środa, 30 września 2015

Z sentymentu

Lubię przeglądać w antykwariatach stare numery „Literatury na Świecie” czyli te z lat 70. i 80., kiedy pismo wydawano w małym, poręcznym formacie i niekonwencjonalnej szacie graficznej. Okładki numerów poświęconych Karen Blixen, Vaclavowi Havlowi i Talmudowi utkwiły mi w pamięci najmocniej, bo jako pierwsze trafiły do moich nastoletnich wtedy rąk. Z zawartością było inaczej – największe emocje wzbudziła lektura fragmentów „Malowanego ptaka” Jerzego Kosińskiego, „Koloru purpury” Alice Walker oraz „Sexusa” Henry’ego Millera. Nie skłamię pisząc, że czytałam je z wypiekami na twarzy.


W czasach licealnych LnŚ była dla mnie prawie nieosiągalna, przy dużej dozie szczęścia można było trafić na nią w czytelni albo pożyczyć od polonisty czy znajomych. Pismo legenda po prostu. Po 1989 r. literatura światowa zaczęła docierać do nas szerokim strumieniem i LnŚ straciła nieco na prestiżu, choć nadal zajmowała się autorami w Polsce mało znanymi lub znanymi, ale nietłumaczonymi. Nadal przecierała literackie szlaki, co dobrze widać, gdy zajrzymy do numerów sprzed 10-15 lat. I tak na przykład z pisarzy omawianych w numerze rumuńskim (nr 01-02/2000) przekładów na język polski doczekał się Mircea Cărtărescu i Norman Manea, z wydania japońskiego (nr 01-03/2003) – Hiromi Kawakami, Eimi Yamada i Masahiko Shimada. Nawet taki ułamek cieszy.


Obecnie „Literatura na Świecie” wciąż promuje rzeczy niszowe, ale zawsze wartościowe. Jeden z tegorocznych numerów w całości poświęcono Gézie Csáthowi, następny Kawafisowi, z kolei najnowszy stanowi oryginalną mieszankę twórczości czterech bardzo różnych od siebie pisarzy. Są migawki Josepha Rotha z powojennego Wiednia, jest korespondencja Patricka Modiano i eseje o nim samym, są relacje Jana Potockiego z podróży do Turcji i do Egiptu, jest też duży fragment dość zabawnej, osiemnastowiecznej powieści niejakiego Xaviera de Maistre’a. Plus frapujący artykuł Anny Wasilewskiej o polskich przekładach „Rękopisu znalezionego w Saragossie”. 


LnŚ trzyma poziom, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Z wiekiem zaczęłam doceniać tzw. artykuły przedmiotowe, nawet jeśli dotyczą autorów zupełnie mi obcych, częściej zaglądam również do omówień przekładów (taka np. analiza krytyczna najnowszego tłumaczenia „Wielkiego Gatsby’ego” wprawiła mnie wręcz w zdumienie). I chyba ulegnę dowcipnym zaproszeniom redakcji do prenumeraty pisma, bo warto.





piątek, 25 września 2015

Przeźroczyste

Marek Bieńczyk twierdzi, że o przeźroczystości napisać chciał od dawna, choćby kilka stron. Zawsze pociągały go panoramiczne szyby w restauracjach, rozświetlone witryny sklepów, szklane kule i akwaria. Z tej fascynacji zrodziło się ostatecznie kilkanaście esejów, których wznowienie właśnie otrzymujemy do rąk, na dodatek – co warto podkreślić – w nieszablonowej szacie graficznej.


W „Przeźroczystości” Bieńczyk po raz kolejny dowodzi swojej erudycji i umiejętności opisywania rzeczy ulotnych. Przywołuje absolutną przejrzystość w ujęciu Jana Jakuba Rousseau, przygląda się światłu na obrazach Edwarda Hoppera i utopijnej szklanej architekturze według Paula Scheerbarta. Idąc tropem szklarni i kryształowych pałaców, dociera do motywu przejrzystości w literaturze (m.in. u Kundery, Calvino, Nabokova) oraz transparentności w polityce. Zahacza też o zdarzenia z życia prywatnego, w którym często towarzyszy mu Olga i naturalnie – przeźroczystość. Tak szerokie spojrzenie autora na temat robi duże wrażenie, a niezwykła swoboda w łączeniu czasem odległych zagadnień budzi niekłamany podziw. Ba! W swoich rozważaniach Bieńczyk ociera się miejscami nawet o poezję:

Dlaczego przezroczystość, przejrzystość, transparence, transparencia! Może to światło przyszło jeszcze z innej strony? Bo chyba to przede wszystkim: czyż to nie ona była pierwszym zapamiętanym obrazem życia, ikoną bądź krzyżem na drogę? Pierwszy obraz: pusty, poranny, jasny pokój z ogromną plamą słońca, żółtym kwadratem na ścianie. Powietrze tak rozświetlone, z rozedrganymi drobinami pyłu, tak w tym świetle czyste i pełne, że zdawało się mieć odsłonięte wnętrze; przez swą odkrytą powierzchnię przepuszczać wzrok ku jeszcze głębszej czystości. Drzemała więc przez długie lata, niekiedy podsyłała skrycie pragnienie samotności, ciszy, nieobecności, była wizualną projekcją życia, jego nieodkopaną protoewangelią, aż wreszcie wybuchła w pełni swej nazwy, przezroczystość, transparence, transparencia, jako motyw, prawda i iluzja, jako hobby egzystencji, uchwytna poręcz, o którą można oprzeć własne istnienie, a nawet próbować wsypać je w tekst. [s. 25]

Lektura nieco wymagająca, ale zdecydowanie warta uwagi. Jesienią powinna smakować wyśmienicie.

_______________________________________________
Marek Bieńczyk Przeźroczystość, Wielka Litera, Warszawa, 2015 

piątek, 18 września 2015

Podwieczorek à la Giorgio Bassani

Ale, prawdę mówiąc, plac tenisowy był rzeczywiście niezbyt „godny”, a ponadto był tylko jeden, co zmuszało nas do bardzo długich przerw. Za to każdego popołudnia, punktualnie o czwartej, może w tej myśli, żeby dwaj małoletni wchodzący w skład naszej niejednolitej kompanii nie musieli żałować godzin znacznie z punktu widzenia sportu owocniejszych, jakie mogliby spędzić pod opiekuńczymi skrzydłami markiza Barbicinti — ukazywał się niezmiennie Perotti ze swoim byczym karkiem, purpurowym z wysiłku, w obu rękach obciągniętych w rękawiczki dźwigając wielką srebrną tacę.

Vol-au-vent (źródło zdjęcia)

Czegóż na niej nie było: kanapki z sardynką, wędzonym łososiem, kawiorem, gęsią wątróbką, szynką; małe vol-au-vent z kurczęcia pod beszamelem; maciupeńkie buricchi pochodzące na pewno ze znakomitej koszernej paszteciarni, którą pani Betsabea, słynna pani Betsabea (Da Fano), prowadziła od dziesiątków lat przy via Mazzini ku rozkoszy i chwale wszystkich współobywateli. Nie koniec na tym. Nim jeszcze poczciwy Perotti zdążył poustawiać zawartość swojej tacy na wiklinowym stoliku, zawczasu przygotowanym pod wielkim czerwono-niebieskim parasolem u bocznego wejścia na kort, w ślad za nim nadchodziła jedna z jego córek, Dirce albo Gina — obie mniej więcej w wieku Micóli i obie zatrudnione „w domu”, Dirce jako pokojówka, Gina jako kucharka (dwaj synowie, Titta i Bepi, jeden trzydziesto-, drugi osiemnastoletni, pracowali w parku jako ogrodnicy; nigdy nie udało nam się zobaczyć ich inaczej niż z daleka, kiedy pochyleni nad robotą rzucali na nas, mknących na rowerach, krótkie jak błysk spojrzenie niebieskich, ironicznych oczu). Dziewczyna pchała przed sobą po ścieżce wiodącej od magna domus do kortu tenisowego wózek na ogumionych kołach, naładowany karafkami, dzbankami, szklankami i filiżankami. W porcelanowych i metalowych dzbankach była herbata, mleko, kawa; w operlonych zimną mgiełką karafkach z czeskiego szkła — lemoniada, sok owocowy i Skiwasser, napój świetnie gaszący pragnienie, złożony pół na pół z wody i soku malinowego z dodatkiem plasterka cytryny i paru winnych jagód, ulubiony napój Micól, z którego była niezmiernie dumna.

Skiwasser (źródło zdjęcia) 

Ach, Skiwasser! W przerwach między grami przegryzając kanapkę, którą, nie bez pewnej ostentacji swego nonkonformizmu religijnego, wybierała najczęściej spośród tych z szynką wieprzową, Micól potrafiła wychylić jednym haustem całą szklankę swego ulubionego napoju, zachęcając nas, żebyśmy pili ją także „ku czci świętej pamięci cesarstwa Austro-Węgier”. Przepis na ten napój, jak nas objaśniła, dostała tam właśnie, w Austrii, w Offgastein, zimą trzydziestego czwartego roku. Była to jedna jedyna zima, kiedy postanowili z Albertem „sprzymierzyć się” i udało się im pojechać we dwoje na dwa tygodnie w góry, na narty. Jakkolwiek Skiwasser, jak sama nazwa wskazuje, jest napojem zimowym, a zatem powinno się go pić na gorąco, to nawet i w Austrii są tacy, którzy pijają go „w wersji” mrożonej i bez cytryny, tylko że wtedy nazywają go Himbeerwasser.

Trzeba jednak, żebyśmy sobie dobrze zapamiętali, dodała Micól z komiczną emfazą, wznosząc do góry palec: winogrona, „bardzo ważne”, wprowadziła do klasycznej tyrolskiej recepty ona sama. To jej własny pomysł, i nie ma się z czego śmiać. Winogrona reprezentują cenny wkład Italii w świętą i szczytną sprawę Skiwasseru albo, mówiąc ściślej, stanowią szczególny wariant tego napoju, „wariant włoski, jeśli nie ferraryjski, jeśli nie... i tak dalej, i tak dalej”.

Giorgio Bassani, Ogród rodziny Finzi-Continich, Warszawa 1964, s. 98-100


niedziela, 13 września 2015

Ogród cieni

Przewodniki „Touring Clubu” milczą, i to źle, bez wątpienia. Bądźmy jednak sprawiedliwi: ogród, a właściwie bezkresny park, który przed wojną otaczał dom Finzi-Continich i rozciągał się na przestrzeni prawie dziesięciu hektarów aż po Mura degli Angeli z jednej strony i do rogatki Porta San Benedetto z drugiej, stanowiąc sam w sobie coś rzadkiego, wyjątkowego (przewodniki „Touring Clubu” z początku stulecia mówiły o nim zawsze w jakimś szczególnym tonie liryczno-światowym) – dziś już dosłownie nie istnieje. [s. 21]

W rozległym ogrodzie należącym do starej, szacownej rodziny ferraryjskiej rosły lipy, wiązy, buki, topole, platany, kasztanowce, sosny, jodły, modrzewie, cedry libańskie, cyprysy, dęby zwykłe i wiecznozielone, a nawet palmy i eukaliptusy [s. 21]. To istne arboretum było niedostępne dla przechodniów i przez dekady pozostawało miejską enklawą Finzi-Continich – ludzi dumnych, ale cichych i trzymających się na uboczu.


Młodego bohatera powieści Giorgio Bassaniego od dziecka przyciągała tajemniczość i dzikość tego miejsca, kiedy zaczyna dojrzewać, jego zauroczenie przenosi się na nastoletnią Micòl, córkę właścicieli. Znajomość to niełatwa, bo dziewczyna wciąż robi uniki, a czasy jeszcze trudniejsze, zwłaszcza dla obywateli żydowskiego pochodzenia. Jest bowiem koniec lat 30. ubiegłego wieku, które oznaczają uchwalanie ustaw rasistowskich i stopniowe wykluczanie Żydów z życia publicznego, także we Włoszech. Tytułowy ogród Finzi-Continich, dzielnie opierających się niepomyślnym wiatrom historii, staje się urokliwą wysepką normalności dla napiętnowanych. Niestety od początku wiemy, że i ona padnie ofiarą działań faszystów.

Opowieść o posiadłości przy Corso Ercole I d'Este jest w rzeczywistości wyprawą w krainę cieni. Bassani z finezją opisuje podzielone i pełne sprzeczności środowisko ferraryjskich Żydów, ze znawstwem pisze o samym mieście. Naznaczony melancholią i poczuciem straty, Ogród rodziny Finzi-Continich jest piękną elegią dla mieszkańców Ferrary, z której pochodził autor książki.

_____________________________________________________________________
Giorgio Bassani Ogród rodziny Finzi-Continich, przeł. Zofia Sieroszewska, PIW 1964


wtorek, 8 września 2015

Lepkie i paskudne

Dziwny jest świat „Nietoperzy”. Nie zaskakuje mnie jego szpetota i zezwierzęcenie, zastanawia natomiast powtarzalność kilku wątków: kazirodztwa, molestowania seksualnego oraz przemocy w rodzinie. Można odnieść wrażenie, że Lena Kitsopoulou czerpie przyjemność z nurzania się w brudzie, co jest do przyjęcia, problem w tym, że jej ofiarami są głównie dziecięcy bohaterowie.


To powracanie do tematu seksualnych nadużyć zaczyna po pewnym czasie uwierać i wzbudzać wątpliwości co do intencji pisarki. Kitsopoulou jeszcze nie szokuje, ale z pewnością jest bliska przekroczenia granicy dobrego smaku. Szkoda, że tak się dzieje, bo w natłoku lepkiej ohydy giną inne, znacznie lepsze historie. One również nie napawają optymizmem, ale są przede wszystkim bardziej realistyczne i przekonujące, jak np. ta o samobójcy zapraszającym gości na przyjęcie, chłopcu oddanym na wychowanie Cyganom lub o mężczyźnie planującym rozstać się z żoną.

Przymykając oko na pobrzmiewający tu i ówdzie fałsz, trzeba przyznać, że Kitsopoulou pisać jednak potrafi. Porównania ze stylem Jelinek i Bernharda (patrz: opis wydawcy na okładce) są co prawda mocno przesadzone, ale proza greckiej pisarki jest bez wątpienia soczysta i świeża. „Nietoperze” czytane w małych dawkach intrygują i mimo zastrzeżeń dobrze rokują na przyszłość. Trochę więcej wyczucia i będzie świetnie.

Na koniec uwaga do tłumaczki: bluzy (s. 25) oraz szlafroka (s. 73) nie ubieramy, ale wkładamy. Ubrać można dziecko albo choinkę.

_______________________________________________________________
Lena Kitsopoulou, Nietoperze, tłum. Alicja Biaduń, Książkowe Klimaty, Wrocław 2013