wtorek, 28 kwietnia 2015

Kto przeżył tamten rok

Słowa jednego z rozmówców Magdaleny Grzebałkowskiej: Szczęście w 1945 roku miał ten, kto przeżył tamten rok mogłyby posłużyć za motto do jej książki „1945. Wojna i pokój”. Nie jest przecież prawdą, że 9 maja 1945 r. jak za dotknięciem magicznej różdżki na ziemie polskie powrócił ład i harmonia. Przeciwnie, czasy pokoju bywały nadal bardzo niebezpieczne. Dla wielu wojna jeszcze trwała (choć dla niektórych skończyła się już w 1944 r.), a w miejsce starych problemów pojawiły się nowe.

Nieczęsto mówi się o gehennie Polaków przesiedlanych na Ziemie Odzyskane lub tych mieszkających na pograniczu polsko-ukraińskim, rzadko mówi się o zagospodarowywaniu poniemieckich miast i wsi czy o zakrojonym na szeroką skalę szabrownictwie. Dawnego okupanta zastąpił nowy, który nagminnie i niemal całkowicie bezkarnie nadużywał władzy. Dodajmy do tego wszechobecny chaos, brak żywności i środków finansowych, często także brak choćby namiastki mieszkań, i otrzymamy zarys powojennej rzeczywistości. To wszystko daje pełniejsze wyobrażenie o okresie powojennym, który często przez propagandę był przedstawiany jako czas ogólnej szczęśliwości.


Grzebałkowska podparła się archiwalnymi wspomnieniami oraz wywiadami, które przeprowadziła osobiście. Warto zaznaczyć, że o świadków wydarzeń było trudno – po pierwsze, jest ich już niewielu, po drugie, wiele osób odmawiało rozmowy, niektórzy wycofali się po wstępnej zgodzie. Mimo to powstała bardzo ciekawa praca, dość barwna ze względu na przekrojowość i różnorodność zebranego materiału. Są tu historie przejmujące jak np. chłopca uciekającego z rodziną z Prus Wschodnich lub Kaszuba-dezertera z Wehrmachtu, są też bulwersujące jak np. ta o 20-letnim komendancie obozu przesiedleńczego w Łambinowicach. Najbardziej zapadł mi w pamięć rozdział o pierwszym prezydencie Wrocławia, Bolesławie Drobnerze oraz o otwockim sierocińcu dla żydowskich dzieci.

Obrazu codzienności 1945 r. dopełniają zamieszczone na początku każdego z 12 rozdziałów ogłoszenia drobne z prasy. Powtarzają się prośby o zwrot zguby lub o informacje o zaginionych, powtarzają się również oferty oddania dziecka „za swoje” lub przyjęcia pod opiekę sieroty. Urzędy zachęcają do zbiórki pieniędzy na rzecz odbudowy stolicy, informują o zaciemnieniu, dystrybucji kartek żywnościowych lub planowanych ekshumacjach. Daje się jednak zauważyć, że życie powoli wracało do normy: działalność wznawiały teatry, kluby sportowe i biblioteki, poszukiwano pracowników, odradzał się handel. W tych – wydawałoby się – ubogich czasach można było wybrać się na odczyt Sztaudyngera, polecieć samolotem do Bydgoszczy, zrobić „wieczną ondulację” i pójść na bal sylwestrowy. Zaradność i energia mieszkańców była godna podziwu.

Grzebałkowska opowiada o 1945 r. zajmująco i w przystępny sposób, dbając przy tym o atrakcyjność opowieści kierowanej ewidentnie do szerokiego kręgu odbiorców. Mnie z czasem zaczęła drażnić fabularyzacja i niepotrzebna dramatyzacja opisywanych wydarzeń, nie odpowiadała mi także obecność autorki i jej rodziny w tle reportaży. Pewne zastrzeżenia budzi wybór niektórych tekstów, ale ostatecznie plusy biorą górę – „1945. Wojnę i pokój” będę polecać.

______________________________________________________________________________
Magdalena Grzebałkowska, 1945. Wojna i pokój, Wydawnictwo Agora S.A., Warszawa 2015


czwartek, 23 kwietnia 2015

O zbawiennej mocy czytania

Z okazji Światowego Dnia Książki i Praw Autorskich proponuję fragment z najnowszej książki Marka Bieńczyka opowiadający o zbawiennej mocy literatury. Opowieść dotyczy matki pisarza, u której zdiagnozowano depresję.

***

[...] Odkąd pamiętam, zawsze przywoziłem jej gazety codzienne, tygodniki, pisma literackie, chciałem, żeby wiedziała, co się dzieje, żeby przez most wiadomości kontaktowała się ze światem. W kinie była ostatni raz czterdzieści lat temu, w teatrze trzydzieści; nigdy nie słuchała muzyki, nie otwierała książek, nie wstępowała do księgarni. Próbowała czytać moje teksty, bez większego powodzenia. Miała bardzo porządną wojenną maturę; kiedyś powiedziała: - W szkole uczyli mnie, że jest zdanie (kiwałem głową). W zdaniu jest rzeczownik (kiwałem głową), następnie (szukała w myślach)... czasownik (potakiwałem). A dalej (dłuższa chwila milczenia), a dalej jest przymiotnik albo coś o miejscu (potakiwałem). Ale u ciebie, synu, jakoś tego nie widzę. - Masz prawdę, mother.

Zapamiętywała z prasy albo z moich skąpych opowieści nazwiska, wiedziała, wiedziała swoje, przeglądała te papiery znoszone przeze mnie jak słoma do budy. Flałbert, mówiła, pisarz francuski, pisałeś o nim. Marcel Prus, pisarz francuski, tłumaczyłeś go. Olga Tokarczuk, czy ona mieszka jeszcze w górach? Kruszyński, on był w Szwecji. Stasiuk, dużo pisze i używa brzydkich słów. A ten Pilch, jak on się czuje. I Konwicki, co się z nim dzieje, czy on jeszcze żyje. Mógłbym długo cytować, nie wiem, czy ktoś zna nazwiska tylu współczesnych polskich pisarzy. Przynajmniej ktoś w jej wieku, teraz dziewięćdziesiąt trzy jesienie (bo raczej nie wiosny) na karku.


Przychodziło tamtej zimy dużo książek, nie mieściły mi się w mieszkaniu, zacząłem je wywozić do niej, upychać po kątach, nie była zadowolona, wszystko zagracone. Kupki rosły z tygodnia na tydzień, jakby budowane przez nowy miejski gatunek termitów. Zmieniały się pory roku, „mijał czas", jak pisano w powieściach kłębiących się za jej łóżkiem i pod lampą. Nie ruszała się nadal z fotela, nadal żeglowała samotnie w niekończącym się zmierzchu, połykała kolejne mile dusznego oceanu, niemal nie jadła, nie wstawała. Mieszkanie brało górę; niegdyś przebiegane we wszystkich kierunkach, znoszące pokornie jej energię, teraz rosło w siłę, narzucało swą nieruchomość.

Ale któregoś pięknego kwietniowego dnia zauważyłem przy samym fotelu książkę; tydzień później tę samą książkę, tyle że rozłożoną na otwartych stronach. To była powieść Myśliwskiego; pierwszy raz widziałem, by czytała powieść. Kilka dni później zobaczyłem przy fotelu kolejne książki. A potem znowu inne. A potem zaczęła mówić, że coś jej się podobało, a coś nie. Niemal podekscytowana, niemal jak urzeczone czymś dziecko. Zacząłem znosić kolejne książki i znowu kolejne. Czytała, coraz więcej czytała i coraz więcej jadła, jadła czytając, czytała jedząc. Przychodziłem, rzucała się od razu na ciastka i na gazety, Magda Tulli napisała nową książkę, informowała mnie, czy Małgosia Łukasiewicz znowu coś przetłumaczyła, pytała, bo jest z nią wywiad. Patrz, ten Koziołek, on bardzo dużo publikuje. A Markowski już pewnie coś znowu wydał. Bielik-Robson, ona teraz taka popularna. Pewnego razu zastałem ją nad „Tygodnikiem Powszechnym" z czerwonym długopisem w ręku; zaznaczała na moim tekście zdania, które zdawały jej się niegramatyczne albo niezrozumiałe dla niej, czyli dla ogółu czytelników. Zwłaszcza te długie, których sens był odwlekany, uciekał ze zdania w nieznane.

Dwadzieścia kilo zostało odrobione, znowu jadła, a ja znowu dobrze myślałem o literaturze, że może ma jakiś sens, nawet jeśli wszyscy jesteśmy skończeni. Tak, miała sens, na zimne usta matki wracał chwilami uśmiech, coś działo się w oczach, gdy mówiła o tym, co czytała, cień z fotela, zwierzątko z nory były znów tutaj, wśród słów i liter, wśród innych ludzi; wyszły na światło dzienne, wróciły do ludzkiej postaci.

Marek Bieńczyk „Jabłko Olgi, stopy Dawida”, Warszawa 2015, s. 121-123

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Wiadomość ze Skandynawii

Trudno pisać o książce, o której napisano już chyba wszystko. Będzie zatem wyjątkowo krótko. „Wiadomość” nie jest według mnie książką wybitną, niemniej zasługuje na uwagę z kilku powodów. Po pierwsze, jest autorskim wyborem opowiadań samej Tove Jansson, co dla fanów jej twórczości może mieć duże znaczenie. Po drugie, książka znakomicie pokazuje dojrzewanie autorki: od najmłodszych lat spędzonych w licznej i barwnej rodzinie po starość upływającą pod znakiem nieco uciążliwej sławy. Po trzecie, opowiadania są często ciekawe pod względem formalnym i tematycznym, wielu czytelnikom z pewnością będzie też odpowiadać powściągliwość i lakoniczność Jansson.

Mnie najbardziej spodobała się zamykająca tom tytułowa „Wiadomość”, która w rzeczywistości jest kompilacją wycinków z listów nadesłanych do pisarki oraz fragmentów wiadomości nagranych na jej automatycznej sekretarce. Opowiadanie doskonale pokazuje, jak popularna była Jansson oraz jak duży dystans miała do własnej osoby. I tym gestem mnie ujęła: autoironia hołubionej przez wszystkich mamy Muminków sprawiła, że spojrzałam zupełnie innym okiem na jej postać i zaprezentowane w zbiorze teksty. Do których przeczytania namawiam, zwłaszcza jeśli ktoś lubi skandynawski chłodek.

_______________________________________________________________
Tove Jansson Wiadomość, przeł.Teresa Chłapowska, Justyna Czechowska
Wyd. Marginesy, Warszawa 2015



Fragment tytułowej „Wiadomości”:

Muszę zdążyć do Maritimu, dodzwoniłam się do Gustafssona, furgonetka przyjedzie o 8, zamieniłam adres na letni, cześć całus Tooti
Wyjedz resztki z lodówki

Hei nazywam się Olavi. Dobrze piszesz, ale ostatnio nie zrobiłaś szczęśliwego zakończenia. Dlaczego tak robisz?

Oczekujemy jak najszybciej pani odpowiedzi dotyczącej motywu Muminków na papierze toaletowym w pastelach

Nie mów za dużo, jeśli zadzwonią, jeszcze nie obiecuj. Cześć Tooti

Hej! Jesteśmy trzema dziewczynami, którym bardzo spieszy się z esejem o pani, więc może mogłaby pani nam pomóc, opowiadając krótko o tym, jak zaczęła pani pisać i dlaczego i co jest według pani sensem życia i jakieś przesłanie dla młodzieży, chyba pani wie. Z góry dziękujemy

Szanowna pani Jansson, musi pani zrozumieć, że moim jedynym środkiem utrzymania są rękawice z Muminkami do gorących naczyń, które sama rysuję w kuchni bez nikogo zatrudnionego, na razie. Co by pani powiedziała o 6% na początek

Cześć, zamierzam zostać pisarzem, czy mogłaby pani mi pomóc kilkoma informacjami? Czy można wysłać maszynopis do kilku wydawców jednocześnie i czy lepiej z ilustracjami, czy bez? I w sprawie kontraktu

Pewnej jasnej nocy w blasku księżyca wstałam i wie pani, co zrobiłam... Wyszłam do parku i tańczyłam w koszuli nocnej! Może nikt mnie nie widział, ale może jednak ktoś... Rozumie mnie pani? Proszę napisać

Raczej jest pani ponad grzesznymi ludźmi, ale proszę nie wierzyć, że jest pani bezpieczna, jest pani obserwowana w każdym momencie, bo jesteśmy wszędzie i czekamy 

***

czwartek, 16 kwietnia 2015

Wojenka, cudna pani

W „Rojstach” często pobrzmiewa refren „Wojenka, cudna pani”, choć działania bohaterów niewiele mają wspólnego z wojną. Konwicki opisał kilka miesięcy z życia partyzanckiego oddziału, który na przełomie roku 1944 i 1945 przebywał w okolicach Wilna. Celowo używam słowa „przebywał”, ponieważ młodzi mężczyźni zajmują się głównie – jak mówi narrator – łażeniem: przemykają poboczami dróg i lasami, sporadycznie zatrzymują się we wsiach, byle nie natknąć się na obławę żołnierzy radzieckich i nie narazić zbytnio rozgoryczonym gospodarzom. Zamiast wyczekiwanych walk biorą udział co najwyżej w „jednoaktowych farsach”: ambulans wezmą pomyłkowo za opancerzone auto, przez nieuwagę wpadną na patrol czerwonoarmistów, ktoś nieumyślnie postrzeli kolegę albo sam się zrani. Karykaturalnego obrazu dopełniają żądni władzy i zaszczytów dowódcy oraz podkomendni bez morale. A miało być tak pięknie: walka o wolność naszą i waszą, przelewanie krwi za ojczyznę, wieczna chwała.


Konwicki bez emocji pokazuje zderzenie romantycznych ideałów z mało heroiczną rzeczywistością. Nie ma planowanych zwycięstw i legendy, jest rozczarowanie i poczucie bezsilności. Jeśli tytuł powieści traktować metaforycznie (rojst to miejsce podmokłe, niskie i bagniste), wileńska partyzantka niewątpliwie przypominała stąpanie po niepewnym, grząskim gruncie. Dziewiętnastoletni narrator „Rojstów” doskonale zdaje sobie z tego sprawę, a jednak jest gotów walczyć do końca; wierzy w siłę przelanej krwi – mimo bezsensownej śmierci kolegów i mimo poniesionego ostatecznie fiaska. Nie wiadomo, czy to kwestia naiwności, czy wierności wartościom wpajanym przez lata w szkole i w domu. Książka bazuje w dużej mierze na doświadczeniach autora, co tylko podkreśla jej gorzką wymowę. W przeszłości „Rojsty” różnie odbierano, dzisiaj pozostają ważnym głosem przeciw wojnie i wychowywaniu w duchu bohaterszczyzny. Zdecydowanie zasługują na uwagę.

___________________________________________________________________
Tadeusz Konwicki Rojsty, Niezależna Oficyna Wydawnicza, Warszawa 1992



niedziela, 12 kwietnia 2015

Eseje i jesienie

Niewielu pisarzy potrafi pisać tak pięknie o rzeczach ulotnych jak Marek Bieńczyk. W dobie pośpiechu i bylejakości pochyla się nad detalami, ogląda ze wszystkich stron i rozbiera je na części pierwsze. W „Jabłku Olgi, stopach Dawida” bierze pod lupę gesty i obrazy, wspomina co bardziej urodziwe aktorki i piosenkarki z czasów młodości, śledzi literackich uciekinierów. Jest miejsce na prozatorskie wtręty i na migawki z życia prywatnego, jest również miejsce na epistolarny żart. O erudycyjności tekstów nie muszę wspominać, ta jest już znakiem rozpoznawczym pisarza.


„Jabłka Olgi…” nie sposób czytać szybko. Po pierwsze, przyjemnie jest zanurzyć się w Bieńczykowym świecie i poddać jego lekko melancholijnej atmosferze. Po drugie, lektura musi być niespieszna, jeśli chce się wiedzieć dokładnie, o czym pisze autor. Czytając „Dłonie na wietrze” co chwila zaglądałam do Kundery i Prousta, żeby sprawdzić szerszy kontekst przytoczonych cytatów. Nie mogłam też nie obejrzeć żółtej ściany Vermeera na „Widoku Delft”, skoro pisarz poświęcił jej cały rozdział. Żeby w pełni docenić tekst "Przez okno", wertowałam album z reprodukcjami Hoppera, przy „Niepocieszonym i wesołym” szukałam w internecie mniej znanych rysunków Sempégo, bo pochodzących nie z książek o Mikołajku, ale z czasopism. I tak jest co kilka stron: kolejne nazwisko lub tytuł do sprawdzenia albo wynotowania.

Imponuje swoboda, z jaką autor w jednym eseju zestawia bardzo różne motywy oraz płynność jego opowieści. Bieńczyk potrafi pisać o ulubionych lekturach z dzieciństwa, by za chwilę skupić się na nieużywanych już słowach albo by pięknie sportretować matkę; z kolei rozważania o malarskich abstrakcjach i płaszczyznach zakończą się opisem magicznego spaceru podczas wigilijnego wieczoru. Jednego można być pewnym: dokądkolwiek zawiedzie nas pisanie autora, będziemy oczarowani.

________________________________________
Marek Bieńczyk „Jabłko Olgi, stopy Dawida”
Wyd. Wielka Litera, Warszawa 2015


środa, 8 kwietnia 2015

Co czytał Ernest Hemingway

Od czasu, kiedy znalazłem księgarnię Sylwii Beach, przeczytałem całego Turgieniewa, to co wydano po angielsku z Gogola, przekłady Constance Garnett z Tołstoja i angielskie tłumaczenia Czechowa. W Toronto, jeszcze zanim przyjechaliśmy do Paryża, mówiono mi, że Katherine Mansfield jest autorką dobrych opowiadań, nawet świetnych opowiadań, ale próba czytania jej po Czechowie była jak słuchanie wymyślnie sztucznych opowieści młodej starej panny w porównaniu do opowiadań wymownego i świadomego rzeczy lekarza, który był dobrym i prostym pisarzem. Mansfield była jak cienkie piwo. Lepiej pić wodę. Natomiast Czechow nie był wodą, chyba pod względem klarowności. Niektóre opowiadania wydawały się tylko dziennikarstwem. Ale były też i wspaniałe.

Ernest Hemingway w Paryżu w 1924 r. (źródło zdjęcia)

U Dostojewskiego były rzeczy wiarygodne i rzeczy nie do wiary, ale niektóre tak prawdziwe, że odmieniały człowieka, kiedy je czytał; mogłeś tam poznać słabość i szaleństwo, zepsucie i świętość, i obłęd hazardu, tak jak poznawałeś krajobraz i drogi u Turgieniewa, a ruchy wojsk, teren, oficerów i żołnierzy, i walkę u Tołstoja. Tołstoj sprawiał, że to, co Stephen Crane napisał o Wojnie Domowej, wydawało się błyskotliwymi rojeniami chorego chłopca, który nigdy nie widział wojny, a tylko czytał te opisy bitew i kroniki i oglądał te fotografie Brady’ego, które ja czytałem i oglądałem w domu moich dziadków. Dopóki nie przeczytałem „Chartreuse de Parme” Stendhala, nigdy nie czytałem o wojnie takiej, jaka jest, z wyjątkiem Tołstoja, a wspaniała relacja Stendhala o Waterloo była przypadkowym fragmentem w książce zawierającej sporo nudy. Natrafić na cały ten nowy świat pisarstwa mając czas na czytanie w takim mieście jak Paryż, gdzie mogłeś dobrze żyć i pracować bez względu na to, jak byłeś ubogi, było to tak, jakby się otrzymało wielki skarb w podarunku. Mogłeś też zabrać ze sobą swój skarb, kiedy podróżowałeś, a w górach, gdzie mieszkaliśmy w Szwajcarii i we Włoszech, nim znaleźliśmy Schruns w wysokiej dolinie w Vorarlbergu w Austrii, zawsze były te książki, tak że żyło się w tym nowym świecie, który odkryłeś, za dnia był śnieg, lasy i lodowce i ich zimowe problemy, i nasze schronienie wysoko w hotelu „Taube” w miasteczku, a wieczorami mogłeś żyć w tym innym cudownym świecie, który dawali ci rosyjscy pisarze. Z początku byli Rosjanie, a potem wszyscy inni. Ale przez długi czas byli Rosjanie.

Pamiętam, jak raz spytałem Ezry, kiedy wróciliśmy pieszo do domu po grze w tenisa na Boulevard Arago, a on zaprosił mnie do swojej pracowni na kieliszek, co naprawdę myśli o Dostojewskim.
– Żeby ci tak powiedzieć prawdę, Hem – odrzekł Ezra – to nigdy nie czytałem ruskich.
Była to szczera odpowiedź i Ezra nigdy nie dał mi innej ustnie, ale zrobiło mi się bardzo przykro, bo oto był człowiek, którego lubiłem i któremu wówczas najbardziej ufałem jako krytykowi, człowiek wierzący w mot juste – to jedno jedyne właściwe słowo, jakiego należało użyć – człowiek, który nauczył mnie nie ufać przymiotnikom, tak jak później miałem nauczyć się nie ufać pewnym ludziom w pewnych sytuacjach, i chciałem usłyszeć jego zdanie o kimś, kto prawie nigdy nie używał mot juste, a jednak chwilami nadawał swoim postaciom tyle życia, co niemal nikt inny.
– Zostań przy Francuzach – powiedział Ezra. – Tam możesz się masę nauczyć.
– Wiem o tym – odpowiedziałem. – Wszędzie mogę się masę nauczyć.

Ernest Hemingway Ruchome święto przeł. Bronisław Zieliński, Warszawa 2000

czwartek, 2 kwietnia 2015

Astrid

Biorąc biografię Astrid Lindgren do ręki, można poczuć się trochę jak dziecko. Niby wiadomo, że to publikacja dla dorosłych, ale duże, jaskrawe napisy na okładce przyjemnie kojarzą się z książkami dla najmłodszych. W środku jest podobnie: fragmenty powieści oraz towarzyszące im ilustracje błyskawicznie odświeżają pamięć. Nie sposób nie uśmiechnąć się na widok Emila całującego nauczycielkę w usta albo na widok dziewcząt z Bullerbyn pielących grządki w pocie czoła.


To wszystko dobrze koresponduje z zawartością, ponieważ Margareta Strömstedt skupia się głównie na dzieciństwie swojej bohaterki i na licznych przykładach pokazuje, jak często inspirowało ono Lindgren. Trzeba zaznaczyć, że było to dzieciństwo szczęśliwe: spędzone w kochającej się i dobrze sytuowanej rodzinie, w niemal sielskiej scenerii małego Vimmerby w Smalandii. Nic dziwnego, że lwia część tego świata znalazła później odzwierciedlenie w powieściach Astrid. Nie wszystkie naturalnie są radosne, pisarka niejednokrotnie poruszała trudne albo bolesne tematy. Uważa się nawet, że to ona jako pierwsza w Szwecji zaczęła pisać w dziecięcych książkach o śmierci.

Dużym plusem niniejszej biografii są częste odwołania do twórczości Lindgren. Czasem chodzi o okoliczności powstania historyjki, czasem o odbiór utworu. I tu Strömstedt uświadomiła mi ważną rzecz: publikacja „Pippi Pończoszanki” w 1945 r. była z pewnością dość odważnym posunięciem. Czytelnicy i krytycy co prawda polubili niesforną dziewczynkę o wybujałej wyobraźni, niemniej drugi tom jej przygód wywołał ożywione dyskusje. Autorce zarzucano, że Pippi stanowi zły przykład dla dzieci, natomiast książkę uznano za demoralizującą. Z czasem okazało się, że polemika na temat tzw. swobodnego wychowania była potrzebna i przyniosła wiele dobrego m.in. zakaz stosowania kar cielesnych.

Paradoksalnie ponad rok temu zaczęto bić na alarm i mocno krytykować szwedzki system opieki nad dziećmi, który zdaniem wielu komentatorów doprowadził do stworzenia narodu małych potworów. Winą obarczono Pippi i Karlssona z dachu. Brzmi jak primaaprilisowy żart, niestety tak nie jest. Sprawa odbiła się szerokim echem na świecie, dość powiedzieć, że rosyjska Duma poparła żądania obywateli postulujących, aby wycofać książki niegdyś uwielbianej Lindgren z listy lektur szkolnych. Więcej na ten temat można poczytać TU.

Cała ta wrzawa na szczęście nie przeszkadza w lekturze książki Strömstedt. To biografia z gatunku przyjemnych, czyli takich, które nie przytłaczają czytelnika faktami i datami, natomiast celnie pokazują postać artysty w kontekście jego dzieł. Oraz – jak w moim przypadku – zachęcają do ponownego sięgnięcia po książki szwedzkiej pisarki.


TU można wirtualnie zwiedzić Muzeum Astrid Lindgren.

_______________________________________
Margareta Strömstedt Astrid Lindgren
przeł. Anna Węgleńska, Wyd. Marginesy, Warszawa 2015