyzwolenie Neapolu wszystkich tropikalnych ryb ze sławnego miejskiego akwarium; żadnej nie oszczędzono, nie zważając na dziwaczność wyglądu czy zwyczajów. Neapolitańczycy opowiadają, że na powitalnym bankiecie wydanym dla generała Marka Clarka - który wyjawił, że lubi ryby - głównym daniem był młody manat, najcenniejszy okaz w kolekcji, ugotowany i podany z sosem czosnkowym. Oba przykłady dowodzą zdolności do improwizacji. Ale niektóre tradycyjne lokalne potrawy są nic mniej zaskakujące. Na zboczach Wezuwiusza wyrabia się ser pleśniowy, do którego dodaje się jagnięce wnętrzności. Ostatkową specjalnością jest sanguinaccio, czyli świńska krew gotowana z czekoladą i ziołami.

Moja wiedza o neapolitańskiej gastronomii została wzbogacona na proszonym obiedzie, którego głównym wydarzeniem były wyścigi w jedzeniu spaghetti. Takie zawody, kiedyś powszechne, ostatnio wróciły do kanonu życia towarzyskiego, podniesione niemal do rangi kultu dzięki pojawieniu się na czarnym rynku niezbędnych surowców.

Zawodnicy to poważni, zamożni mężczyźni, w tym były vicequestore, dyrektor Banco di Roma, kilku wybitnych prawników, ale nie ma wśród nich żadnej kobiety. Przed nałożeniem na talerz każda porcja spaghetti została dokładnie zważona na wadze kuchennej. Obrano klasyczną metodę ataku, podobno wynalezioną przez Ferdynanda IV i zaprezentowaną rozentuzjazmowanej publiczności w loży Opery Neapolitańskiej. Widelec wznoszono wysoko nad odchyloną głowę, by makaron mógł się swobodnie rozwinąć i spaść do otwartych ust. Zauważyłem, że większość zawodników nawet nie stara się pogryźć spaghetti, lecz magazynuje w przełyku, ile się zmieści, i dopiero wtedy opróżnia go jednym konwulsyjnym ruchem grdyki, czasem aż purpurowiejąc z wysiłku. Zwyciężył sześćdziesięciopięcioletni lekarz, który skonsumował cztery kopiaste porcje ważące 1,4 kilograma, nagrodzony brawami i wiwatami. Przyjął je z nieskrywaną radością, po czym opuścił pokój, żeby zwymiotować.

Norman Lewis Neapol’44, przeł. Janusz Ruszkowski, Wołowiec 2014, s. 63-65



Najciekawsze w tym fragmencie wydało mi się sanguinaccio. Według informacji dostępnych w internecie często występuje jako deser (sanguinaccio dolce), konsystencją przypominający gęsty budyń, natomiast po dodaniu wina, rodzynków i orzeszków piniowych może stanowić farsz do lokalnego specjału czyli kiszki (przepis). Oba dania do dzisiaj wykorzystują świńską krew, poniżej przepis na sanguinaccio w wersji deserowej.

Sanguinaccio na słodko

1 l świeżego mleka
1 l świeżej świńskiej krwi
500 g gorzkiej czekolady (zawierającej min. 70% kakao)
500 g cukru
ewentualne dodatki: cynamon, starta skórka z 1 pomarańczy

W dużym naczyniu podgrzać na małym ogniu mleko i krew. Dodać cukier i wymieszać aż do pełnego rozpuszczenia się, następnie dodać połamaną na kawałki czekoladę. Masę należy nadal mieszać i podgrzewać. Po rozpuszczeniu się czekolady i zagotowaniu krwi, masa stężeje. Dodać cynamon i skórkę z pomarańczy, warto zaryzykować również szczyptę pieprzu kajeńskiego. Serwujemy na ciepło z biszkoptami typu kocie języczki.


środa, 11 czerwca 2014

Neapol'44

Pasjonujące jest obserwowanie zmagań miasta tak zniszczonego, tak wygłodzonego, tak pozbawionego wszystkiego, co stanowi podstawę miejskiej egzystencji, które rozpaczliwie stara się przystosować do warunków przypominających życie w średniowieczu. Ludzie koczują niczym Beduini na pustyni z cegieł. Brakuje jedzenia i wody, nie ma soli ani mydła. Wielu neapolitańczyków straciło wskutek nalotów cały dobytek, w tym większość ubrań, i na ulicach widuje się najdziwniejsze kreacje: mężczyznę w starym smokingu, pumpach i wojskowych butach, albo kobiety w koronkowych sukniach, wyglądających jak zrobione z firanek. Nie ma samochodów, są za to setki wózków i staroświeckich powozów, kaleszy i faetonów ciągnionych przez wychudzone konie. Dziś zatrzymałem się w Posillipo, żeby się przyjrzeć systematycznej rozbiórce porzuconej półciężarówki. Mali chłopcy wracający do domów z kawałkami metalu o najróżniejszych rozmiarach i kształtach przypominali mrówki znoszące liście do gniazda. Pięćdziesiąt metrów dalej gustownie ubrana dama w kapeluszu z piórkiem kucnęła, żeby wydoić kozę. Na plaży dwaj rybacy związali linami kilkoro drzwi ocalonych z ruin, złożyli na nich sieci i szykowali się do wypłynięcia na połów. Z nieodgadnionych powodów nadal obowiązywał zakaz używania łodzi, ale w obwieszczeniu nie było słowa o tratwach. Każdy radzi sobie, jak potrafi. [s. 49-50]


Tak jak dla Normana Lewisa pasjonujące było obserwowanie zmagań zniszczonego wojną Neapolu, tak dla czytelnika pasjonujące jest czytać ich zapis. Natomiast jeszcze ciekawsze są relacje o zmaganiach samego autora z miastem czyli Sycylijczykami. Lewis jako brytyjski oficer został wraz z kolegami przydzielony do armii amerykańskiej, która jesienią 1943 r. wkroczyła do południowych Włoch i zaczęła marsz na północ. Garstka Brytyjczyków odpowiadała za porządek i bezpieczeństwo w wyzwolonych miastach, co w ówczesnych warunkach było właściwie niewykonalne. Po pierwsze, oficerowie w żaden sposób nie byli przygotowani do zadania: brakowało kadr, podstawowego sprzętu (broni, samochodów) i konkretnych wytycznych. Trudno jest też wprowadzać ład, jeśli nie zna się języka tubylców. Po drugie, zetknięcie chłodnych, sformalizowanych Brytyjczyków ze spontanicznymi i pomysłowymi Włochami było prawdziwym szokiem kulturowym dla tych pierwszych, tak więc współpraca siłą rzeczy nie mogła przebiegać bezkolizyjnie.

Pamiętnik (obejmujący okres od września 1943 r. do października 1944 r.) obfituje w barwne epizody i gdyby zapiski Lewisa zekranizować, powstałaby pierwszorzędna tragikomedia. Walka o przeżycie w Neapolu przybiera bowiem często absurdalne formy i tak na przykład dziesiątki mieszkańców zabiegają o „posadę” informatora aliantów w nadziei na otrzymanie stałego wiktu, kobiety z tych samych powodów chcą wydawać się za mąż za cudzoziemskich żołnierzy. Pomysłowość Włochów nie zna granic: w restauracjach konina udaje ryby, hrabiny zamieniają sale balowe w swoich zrujnowanych pałacach w poletka warzywne, panowie o nobliwej prezencji dorabiają na pogrzebach jako wujkowie z Rzymu (dla zapewnienia szczęścia rodzinie zmarłego), co bardziej zdeterminowani handlują kośćmi skradzionymi z okolicznych katakumb. Jest i śmiesznie, i strasznie.

„Zwykła” codzienność Brytyjskiego żołnierza upływa pod znakiem zwalczania handlu na czarnym rynku, galopującej korupcji i prostytucji oraz potyczek z rosnącą w siłę camorrą. Wojna wciąż trwa, więc od czasu do czasu zdarzają się jeszcze naloty i ataki faszystów, lojalność mieszkańców również stoi pod znakiem zapytania. Na domiar złego wybucha epidemia tyfusu i duru brzusznego, tymczasem w marcu 1944 r. dochodzi do potężnej erupcji Wezuwiusza. A skoro nie pomogły modlitwy i święty January, tym bardziej Lewis i jego koledzy niewiele mogli zdziałać, prawda? Swoją drogą opowieść o próbach zmiany patrona miasta w czasach napoleońskich to jeden z najzabawniejszych fragmentów w książce – po prostu palce lizać.

Pamiętnik Lewisa jest w moim odczuciu bezsprzecznie fascynującą lekturą. Z jednej strony podglądamy młodego żołnierza, który stara się dobrze wypełniać obowiązki i jednocześnie pomagać Sycylijczykom, z drugiej obserwujemy niezwykle żywotne społeczeństwo, które wykorzystuje wszystkie możliwe środki (od uroku osobistego po zabobony), aby przetrwać oraz – mimo niesprzyjających okoliczności – umilić sobie trudne życie. Podczas lektury daje się czasem wyczuć rozgoryczenie i złość autora na przełożonych, niekiedy jest to autentyczne przerażenie skutkami bezsensownych przepisów. Widać też, jak stopniowo zaczyna podziwiać Włochów za ich człowieczeństwo i kulturę, za zaradność i hart ducha. Co dziwne, Lewis nie pisze nic o swoim życiu prywatnym, choć jak się okazuje, podczas pobytu we Włoszech był mężem Włoszki. Niezwykła książka, zdecydowanie jedna z najlepszych (jeśli nie najlepsza), jaką ostatnio czytałam.

_____________________________________________________________________
Norman Lewis Neapol’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch
przeł. Janusz Ruszkowski
Wyd. Czarne, Wołowiec 2014


piątek, 6 czerwca 2014

Związki przyjacielskie

Bez bicia się przyznaję, że o Ludwice Wujec do niedawna absolutnie nic nie wiedziałam. Kojarzyłam nazwisko jej męża i to wszystko. O lekturze „Związków przyjacielskich” zdecydowały dobre wrażenia z wywiadu z Andą Rottenberg wydanego w tej samej serii oraz okładkowa zapowiedź, w której wspominano o dzieciństwie Ludwiki Wujec (1941) wśród komunistów na sowieckim Uralu oraz dorastaniu w powojennej Łodzi i w Warszawie. Komunizm to obecnie coś tak niepopularnego, że tym bardziej chce się o nim czytać.


Wspomniani komuniści to przede wszystkim rodzice Wujec, których poglądy polityczne wyniknęły z biedy i niezgody na nierówność społeczną, z jaką stykali się przed wojną. Po 1945 r. sytuacja uległa zmianie i choć matka głównej bohaterki (ojciec zginął w walkach) aktywistką nigdy nie była, wyczulenie na niesprawiedliwość jej pozostało i najwyraźniej udzieliło się także córce. Daje się zauważyć właściwie na każdym etapie życia pani Ludwiki: najpierw podczas studiów, a później już nieprzerwanie od czasu strajków w Ursusie w 1976 r., kiedy zaangażowała się w pomoc rodzinom represjonowanych robotników i prace KOR-u.

W ocenie Wujec był to fantastyczny okres, właśnie ze względu na działalność dla dobra ogółu i przyjaźnie:
[...] człowiek miał świadomość, że bardzo konkretnie w sposób namacalny, pomaga komuś, kto jest absolutnie nieszczęśliwy, porzucony i nikt inny mu nie pomoże. Że za ta pomocą idzie myślenie i zaczynamy widzieć, co dalej robić. A jednocześnie to wszystko razem spojone było przyjaźniami i bardzo fajnym życiem towarzyskim, dzięki tym więziom włączali się coraz to nowi ludzie. [s. 104]
Przyjaźnie przydawały się naturalnie i w kolejnych latach: podczas redagowania „Robotnika”, w stanie wojennym, podczas obrad Okrągłego Stołu, pierwszych wolnych wyborów i trudnego okresu transformacji. Wiele z nich przetrwało, niektóre niestety nie, drogi kilkorga przyjaciół rozeszły się nawet dość mocno. W ogóle interesujące jest zobaczyć, jak potoczyły się losy dawnych działaczy: liczne grono pozostało w polityce, ktoś został naukowcem, ktoś księgarzem, część osób wyemigrowała. Z największym szacunkiem Wujec mówi o Tadeuszu Mazowieckim i Jacku Kuroniu, swoistych nauczycielach i wzorcach.

Ten wywiad czyta się z niekłamanym zainteresowaniem w dużej mierze dlatego, że stanowi pierwszorzędne uzupełnienie znanych faktów. Jest w nim mowa o kulisach ważnych wydarzeń oraz o codziennej, żmudnej pracy opozycjonistów (z czasem legalnych polityków), a więc o tworzeniu siatki rozmaitych kontaktów, o wypracowywaniu metod konspiracji, o redagowaniu gazety w warunkach domowych, czy o spotkaniach z SB. Działania bywały czasami nieudolne, na szczęście można opowiadać o nich dzisiaj anegdotycznie. I tu trzeba zaznaczyć, że zabawnych momentów w opowieściach Wujec jest dużo, działaczka daleka jest od podniosłego tonu i kombatanctwa. Weźmy przykład z okresu internowania:
Pomagało nam całkiem sporo osób. Pamiętam taką scenę – wzywa mnie oddziałowa i pyta: – Gdzie to upoważnienie? Ja nie wiem, o co chodzi. – No, na prawo do odbioru kartek żywnościowych dla dziecka. I proszę się pospieszyć i szybko wypełnić, bo pani Kalina czeka! A to Kalina Jędrusik, jeździła do Olszynki i przekazywała paczki i takie polecenia. Jak wchodziła, to miała takie wejście wielkiej damy, one wszystkie padały plackiem po prostu – no coś takiego, sama Kalina Jędrusik przyszła! Więc jak Kalina kazała, to się trzeba spieszyć! [s. 203]
Otóż to: pomagało całkiem sporo osób, nawet bardzo dużo i nie tylko w stanie wojennym. Pomagali znani i anonimowi, sympatycy „Solidarności” i ci, którzy woleli do niczego się nie mieszać, a zdarzało się, że pomoc przychodziła także od osób należących do PZPR (swoją drogą Wujec do 1978 r. także należała do partii). Piękna karta w historii Polaków, aż łza się w oku kręci, zwłaszcza na myśl o obecnym podziale w naszym społeczeństwie i jego głębokiej niechęci do wszystkiego.

Książkę kończyłam czytać w 25. rocznicę pierwszych wolnych wyborów w Polsce i przyznam, że czytając wspomnieniowe artykuły oraz podsumowania, z jednej strony odczuwałam pewną satysfakcję, że wiele pamiętam z tamtego niesamowitego okresu, a z drugiej strony żal, że wiele energii i ludzkiego wysiłku po prostu zmarnowano. Ale ważne, że ludzie tacy jak Ludwika Wujec i rzesze jej podobnych w ogóle były.


__________________________________________________________
Ludwika Wujec, Michał Sutowski Wujec. Związki przyjacielskie
Wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa, 2014




wtorek, 3 czerwca 2014

Masłowska dzieciom

Dla uściślenia – „Jak zostałam wiedźmą” Dorota Masłowska napisała, a Agnieszka Glińska wystawiła w warszawskim Teatrze Studio. Powstała bardzo nowoczesna bajka, piętnująca konsumpcjonizm i gadżetomanię, równie nowocześnie podana: z wykorzystaniem multimediów, z efektami świetlnymi oraz wymyślnymi rekwizytami. I tylko do dzisiaj się zastanawiam, do kogo tak naprawdę skierowany jest spektakl: do dzieci, czy do ich rodziców.

Mirosław Zbrojewicz, Kinga Preis, Marcin Bosak (źródło zdjęcia)

Moja pierwsza wątpliwość dotyczy zamierzonego przekazu, który dla młodych widzów może być nieczytelny. Trudno znaleźć jasną odpowiedź na tytułowe pytanie, brakuje też klarownego wytłumaczenia, dlaczego czarownica poluje przede wszystkim na chłopca objadającego się chipsami (na pewno nie z powodu ewentualnej otyłości;)). W finale wiadomo będzie, że wszystko dobrze się kończy, nie zaznaczono jednak wyraźnie, na czym polega przewaga dziewczynki oraz co jest dobre/właściwe, a co nie. O dziwo, według autorek przedstawienia w porządku jest np. siłowe rozstrzyganie sporów, najlepiej przy pomocy taekwondo.

Paweł Wawrzecki i Dominika Ostałowska (źródło zdjęcia)

Po drugie, mam duży kłopot z językiem sztuki. Dobrze, że tekst podany jest wierszem bez rymów częstochowskich, za to w oryginalnym stylu Masłowskiej. Być może oryginalną frazę i błyskotliwe skojarzenia docenią wyłącznie dorośli, niemniej warto zapoznawać najmłodszych ze stylistyką odmienną od tej promowanej w szkole. Niestety nie najlepiej brzmiało słownictwo biznesowe (spółka z o.o., faktura, zamówienie itp.), jeszcze bardziej raził nadmiar nazw znanych sieci handlowych (choć żadne lidle, statoile, ani castoramy nie są sponsorem przedstawienia). Młodsi ironii nie wyczuli, mnie powtarzalność niektórych żartów zaczęła po prostu nużyć.

Monika Krzywkowska i Łukasz Simlat (źródło zdjęcia)

Po trzecie, w przedstawieniu szwankuje reżyseria. Całość trwa zaledwie 75 minut, tymczasem napięcie kilkakrotnie spada, głównie za sprawą dłuższych, nieciekawych monologów. Kiedy po około 40 minutach usłyszałam za plecami zniecierpliwiony chłopięcy głos: „Mamo, ja się nudzę!”, mogłam się tylko uśmiechnąć.;) Urozmaiceniem spektaklu jest muzyka Wojciecha Waglewskiego oraz piosenki, mimo że te ostatnie niezbyt wpadają w ucho. W ucho wpada natomiast powtarzające się słowo „bachorołap”, wywołując za każdym razem lekką konsternację.

Monika Obara, Dominika Ostałowska, Kinga Preis (źródło zdjęcia)

Na duży plus „Wiedźmy” można niewątpliwie zaliczyć aktorstwo, kostiumy i scenografię – nie są zbyt dosłowne, co w spektaklach dla dzieci nieczęsto się spotyka. Wizyta w Teatrze Studio była dobrze i raczej przyjemnie spędzonym czasem, dającym możliwość na wyjście rodzinne i kontakt ze sztuką. Olśnień nie było, ale nawet średnio udane przedstawienie dla dzieci stawiam wyżej niż  godziny spędzane bezmyślnie przed telewizorem lub monitorem komputera, z chipsami w ręce lub bez.



*****************************************************
Dorota Masłowska Jak zostałam wiedźmą

Teatr Studio w Warszawie

reżyseria: Agnieszka Glińska

muzyka: Wojciech Waglewski

obsada: Kinga Preis, Monika Krzywkowska, Dorota Landowska, Monika Obara, Dominika Ostałowska, Marcin Bosak, Marcin Januszkiewicz, Modest Ruciński , Łukasz Simlat, Paweł Wawrzecki, Mirosław Zbrojewicz

Premiera: 28 maja 2014 roku

Więcej zdjęć i informacji na stronie Teatru Studio