piątek, 27 maja 2016

Kolacja à la Dezső Kosztolányi

Godzinami siedzieli w Café de la Paix i obserwowali sznur powozów ciągnący przy Operze. Bandi gryzmolił pocztówki do domu. Około szóstej wieczór Kornel zostawił go samego. Musiał pobiec na jakąś randkę, ale umówili się, że w ciągu godziny wróci, Bandi do tej pory miał pozostać na miejscu.
Kiedy tylko przyjaciel się oddalił, zbliżył się do Bandiego stary kelner, szybko paplając dał mu do zrozumienia, że tu na zewnątrz nie wolno tak długo okupować stolika, i łagodnie wepchnął go do środka kawiarni.
Tutaj odnalazł go Kornel, przy piecu, przycupniętego na krześle.
- Co ci jest? - zapytał.
- Nic. Trochę boli mnie głowa. Jestem głodny, bracie. Zaprowadź mnie wreszcie gdzieś, gdzie można także jeść. Umieram z głodu.
- To poczekaj - odpowiedział Kornel. Zagwizdał na dorożkę, podał jakiś adres. Podskakiwali na wyboistych uliczkach. Wysiedli na Rue de la Seine. Kornel wszedł pierwszy.
Bandi zdębiał. Na stołach sól, papryka, różowa segedyńska papryka, słone rogaliki z kminkiem, obwarzanki. Kelner Fen, który akurat niósł komuś ogromny siedmiogrodzki półmisek mięs, powitał go po węgiersku.

Siedmiogrodzki półmisek mięs (źródło zdjęcia)

- Proszę łaskawie zająć miejsce. Panowie będą łaskawi, może tutaj. Zaraz wracam.
Znajdowali się w paryskiej karczmie węgierskiej.
Bandi usadowił się, wypiął okrągłą pierś, głęboko i głośno odetchnął. Powtarzał bez przerwy:
- Patrz, bracie, to mi się podoba.
W jadłospisie figurował paprykarz cielęcy, gulasz, drobne kluseczki, zacierka, węgierska zupa mięsna, kluski z serem, śmietaną i skwarkami, makaron z dżemem, mizeria.
- Feri - skinął na kelnera, jakby ten był jego dawnym znajomym - no, to co będziemy jedli? Przynieście nam dwa piękne gulasze cielęce z zacierką. Poczekajcie. Macie kiszone ogórki? No, to przynieście nam dwa duże kiszone ogórki. Poczekajcie. Przynieście nam także litr lekkiego sillera. Poczekajcie. Wody z Paradu oczywiście nie macie. Szkoda, wielka szkoda. Ale sodową chyba macie? Świetnie, to przynieście dwie butelki wody sodowej.
Boldi, paryski węgierski Cygan, zagrał od ucha Złoty tokaj dzisiaj piłem.
Popijali spokojnie. Bandiemu poprawił się humor, rozkwitł na nowo jak zwiędły kwiat zroszony przez błogosławiony majowy deszcz. Wokół niego byli sami Węgrzy.
Dezső Kosztolányi Noc poślubna, Czytelnik, Warszawa 1989, s. 258-259

***

Gdyby nie opowiadania Kosztolányiego, być może jeszcze długo nie wiedziałabym, że Węgrzy także lubują się w kluskach z serem czyli Túrós Csusza. Danie banalne i proste w wykonaniu, ale smaczne i sycące. Co prawda nie dodawałam dotąd koperku, ale przy najbliższej okazji na pewno wypróbuję ten dodatek. Oto przepis:

Makaron z serem

500 g makaronu (wstążki lub łazanki)
200 g białego sera
1 pęczek koperku
100 g wędzonego boczku
30 g tłuszczu
2 filiżanki kwaśnej śmietany
sól, pieprz

Makaron ugotować w osolonej wodzie i odsączyć. Biały ser trzeć przez sito i wymieszać z drobno posiekanym koperkiem. Wędzony boczek pokroić w drobną kostkę i stopić, skwarki wyjąć z patelni. Do wytopionego tłuszczu dodać jeszcze 30 g innego tłuszczu i kwaśną śmietanę, a po zagotowaniu dodać makaron. Wszystko wymieszać i przełożyć do salaterki. Makaron podawać na gorąco posypany skwarkami.

Kluski z serem i śmietaną (źródło zdjęcia)

niedziela, 22 maja 2016

Noc poślubna

Każde duże miasto ma swój charakterystyczny zapach.
Budapeszt ma zapach kawy zbożowej, Wiedeń - ciastek, Berlin - dymu, Warszawa - palonego cukru, Madryt - czekolady, Bruksela - wanilii, Londyn - łoju, Paryż natomiast miał zapach topionego masła. Tego nie cierpiał
. [s. 257]

Lubię przewrotność Dezső Kosztolányiego. Dała się już zauważyć w Ptaszynie, a w opowiadaniach ze zbioru Noc poślubna widać ją jeszcze wyraźniej. Trzeba być małym złośliwcem, żeby panu młodemu zakłócić weselną zabawę bólem zęba albo oszczędnemu studentowi kazać ćwiczyć francuski podczas rozmów z subiektem ze sklepu pasmanteryjnego. Trzeba lubić dokuczać bliźnim, żeby zakpić z damy domagającej się recenzji jej wypieszczonego rękopisu albo żądnego wrażeń Węgra skazywać w Paryżu wyłącznie na rozczarowania.


Kosztolányi czasem posuwa się jeszcze dalej – jest nadal przewrotny, ale przybiera poważną minę i bez cienia uśmiechu pastwi się nad swoimi bohaterami. Biedaków pozbawia nadziei na poprawę losu, wrażliwców doświadcza szaleństwem, dzieci straszy śmiercią. Robi się ponuro i paskudnie, tymczasem po kilku stronach autor funduje czytelnikowi następną niespodziankę, znowu niekoniecznie wesołą. Ta zmienność nastrojów i tematów jest niewątpliwie dużą zaletą zbioru, będącego autorskim wyborem tłumaczy.

Najciekawsze były dla mnie opowiadania, w których autor odziera bohaterów ze złudzeń i pokazuje, że spełnione marzenia nie zawsze satysfakcjonują. Przeciwnie, sprawiają zawód. I jakkolwiek w Nocy poślubnej nie znajdziemy wielkiej psychologii, można wnioskować, że Kosztolányi wiele w życiu widział i słyszał. Inna możliwość jest taka, że po prostu miał dryg do pisania krótkich i zajmujących historyjek. Są przyjemnie staroświeckie.

______________________________________________
Dezső Kosztolányi Noc poślubna
przeł. Magdalena Schweinitz-Kulisiewicz, Tomasz Kulisiewicz
Czytelnik, Warszawa 1989


poniedziałek, 16 maja 2016

Sen sów

Zaczynam podejrzewać, że to nie żaden Orygenes, tylko ty podsunęłaś mi bezwiednie obraz Nieba jako szansy na płynne przechadzanie się po przeszłości, odwiedzanie chwil, kiedy wszyscy byli szczęśliwi. Czy może raczej: kiedy wszyscy wydawali się szczęśliwi. Albo jeszcze inaczej i chyba właśnie tak: kiedy tacy, jacy byliśmy, po dziesiątkach lat wydajemy się sobie szczęśliwi. [s. 204]

Dla narratora Snu sów niebem był peerelowski Kołobrzeg, w którym z rodzicami i starszą siostrą spędzał wakacje. Do dawnej arkadii powraca na kartach pisanej właśnie powieści, jej bohaterem czyniąc Jarka, chłopca wrażliwego i obdarzonego bujną wyobraźnią. Świat realny często myli mu się z fantazjami, z kolei czytelnikowi – Jarko kilkuletni z kilkunastoletnim. U Sosnowskiego czas bowiem płata figle: to przyspiesza, to się cofa, płynąc wbrew prawom fizyki.


Ten „czas” to naturalnie pamięć narratora filtrująca przeszłość i wybierająca wspomnienia istotne z bardzo różnych powodów. Wśród migawek pojawi się stołówkowa zupa mleczna i placki ziemniaczane pani Ali, koncerty organowe w katedrze i huk radzieckich samolotów śmigających nad miastem. Obok fikcyjnych kosmitów i Indian w pamięci chłopca zapiszą się wycieczki po okolicy, seans Szczęk w przepełnionym kinie oraz występ węgierskiej grupy rockowej. I wreszcie najbardziej intensywne: wakacyjne przyjaźnie, pierwsze zauroczenia dziewczętami oraz zwykłe, niepozorne szczęście czteroosobowej rodziny.

Bardzo podobają mi się te zmienne czasoprzestrzenie w Śnie sów, jeszcze bardziej podoba mi się pomysł na umieszczenie powieści w powieści, z narratorem dyskretnie wychylającym się zza fabuły. Formalnie wszystko jest w porządku, jednak w nadmorskim raju Sosnowskiego nie potrafiłam się odnaleźć – przeszkadzał mi nadmiar wrażeń i mało autentyczny Jarko. Książkowy Kołobrzeg opuszczałam z ulgą, paradoksalnie zabrakło mi w nim powietrza.

_________________________________________________
Jerzy Sosnowski, Sen sów, Wielka Litera, Warszawa 2016


wtorek, 10 maja 2016

Dbałość o dobór słowa

Czytając Własnym zdaniem Nabokova, nie sposób nie zauważyć jego dążenia do precyzji. Widać to m.in. w skłonności do poprawiania błędów i nieścisłości ukazujących się w prasie oraz do wychwytywania nieścisłości w przekładach. Ta dbałość o słowo jest widoczna także, a właściwie przede wszystkim, w twórczości pisarza. Duże wrażenie zrobiły na mnie wywody Nabokova dotyczące imion głównych bohaterów Lolity:
Jeden z krytyków przypisał panu „niemal obsesyjną dbałość o dobór; rytm, intonację i konotację słów" i rzeczywiście dbałość ta jest oczywista nawet w przypadku wyboru imion dla pana słynnej pszczółki i słynnego trzmiela, czyli Lolity i Humberta Humberta. W jaki sposób te imiona wyłoniły się w pana wyobraźni?

VN: Dla mojej nimfetki potrzebowałem imienia z lirycznym zaśpiewem. „L" jest jedną z najbardziej przejrzystych i świetlistych liter. Przyrostek „-ita" ma mnóstwo łacińskiej czułości, co również było mi niezbędne. Stąd: Lolita. Tyle że imienia tego nie należy wymawiać tak jak pan i większość Amerykanów: Low-lee-ta, z ciężkim, lepkim „L" i długim „o". Nie, pierwsza sylaba powinna brzmieć tak jak w „lollipop", „L" powinno być płynne i delikatne, a „lee" nie za wysokie. W należyty sposób, z niezbędną nutą rozigrania i pieszczoty, wymawiają to imię oczywiście Hiszpanie i Włosi. Dodatkową racją były stosowne poszepty imienia źródłowego, imienia pierwotnego: róże i łzy skryte w „Dolores". Oprócz słodyczy i świetlistości trzeba było uwzględnić rozdzierający serce los mojej dziewuszki. Ponadto „Dolores" obdarzała ją innym, zwyklejszym, bardziej swojskim i infantylnym zdrobnieniem, czyli „Dolly”, ładnie współgrającym z nazwiskiem „Haze", w którym irlandzkie mgły mieszają się z niemieckim króliczkiem - a właściwie zajączkiem.
Vladimir Nabokov  (źródło zdjęcia)

Oczywiście bawi się pan w kalambury, nawiązując do niemieckiego „Hase” które oznacza zająca. A co skłoniło pana do ochrzczenia starzejącego się wielbiciela Lolity w sposób tak intrygująco redundantny?

VN: Również to było dość oczywiste. Te zdwojone pomruki uważam za bardzo paskudne, bardzo sugestywne. Jest to obrzydliwe imię dla obrzydliwej osoby. Zarazem jest to imię królewskie, a potrzebowałem królewskiej wibracji dla Humberta Dzikiego i Humberta Pokornego. Imię to jest podatne na gry słów. Wreszcie zdrobnienie „Hum" jest tak samo ordynarne społecznie i uczuciowo jak „Lo", którego używa matka Lolity.
Dodatkowe instrukcje Nabokova odnośnie wymowy imienia bohaterki:
Proszę zauważyć, że dla uzyskania koniecznego efektu rozmarzonej czułości obydwa „l", a także „t", a w istocie całe imię na czytać z hiszpańska, a nie w sposób amerykański, ze zduszonymi „l", szorstkim „t" i długim „o": Lolita, light of my life, fire o loins. My sin, my soul. Lo-lee-ta: the tip of tongue taking a trip of three steps down the palate to tap, at three, on the teeth. Lo. Lee. Ta. Teraz rosyjski. Tutaj pierwsza sylaba jej imienia brzmi nie jak głoska „o", ile jak głoska „ah", a pozostała część brzmi jak w hiszpańskim: Lah-lee-ta, swiet mojej żizni, ogoń moich czriesel. Griech moj, dusza moja. I tak dalej. 
Aż się prosi, żeby sprawdzić, jak te zdania z powieści brzmią po polsku. Do wyboru mamy dwa tłumaczenia:
  • u Roberta Stillera (PIW, Warszawa 1991) jest:
Lolito, światło mego życia, płomieniu mych lędźwi. Mój grzechu, moja duszo. Lo-li-ta: czubek języka schodzący w trzech stąpnięciach wzdłuż podniebienia, aby na trzy trącić o zęby. Lo. Li. Ta.
  • u Michała Kłobukowskiego (Mediasat Poland, Kraków 2004) jest:
Lolito, światłości mojego życia, ogniu moich lędźwi. Grzechu mój, moja duszo. Lo-li-to: koniuszek języka robi trzy kroki po podniebieniu, przy trzecim stuka w zęby. Lo. Li. To.
Ciekawe, co powiedziałby na taki przekład Nabokov.;)



czwartek, 5 maja 2016

Własnym zdaniem

Myślę jak geniusz, piszę jak najlepszy stylista, ale mówię jak dziecko – stwierdza Nabokov już na wstępie Własnym zdaniem czyli zbioru wywiadów, listów do redakcji oraz kilku artykułów z lat 1962-1972. Po takim otwarciu pomyślałam: co za bufon, zdolny, ale bufon, a lektura całości tylko potwierdziła moje pierwsze wrażenie.

Trudno bowiem inaczej określić kogoś, kto odżegnuje się od jakichkolwiek wpływów literackich o zdecydowanej większości uznanych literatów, ba! klasyków, wypowiada się wyjątkowo niepochlebnie i obcesowo. Dostojewski to tandetny dziennikarz i żałosny komediant, Hemingway i Conrad – autorzy beznadziejnie młokosowaci, Camus, D.H. Lawrence i Thomas Mann – dęci. Gogol na ogół drażni moralistycznym zacięciem i obsesyjną religijnością, z kolei Tołstoj publicystyką. Spośród literatów współczesnych na uznanie Nabokova zasłużył jedynie Joyce (choć nie bez zastrzeżeń) oraz Borges i Robbe-Grillet, ci dwaj ostatni dzięki jasności myśli, czystości i poezji.


Autor Pnina jest równie surowy wobec krytyków, tłumaczy i dziennikarzy, którzy mu się narazili, choć jednocześnie utrzymuje, że recenzje, opinie itp. dotyczące jego utworów ma za nic. Cóż, sprostowania wysyłane do czasopism i wydawnictw świadczą o czymś zgoła odmiennym, bo o dociekliwości, drobiazgowości i przywiązaniu do słowa. To w zasadzie nie zaskakuje: biorąc do ręki dowolny utwór Nabokova łatwo zauważyć, że zdania są starannie dopracowane, wręcz wycyzelowane. O metodzie pracy dużo się zresztą w książce mówi, podobnie jak o przekładzie Eugeniusza Oniegina i wykładach uniwersyteckich. Nie brakuje pytań o Rosję i emigrację, filmową wersję Lolity i naturalnie o motyle.

Własnym zdaniem pokazuje, że Nabokov był świadomy własnego talentu i chciał uchodzić za twórcę osobnego, o indywidualnym stylu. Przy okazji był też przewrotny i pyszałkowaty, tymczasem sam o sobie mówił: Prywatnie jestem człowiekiem dobrodusznym, ciepłym, pogodnym, bezpośrednim, prostolinijnym i nietolerancyjnym w stosunku do fałszywej sztuki. Być może.;)

___________________________________________________________________________________
Vladimir Nabokov Własnym zdaniem przeł. Michał Szczubiałka, Wyd. Aletheia, Warszawa 2016