czwartek, 28 stycznia 2016

Trzydziesty trzeci

Okładka Dziennika roku chrystusowego nie rokowała dobrze, raczej sugerowała, że zapiski Dehnela będą jednym wielkim spektaklem megalomanii. Autor rzeczywiście pisze głównie o sobie, ale pretensji mieć o to nie można, zważywszy wybrany gatunek literacki oraz pomysł zarejestrowania na papierze wydarzeń z trzydziestego trzeciego roku życia.

I wiek chrystusowy, pochodzący z tradycji religijnej, i ta trzydziestka, wzięta – podobnie jak wszystkie kryzysy czterdziestkowe, pięćdziesiątkowe, sześć dziesiątkowe – naszego uwikłania w system dziesiętny, oznaczają mniej więcej to samo: pożegnanie z pierwszą młodością. A może z młodością w ogóle, raz na zawsze. Czas pierwszych podsumowań, kiedy nie można być już tylko młodym i obiecującym, w którym trzeba zacząć obietnice spełniać. Przynajmniej część z nich.

Przeświadczenie o wyjątkowości tego roku wydaje mi się naiwne, ale niech będzie, może niektórzy przywiązują wagę do symboliki wieku chrystusowego. Dehnel przywiązuje na pewno, bo z uporem maniaka sprawdza, czego dokonał w trzydziestym trzecim roku życia artysta, z którego dziełem akurat ma do czynienia. Ot, przyjemny feblik, gorzej z doszukiwaniem się we własnym organizmie postępujących spustoszeń i oznak rozkładu – tu już moja cierpliwość została kilkakrotnie wystawiona na próbę.


Na szczęście reszta – poza nieeleganckim wyzłośliwianiem się na „prukwy’” różnego autoramentu – jest w porządku, ba! jest nawet zajmująca. Czytelnik ma szansę podejrzeć pracę pisarza, w której samo pisanie zajmuje chyba najmniej czasu: trzeba przecież jeszcze jeździć na targi, festiwale, spotkania autorskie, brać udział w warsztatach, doglądać umów itp. Dostajemy też wgląd w tzw. zwykłe życie trzydziestotrzylatka, które paradoksalnie wydało mi się najciekawsze. Są choroby, nieporozumienia rodzinne i uciążliwy remont, są przebłyski z pożycia „małżeńskiego”, jest wreszcie sfera towarzysko-kulturalna.

Dowiemy się, że Dehnel ogląda filmy Greenawaya i horrory, czyta Bernharda i White’a, chodzi na koncerty muzyki klasycznej. Często spotyka się z przyjaciółmi i bywa w restauracjach, od czasu do czasu sam coś upichci (np. tatar piemoncki). Znajduje czas na prace społeczne i komputerową grę „Cywilizacja”. O ile nie zaprząta sobie głowy polityką, to nie pozostaje obojętny na kolejne rewelacje dotyczące kleru i ze swadą je komentuje (A tymczasem katolicy w Polsce o dupie i o dupie. O dupie w postaci in vitro, o dupie w postaci związków partnerskich, o dupie w postaci takiej i owakiej, wszystko z seksem, wszystko o seksie […]).

Mnie to się podobało: otrzymałam portret młodego literata, który ma lepsze i gorsze dni, bywa irytujący i złośliwy, ale nie jest postacią posągową (choć na potrzeby wydawnicze pewnie i tak podrasowaną). Trafiają się fragmenty nudnawe jak np. tekst wykładu lub opis włoskich wakacji, więcej jest jednak tych ciekawych. Wszystko podane w dobrym dehnelowym stylu.

__________________________________________________________
Jacek Dehnel Dziennik roku chrystusowego, WAB, Warszawa 2015



niedziela, 24 stycznia 2016

Już za chwilę stąd wyjdą

Szymon Słomczyński

Edvard Munch, New Snow in the Avenue

Już za chwilę stąd wyjdą - zostali złapani
pędzlem tuż przed rozstaniem (albo wymyśleni).
Fiolety się zbiegają u szczytu obrazu,
a tych dwoje na skraju rozmawia o zimie
(czy przeminie? Czy potrwa?). Słońce jest wiśniowe
(wiem, patrzę na oryginał), śnieg leży bezradnie.

Skoro nic się nie dzieje, to czemu porusza
i każe się wpatrywać? Za oknem jest Paryż,
można zasiąść w kafejce w Dzielnicy Łacińskiej,
przepłynąć się Sekwaną (kwadrans za pięć euro).
Rzeka jest sercem miasta - napisałaś w mailu
siedem godzin temu (lot stąd trwałby krócej).

Czy nadejdzie taki dzień, kiedy już będziemy
mogli zwiedzać coś razem, jak para z obrazu,
choćby z uciętymi, bo to ich spotkało,
nogami, bez tułowia - my, dwie twarze w czapkach
(jasna czerwień i granat), dwie plamy na płótnie,
na chwilę przed odlotem, kiedy słychać last call

i szuka się pośpiesznie bramki numer cztery,
a kiedy się już znajdzie, to mówią, że lecisz
z innego terminalu? Pomyłki są częstsze,
niżby można przypuszczać. Nawet Munch popełnił
jedną: zielone drzewo, tak, to pierwsze z lewej,
nie było takie krzywe, o ile pamiętam.

Pamięć nieźle mi służy - wiem, nie znosisz czapek.
Obraz wróci do Oslo, gdzie się marznie bez nich.
Nie masz lepszych pomysłów? - odpisujesz zwięźle.
Zasłaniam ich palcami, na potrzeby zdjęcia,
i są już tylko: alejka, lasek, zachód, barwne
niebo. Mógłby zawisnąć w domu strasznych mieszczan,

bo wciąż bywają takie, gdzie rozwód nie wchodzi
w grę i się go unika, trwa za wszelką cenę,
a to cholernie drogo. Mniej bym dał za Muncha,
choć to mój ulubiony.

Nadjeżdża (2014)

źródło: wikipedia

środa, 20 stycznia 2016

Cyrograf na własnej skórze

W sierpniu ub. roku minęła 80. rocznica śmierci Stanisławy Przybyszewskiej. Po cichu, bez wzmianek w mediach. Nieco uwagi poświęcił wydarzeniu Gdańsk, miasto bliskie artystce. Niedocenionej za życia (trwającego zaledwie 34 lata), po latach wspominanej głównie przy okazji adaptacji Sprawy Dantona lub Thermidora. A przecież pozostawiła po sobie obszerną korespondencje, powieści oraz opowiadania, których skromny wybór właśnie opublikowano.


Cyrograf na własnej skórze obejmuje siedem tekstów: długich i krótkich, nie zawsze dokończonych i nie zawsze znakomitych, ale podobno reprezentatywnych dla autorki. Z pewnością jest to proza erudycyjna i sugestywna, co jednak ma konsekwencje dla czytelnika: atmosfera i tematyka już po kilku stronach wywołuje lekki dyskomfort. W świecie Przybyszewskiej dominuje bowiem bieda, okrucieństwo i samotność, a jaśniejsze chwile zdarzają się sporadycznie. Widać w tych opowiadaniach wyczulenie na niesprawiedliwość i nierówność społeczną, daje też o sobie znać fascynacja pisarki Wielką Rewolucją i terrorem. Na osobną uwagę zasługują postaci kobiece: na swój sposób odważne i wolne, nawet jeśli sytuacja je przerasta.

Cyrograf... nabiera szczególnej wymowy w konfrontacji z biografią autorki, która niejednokrotnie przekuwała własne doświadczenia w literaturę – chropowatą, surową i przejmującą. Pozostaje mieć nadzieję, że zbiór jest wstępem do poważniejszych badań nad spuścizną Przybyszewskiej, której sława wykracza poza granice Polski – książkę o niej planowała jakiś czas temu Hilary Mantel.

_________________________________________________________________
Stanisława Przybyszewska, Cyrograf na własnej skórze i inne opowiadania
Wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2015

piątek, 15 stycznia 2016

Słońce też wschodzi

Paryż, połowa lat 20. ubiegłego wieku. Bohaterowie Hemingwaya (amerykański dziennikarz, literaci oraz angielska lady) przesiadują w knajpach, flirtują i prowadzą błahe rozmowy, spożywając przy okazji duże alkoholu (głównie wino, pernod i whisky z wodą sodową). Ruszają do Hiszpanii łowić ryby w górach i oglądać walki byków w Pampelunie, gdzie następuje mała powtórka z rozrywki: towarzystwo znowu włóczy się po knajpach, upija (fundadorem, amontillado, absyntem, piwem) i kłóci.


Tak w skrócie można streścić „Słońce też wschodzi”, książkę z 1926 r. inspirowaną przeżyciami autora. O ile część hiszpańska wypada całkiem nieźle (zwłaszcza przyroda i biedne byki), paryska wydaje się nieco jałowa. I nie tylko za sprawą dekadenckiej aury oraz bohaterów reprezentujących stracone pokolenie. Odnoszę wrażenie, że proza Hemingwaya niezbyt dobrze znosi próbę czasu. Dzisiaj nie ma już znaczenia, kto posłużył za pierwowzór postaci i kto z tego powodu poczuł się urażony. Losy młodzieży dojrzewającej w dobie I wojny światowej przejmują czytelnika AD 2016 też jakby mniej. Co więcej, dzisiaj pisze się inaczej: nawet prosty styl wymaga pewnych zabiegów, których w „Słońcu…” zabrakło i prawdopodobnie dlatego miejscami przeszkadza niedopracowany język i konstrukcja.

Na szczęście lektura do uciążliwych nie należy, a dzięki pesymistycznemu wydźwiękowi zapada w pamięć na dłużej. Dla mnie pozostanie przede wszystkim interesującym obrazkiem z odległej epoki – z jej atmosferą, obyczajowością i modą. W sumie dobrze się stało, że zamiast planowanego początkowo reportażu z fiesty powstała powieść, pierwsza w dorobku przyszłego noblisty.

__________________________________
Ernest Hemingway Słońce też wschodzi
przeł. Bronisław Zieliński, PIW, Warszawa 1977


niedziela, 10 stycznia 2016

Szekspir wiecznie żywy

W Polsce szykuje się rok Henryka Sienkiewicza, tymczasem w Wielkiej Brytanii ruszyły przygotowania do obchodów 400. rocznicy śmierci Williama Szekspira. Jest co świętować, bo scheda po stratfordczyku jest nie do przecenienia – nie ma drugiego twórcy, który w tak ogromnym stopniu wpłynąłby na rozwój teatru, dramatu i języka. I nadal wpływa, inspirując wielu artystów. 

 portret Williama Szekspira (źródło: Wikipedia)

Kilka przykładów dzieł, w których duch wielkiego Anglika obecny jest w mniej oczywisty sposób:
  • muzyka: balet Romeo i Julia Sergiusza Prokofiewa, opera Otello Rossiniego, musical West Side Story Leonarda Bernsteina, piosenki: Sister Moon Stinga, Romeo Had Juliette Lou Reeda, Nie będę Julią zespołu Wanda i Banda;
  • film: Powiatowa lady Makbet reż. Andrzej Wajda, Rosencrantz i Guildenstern nie żyją reż. Tom Stoppard, Tron we krwi reż. Akira Kurosawa, Księgi Prospera reż. Peter Greenaway, Moje własne Idaho reż. Gus Van Sant, Cezar musi umrzeć braci Tavianich.
 Ofelia J.E. Millaisa (źródło: Wikipedia)

Chyba najbardziej intensywnie echa twórczości Szekspira odbijają się w dziełach literackich. Były wiersze Konopnickiej i Norwida W Weronie, Poświatowskiej Jestem Julią i Herberta Tren Fortynbrasa, jest dramat Głowackiego Fortynbras się upił oraz Przedstawienie „Hamleta” we wsi Głucha Dolna Brešana. Jednym z najnowszych przedsięwzięć jest Projekt Szekspir, w ramach którego znani pisarze „przełożą” wybrane dramaty na prozę. Pierwszy tom można już czytać – to Przepaść czasu Jeanette Winterson oparta na Zimowej opowieści.

A ponieważ cenię Szekspira i uwielbiam intertekstualne zabawy, to będę w tym roku baczniej przyglądać się książkom, filmom i sztukom, których poniekąd był sprawcą. Do czego i Was gorąco zachęcam.;)


poniedziałek, 4 stycznia 2016

Otolit

Miasto ma oczywiście swoją solidną nazwę znaną z map, przystanków, urzędowych pism i historycznych książek, dla mnie jedna zawsze było Miastem w tajemnicy zwanym Otolitem, choć tak naprawdę było co najwyżej miasteczkiem. [s. 36-37]

Otolit z powieści Katarzyny Gondek jest rzeczywiście niezwykłym miejscem: to samoistny twór o nadprzyrodzonej mocy, wiodący wewnętrzne życie. Tak przynajmniej wierzy główna bohaterka, karmiona w dzieciństwie fantastycznymi opowieściami o mieście z pyłu. Po latach z małej Oli wyrosła duża Aleksandra, która mimo zerwania kontaktów z rodziną i z Miastem nadal pozostaje pod urokiem legend zasłyszanych od matki.


Sama książka również ma w sobie wiele z baśni, ale do prawdziwie bajkowego rozwinięcia jej daleko. Niesamowitość i tajemniczość dość szybko nabiera złowieszczego posmaku, tu i ówdzie dają się słyszeć dziwne pomruki dobiegające spod ziemi, dochodzi do kilku tąpnięć. To wszystko każe spodziewać się raczej katastrofy niż szczęśliwego zakończenia. A jednak Otolit przyciąga i hipnotyzuje, także czytelnika, który z ochotą poddaje się temu czarowi oraz biegowi wydarzeń.

Powstaje pytanie, o czym jest powieść Gondek. Interpretacji jest kilka, wybieram zawoalowany opis relacji matka-córka, przy czym trzeba zaznaczyć, że jest to woal najlepszego sortu. Autorka odwołała się do dziecięcej wyobraźni i indywidualnych mitologii, jakie często rodzą się w nieletnich głowach. Być może dlatego „Otolit” był dla mnie przyjemną podróżą do świata dzieciństwa, w którym baśnie były na porządku dziennym.

_________________________________________________
Katarzyna Gondek Otolit, Świat Książki, Warszawa 2015