piątek, 21 grudnia 2018

Antyarka

Ten nasz szpital przypomina nabity ludźmi statek, kiwający się na wzburzonym oceanie. To taka antyarka załadowana samymi smutnymi i samotnymi kobietami, kobietami o fatalnej kombinacji genów, kobietami przeznaczonymi do wyginięcia. Antyarka nie ratuje i donikąd nie zmierza. Ona tylko wypływa na sam środek oceanu, gdzie być może wymrą w nas, jej pasażerkach, te wirusy świńskiej melancholii, co atakują dusze, mózgi i serca. [s. 89]

Olga Hund napisała krótką, acz poruszającą relację z pobytu w szpitalu psychiatrycznym. Psy ras drobnych to rzecz o arcytrudnych zmaganiach z depresją i stanami lękowymi i próbie powrotu do tzw. normalnego życia na zewnątrz, które chorym wydaje się piekłem. To również książka o tym, jak niefunkcjonalny jest system opieki zdrowotnej i jak nieudolnie leczy się pacjentów na oddziale zamkniętym.

Co napisawszy, przyznaję się bez bicia, że mimo niewesołej wymowy powieści, podczas lektury niejednokrotnie parskałam śmiechem. Tyle tu absurdalnych sytuacji, że trudno się choćby nie uśmiechnąć, głównie z niedowierzania. Bo na przykład test (sic!) na depresję czyli stara pożółkła odbitka z maszynopisu składa się z zaledwie jednego pytania: Czy masz depresję? Zaznacz odpowiedź Tak/Nie. Obchód lekarski jest równie pobieżny, plastyczne zajęcia terapeutyczne prowadzi salowa, gorszy jest już chyba tylko wieczorek muzyczny z kantatami barokowymi granymi na gitarze.

Autorka ma oko i ucho do kuriozalnych sytuacji, humorem oswaja niewesołą szpitalną rzeczywistość. A w szpitalu jest naprawdę źle i taki jest też stan psychiczny narratorki oraz innych pacjentek: […] większość dziewczyn na oddziałach nie jest aż tak szalona i pamięta, co robili im ojcowie, wujkowie, mężowie, matki, co robił im Kościół, ZUS i rynek pracy. [s.49] Otępiałe od leków kobiety snują się jak tłuste sumy, bez chęci do jakiejkolwiek aktywności. Zamiast bólu i ataków paniki pojawia się bezbrzeżna nuda, zabijana snem, kąpielami i oglądaniem telewizji. Żyć się odechciewa.

Psy ras drobnych są lekturą przygnębiającą, zanurzoną w beznadziei i brzydocie. Nie ma szczęśliwego zakończenia, tu się nawet nie udaje, że główna bohaterka i jej znajome z oddziału wyzdrowieją. To obraz choroby rzadko spotykany w literaturze – prosty i zarazem szczery aż do bólu, zapewne dlatego książka tak mocno daje w kość czytającemu. Mam nadzieję, że Olga szybko nie wróci na te wczasy dla smutnych dzieci.

________________________________________________________
Olga Hund, Psy ras drobnych, Korporacja Ha!art, Kraków 2018


środa, 5 grudnia 2018

Czytać

[...] Nie wystarczy czytać. Rzeczą ważniejszą jest - wedle wszystkich ekspertów - czytać ponownie.

I nie tylko książkę, którą pamiętamy jak przez mgłę albo której za pierwszym czytaniem nie zrozumieliśmy w pełni; należy ponownie przeczytać każde zdanie, każdy rzeczownik i czasownik, a także przydawkę, która w książce coś definitywnie określa. Bo czego chce książka? Abyśmy ją zrozumieli. Ale coś takiego następuje powoli, nieomal tak wolno i w sposób tak skomplikowany jak w życiu. Małżonkowie potrzebują niekiedy dziesięcioleci, nim wreszcie jedno zdoła zrozumieć drugie. Książki to także trudni znajomi.


Nie wystarczy czytać zgodnie z katalogiem, modą albo tradycją; instynktownie należy szukać książki, która-właśnie nam - może powiedzieć coś istotnego. Trzeba czytać regularnie, podobnie jak człowiek śpi, je, kocha i oddycha. Książki, jak ludzie, tylko wtedy zdradzą ci swoje sekrety, obdarzą cię zaufaniem, jeśli i ty oddasz im się bez reszty.

Nie lubię czytać książek innych niż te, które są moją własnością. Nie wystarczy mieć w posiadaniu myśl i wiedzę, jaką zawiera książka. Niech zatem książka, która jest ziemską powloką myśli, będzie moją, bezwarunkowo, jak tego domagają się kochankowie.

Sandor Marai, Niebo i ziemia, przeł. Feliks Netz, Czytelnik, Warszawa, 2011, s. 98

środa, 28 listopada 2018

Jedyna historia

Większość z nas ma tylko jedną jedyną historię do opowiedzenia. Nie chodzi mi o to, że w naszym życiu dzieje się tylko jedno coś: są niezliczone wydarzenia, które przekształcamy w niezliczone historie. Ale naprawdę liczy się tylko jedna historia, którą warto opowiedzieć. Ta jest moja.

Jeśli Julian Barnes pisze powieść o sprawach damsko-męskich, można z góry założyć, że będzie co najmniej niesztampowo. I tak właśnie jest w Jedynej historii – w zasadzie historii miłosnej jakich wiele, ale opowiedzianej w sposób nieprzeciętny.


Mamy przede wszystkim aktywnego narratora, który co chwila zaznacza swoją obecność: wspomina swój wieloletni i pełen pasji związek sprzed pół wieku, obsesyjnie analizuje go i teoretyzuje na temat natury miłości. Najwyraźniej szuka usprawiedliwienia dla swoich grzechów młodości i faktycznie ma się z czego tłumaczyć: jako student wdał się w romans z blisko pięćdziesięcioletnią mężatką, powodując sporo zamieszania w życiu kilku osób.

Tak jak Paul wydaje się sztubacko niedojrzały, tak Susan jest nieprzewidywalna, co świetnie napędza akcję książki – w Jedynej historii chyba nic nie dzieje się zgodnie z przewidywaniami czytelnika. I to ogromnie sobie cenię u Barnesa, podobnie jak błyskotliwie poprowadzoną narrację (każda z trzech części opowiedziana jest z innej perspektywy i w innej tonacji), powracające motywy-klucze oraz interesujących bohaterów drugoplanowych.

To powieść bogata w tropy i gęsta od pytań, zmuszająca do ciągłego wertowania przeczytanych fragmentów. To równocześnie powieść piękna i smutna, która pokazuje jak pierwsza miłość może ułożyć życie na zawsze i jak wybiórczo potrafi działać pamięć. Klasa.

______________________________________________________________
Julian Barnes, Jedyna historia, przeł. Dominika Lewandowska-Rodak
Świat Książki, Warszawa 2018

czwartek, 22 listopada 2018

Nie hańbi

W Nie hańbi najciekawsze są nitki czyli rozdziały, w których autorka śledzi losy kilku pokoleń swoich przodków pracujących w żyrardowskich zakładach lniarskich, a przy okazji historię fabryki i miasta. Olga Gitkiewicz pokazuje, jak w ciągu kilkudziesięciu lat zmieniały się warunki pracy i życia robotników oraz jak osada z założenia idealna zmieniła się w piekło. Nie trzeba znać Żyrardowa, żeby dać się wciągnąć tej opowieści: są tu bajeczne kariery i sukces polskiego lnu, są i strajki, mordercza praca, jest nawet zabójstwo dyrektora. 


Nitki historyczne stanowią oryginalny kontrapunkt dla współczesnej części książki poświęconej różnym formom zatrudnienia i rynkowi pracy w Polsce. Bazując na relacjach o mobbingu, wyzysku i nieuczciwości pracodawców, autorka dowodzi, że praca nierzadko uwłacza godności pracownika (a więc na swój sposób hańbi) i w odosobnionych przypadkach może wywołać depresję i doprowadzić do samobójstwa. Inny mit podważany przez Gitkiewicz to ten dotyczący rynku pracownika – o dobry etat tj. odpowiadający kwalifikacjom i niewygórowanym oczekiwaniom finansowym kandydata trudno nie tylko w małych, ale i w dużych miastach.

W sumie nic odkrywczego, ciekawostką jest natomiast rozdział o Szydłowcu czyli mieście o największym wskaźniku bezrobocia w Polsce. Co okazuje się fikcją, ponieważ zarejestrowanych jest bardzo dużo osób bezrobotnych, tymczasem na oferty pracy mało kto odpowiada. Tu dochodzimy do kolejnego interesującego zagadnienia – urzędów pośrednictwa pracy oraz ich znikomej skuteczności wynikającej m.in. z błędnego profilowania pomocy i potencjalnych pracowników.

Na zakończenie opinia socjologa Adama Mrozowickiego cytowana w Nie hańbi:
Dobrze: pracują, zarabiają pieniądze. Ale twierdzenie, że to jest taka praca jak każda inna, kiedy ktoś jedzie dorywczo pracować za granicę czy zbiera runo leśne, to trochę pokazuje, jak bardzo upadliśmy, myśląc o tym, czym jest praca.
_________________________________________________________
Olga Gitkiewicz, Nie hańbi, Dowody na Istnienie, Warszawa 2017

piątek, 16 listopada 2018

Gogol

Tomas Tranströmer

Płaszcz wyliniały jak stado wilków.
Twarz jak odprysk marmuru.
Siedzi w kręgu swoich listów w gaju szumiącym
od drwin i błędów,
tak, serce leci jak papier przez niegościnne
trakty.

Oto zachód słońca skrada się jak lis przez ten kraj,
zapala trawę w okamgnieniu.
Przestrzeń pełna jest rogów i racic a niżej
sunie kolaska jak cień między oświeconymi
dworami mojego ojca.

Petersburg leży na tej samej szerokości geograficznej co zagłada
(widziałeś tę piękność w krzywej wieży?)
a wśród oblodzonych dzielnic wciąż jeszcze unosi się podobny do meduzy
ten nieszczęśnik w płaszczu.
I tutaj, otulony głodem, jest ten którego kiedyś otaczały stada śmiechu,
lecz już dawno udały się do miejsc daleko ponad granicą drzew.

Ludzkie chybotliwe stoły.
Spójrz, jak mrok wypala drogę mleczną dusz.
Wsiądź więc w swój wóz ognisty i porzuć ten kraj!


przeł. Leonard Neuger

Wiersze i proza 1954-2004, Warszawa 2012


piątek, 9 listopada 2018

Najdroższa

Duński pedagog Jesper Juul powiedział kiedyś, że dziecko źle traktowane nie przestaje kochać rodziców, ale przestaje kochać siebie. Czternastoletnia bohaterka Mojej Najdroższej w pełni potwierdza tę tezę: mimo budzącego się poczucia krzywdy z pokorą znosi brutalne metody wychowawcze ojca i zrobi wiele, żeby go chronić. O sobie samej myśli i mówi źle, ma wyjątkowo niską samoocenę.


Dzieje się tak, ponieważ dziewczynce trafił się wyjątkowo perfidny tato, istny psychopata. Martin jest człowiekiem zaborczym i nieznoszącym sprzeciwu, do tego oczytanym i inteligentnym, co ułatwia mu umiejętnie manipulować innymi. Owszem, córkę kocha córkę ponad życie i prędzej ją zabije niż pozwoli odejść. Na szczęście Turtle nie jest ofiarą losu, to w gruncie rzeczy twardzielka: mieszka w spartańskich warunkach, świetnie radzi sobie w kalifornijskiej głuszy i sprawnie posługuje się bronią. A ponieważ napięcie między tą dwójką daje się wyczuć od pierwszych stron, jest prawie pewne, że wcześniej czy później dojdzie do konfrontacji. Książka chwilami odrzuca, ma też w sobie jednak coś, co każe czytać do końca – chce się sprawdzić, czy nastolatka wreszcie się zbuntuje, jeszcze bardziej chce się wiedzieć, co wywoła zdecydowaną reakcję.

Gabriel Tallent stworzył bezsprzecznie dobrą powieść – mamy ważne tematy, pełną dramatyzmu fabułę, sugestywnie odmalowaną przyrodę i wyraziste, choć według mnie dość jednowymiarowe postaci. Piszę ogólnikowo, żeby nie zdradzać zbyt wiele, bo Moja Najdroższa ma jeszcze sporo innych zalet, niemniej moim zdaniem za dużo tu gry na emocjach czytelnika, a za mało pola do dyskusji. Tak czy inaczej, mocny debiut.

__________________________________________________________________________
Gabriel Tallent, Moja Najdroższa, przeł. Dariusz Żukowski, Agora, Warszawa 2018


sobota, 3 listopada 2018

Makaron à la Giuseppe Tomasi di Lampedusa

Jedno ze wspomnień Giuseppe Tomasiego di Lampedusy ze szkicu Miejsca mojego dzieciństwa:
Żony, córki, siostry nie bywały u nas, czy to dlatego, że na wsi (w latach 1905-1914) kobiety nie składały wizyt, czy też dlatego, że mężowie, ojcowie i bracia nie chcieli zabierać ich ze sobą. Moje matka i ojciec chodzili do tych kobiet z wizytą raz w ciągu sezonu, a u jednej z nich, słynnej w okolicy ze swych zdolności kulinarnych, bywali od czasu do czasu na śniadaniu. Czasem też ona, uruchomiwszy przedtem cały złożony system znaków i zapowiedzi, posyłała nam, za pośrednictwem chłopaka, który pędem przebiegał plac zalany oślepiającym słońcem, olbrzymią wazę wypełnioną po brzegi jęczmiennym makaronem przyrządzonym po sycylijsku, z mielonym mięsem, bakłażanami i bazylią, który, pamiętam to, był potrawą doprawdy godną podniebienia dzikich, pierwotnych bogów. Chłopiec miał wyraźnie przykazane, aby postawić wazę na stole, kiedy my już będziemy siedzieli, i zanim odszedł, zalecał nam: „A signura raccumannu u cascavaddu"*, zalecenie być może słuszne, ale które nigdy nie zostało wykonane.
___________________
*) Polecam pani ser cactocavallo.

Giuseppe Tomasi di Lampedusa Opowiadania, przeł. Jadwiga Bristiger, Warszawa 1961, s. 113



Makaron z mięsa mielonego i bakłażana jest prosty i szybki w wykonaniu, do tego wydaje się idealny na jesień.

Składniki:

- 300 g mięsa mielonego

- 1 średni bakłażan
- puszka pomidorów
- pół średniej wielkości cebuli
- 2 ząbki czosnku
- oliwa
- sól, pieprz do smaku
- pęczek bazylii
- parmezan (opcja)
- makaron penne albo rigatoni

Sposób przygotowania:
 
1. Zagotować makaron.
2. Bakłażana pokroić na plastry, posypać solą i pozostawić na sitku na ok. 20 min. Po odsączeniu obsmażyć na gorącej oliwie, wyjąć.
3. Na tej samej patelni zeszklić cebulę. Dodać wyciśnięte ząbki czosnku, wymieszać i chwilę smażyć.
4. Dodać mięso i przesmażyć, następnie pomidory i przygotowanego wcześniej bakłażana, pokrojonego w paski grubości ok. 1 cm.
5. Całość dusić do zgęstnienia sosu. Doprawić solą i pieprzem. Dodać drobno pokrojone listki bazylii, wszystko dokładnie wymieszać.
6. Sos wymieszać z ugotowanym makaronem i przełożyć na talerze, posypać parmezanem i świeżą bazylią. 
 
Smacznego.;)

niedziela, 28 października 2018

Włoskie klimaty

Książka Giuseppe Tomasiego di Lampedusy zawiera cztery krótkie utwory, z których tylko dwa można tak naprawdę określić mianem opowiadań: Radość i prawo oraz Profesor i syrena. Pierwsze to zabawna historyjka o biednym urzędniku, który wpada w euforię po otrzymaniu premii i nagrody w postaci ogromnej babki drożdżowej, drugie to wysmakowana opowieść o miłości nieśmiertelnej, z interesującymi odniesieniami do mitologii greckiej i światowej literatury, jak również z kąśliwymi lub dla odmiany pięknymi passusami o Sycylii:
Mówiliśmy więc o nieśmiertelnej Sycylii, o Sycylii jako zjawisku natury. O zapachu rozmarynu na zboczach Nebrodi, o smaku miodu z Melilli, o falowaniu kłosów na wietrze w dzień majowy, tak dobrze widocznym z Enny, o pustkowiach dokoła Syrakuz, o falach zapachów, którymi okoliczne gaje pomarańczowe i cytrynowe zalewają po prostu Palermo podczas tych szczególnych czerwcowych zachodów słońca. Mówiliśmy o uroku letnich nocy, gdy człowiek leżąc na wznak wśród drzew pistacjowych widzi zatokę Castellammare i gwiazdy odbijające się w uśpionym morzu; jego dusza ginie wtedy w przestworzach, lecz ciało drży napięte w pogotowiu, czując zbliżające się demony. [s. 56]

W tomiku zamieszczono również autobiograficzne Miejsca mojego dzieciństwa, w których autor niezwykle szczegółowo i plastycznie opisuje m.in. dom w Palermo i letnią posiadłość w Santa Margherita. Wspomina ważniejsze wydarzenia w życiu rodu di Lampedusa i portretuje gości, którzy z różnych powodów zapadli mu niegdyś w pamięć. Czy mowa jest o rozległym tajemniczym ogrodzie, malowidłach w różowej sali jadalnej czy o konkretnych osobach, zawsze można liczyć na urokliwy obrazek, jak na przykład ten:
Zaraz przy wejściu na schody, ale na zewnątrz od strony dziedzińca, zwisał czerwony sznur dzwonu; portier pociągał zań, aby uprzedzić służbę, że państwo wracają lub też że przybywa ktoś z wizytą. Ilość uderzeń dzwonu, czego portierzy przestrzegali z mistrzowską skrupulatnością, umiejąc, nie wiem jak, uzyskiwać brzmienie suche i czyste, wolne od denerwujących podźwięków – należała do rygorystycznego protokołu: cztery uderzenia dla mojej babki principessy i dwa dla jej gości, trzy dla mojej matki duchessy i jedno dla gości przybywających do niej. Ta skrupulatność bywała czasem przesadna: gdy niekiedy, w tym samym powozie, nadjeżdżała moja matka, babka i jedna z przyjaciółek, którą wzięły ze sobą po drodze, odbywał się prawdziwy koncert czterech, trzech i dwu uderzeń, trwający w nieskończoność. Mężczyźni, panowie domu – mój dziadek i ojciec — wychodzili i powracali bez akompaniamentu dzwonu. [s. 98]
Spośród czterech tekstów najbardziej spodobał mi się Poranek don Batassana, będący pierwszym rozdziałem powieści planowanej jako luźna kontynuacja Lamparta. Zapowiadała się niezła rzecz o zachłannych dorobkiewiczach skupujących ziemie na Sycylii oraz o niezdolnej do rządzenia arystokracji. Charakterystyka postaci, puenty i ironia nadają prozie di Lampedusy specyficzny sznyt i świadczą o niemałym talencie literackim autora. Pozostaje tylko żałować, że nie zdążył dokończyć dzieła i że pozostawił po sobie tak skromny dorobek.

___________________________________________
Giuseppe Tomasi di Lampedusa Opowiadania
Przeł. Jadwiga Bristiger, PIW, Warszawa 1961

poniedziałek, 22 października 2018

Śmierć archiwariusza

Śmierć archiwariusza to proza niezwykle gęsta, intensywna, gdzie miłość sąsiaduje z krzywdą i okrucieństwem, a ziemia cierpliwie znosi kolejne najazdy i wojny. Nagromadzenie dobra i zła, przeciwieństw losu oraz dziwnych zbiegów okoliczności przywodzi namyśl okrutną baśń, w której za sprawą tajemniczej klątwy los dotkliwie doświadcza całe pokolenia. Chyba dlatego początkowo myślałam, że barwnie odmalowana sceneria jest głównie tworem literackim.


Szybko okazało się, że Trepcza i Miasteczko jednak istnieją, tyle że ta druga miejscowość to w rzeczywistości Sanok. U Kalmana Segala mogą uchodzić za pełnoprawnego bohatera powieści, bohatera o wielokulturowym charakterze i burzliwej historii. Jeszcze żywym, choć wraz ze śmiercią tytułowego archiwariusza odchodzącego w przeszłość.
Rzeka nie może zaniknąć, jej wody muszą płynąć, wolniej lub szybciej, jeśli istotnie mamy do czynienia z prawdziwą żywą rzeką, a nie martwą bagienną kałużą. Podobnie bywa z losami pojedynczych ludzi, rodów całych i koligacji, aż do chwili, gdy jakaś zamieć dziejowa, zaraza lub po prostu śmierć ostatniego potomka skończy całą opowieść. [s. 59]
W książce Segala zamieć dziejowa przychodzi po trzystu latach, bo przez taki okres śledzimy dzieje rodziny Kobów. Są tu zwykli chłopi, żydowscy handlarze, ojczulek z cerkwi i miejscowa elita, ma swój epizod także hetman Chmielnicki i Semen Petlura. Początek końca nastaje wraz z niemiecką okupacją, kiedy masowo giną nie tylko potomkowie setnika Bazylego i polsko-żydowsko-ukraińska społeczność przestaje istnieć.

Śmierć archiwariusza jest powieścią jednocześnie smutną i piękną. Powracający w rodzinne strony narrator opisuje swój „kraj lat dziecinnych” bez sentymentu, traktując zapiski starego urzędnika pasjonata jako literacką przygodę, niemalże igraszkę. To czytelnik musi zdecydować, ile w tym udawania, a ile prawdy – liryczna, pełna zrozumienia opowieść sugeruje raczej tę pierwszą opcję.

______________________________________________________________
Kalman Segal, Śmierć archiwariusza, Wyd. Oficynka, Warszawa 2017


wtorek, 16 października 2018

Pedant w kuchni

Pedant w kuchni to wybór felietonów, które ukazywały się kilkanaście lat temu w Guardianie. Julian Barnes – jak sam deklaruje – gotuje z entuzjazmem i przyjemnością, choć ponoć brakuje mu wyobraźni i pewności. Przez długi czas dyżurnym produktem w jego jadłospisie była wyłącznie pierś jagnięca, a odstępstwa od przyjętego kursu często oznaczały kłopoty, skrzętnie odnotowane w kolejnych rozdziałach.


Barnes ze swadą opisuje swoje porażki (uroczysta kolacja) i z nie mniejszym zapałem obśmiewa próby kopiowania dań, które posmakowały mu w restauracji (nigdy się nie udają). Jako że ceni sobie precyzję, zżyma się na niedokładne przepisy kulinarne, a zwłaszcza na proponowane jednostki miary produktów (m.in. trochę, odrobinę, kawałek, porcja). Rozwodzi się też nad walorami buraka pastewnego jako przykładu cykliczności mody, gdzie indziej zaleca okresowy odstrzał zbędnych, acz kupionych w dobrej wierze utensyliów i książek kulinarnych. Jest i polski akcent – jeden z tekstów w całości poświęcony jest Edwardowi Pożerskiemu vel Edouard de Pomiane (1875-1964), nazywanym wirtuozem 10 minut. Przy tej okazji pojawia się bodaj jedyny w Pedancie... przepis na tomates à la crème:
Bierzemy sześć pomidorów, kroimy je na pół, roztapiamy kawałek masła, układamy pomidory na patelni przekrojoną stroną w dół nakłuwamy je z wierzchu widelcem, odwracamy (żeby sok wypłynął), niezwłocznie znów je odwracamy, dodajemy 85 ml śmietany kremowej, mieszamy, zagotowujemy, podajemy.
Barnes ma lekkie pióro i jego felietony są lekturą dość przyjemną, szczególnie w małych dawkach. Niestety w dobie gastronomicznego szaleństwa, kiedy o gotowaniu pisze się dużo i ze znawstwem, Pedant… nie przynosi nic odkrywczego. To pozycja przede wszystkim dla wielbicieli autora i jego charakterystycznego stylu, choć i ci mogą odczuwać pewien niedosyt. Przeczytać można, ale nie trzeba.

_____________________________________________________________
Julian Barnes, Pedant w kuchni, przeł. Dominika Lewandowska-Polak
Świat Książki, Warszawa, 2018

środa, 26 września 2018

Wielki kłopot

Coś mi się wydaje, że łatwiejsze od bycia Żydem jest niebycie Żydem. Mam trochę lat i doświadczeń, chętnie panu opowiem cały ten rejwach. [s. 15]

Rejwach zawiera trzydzieści jeden monologów inspirowanych historiami zasłyszanymi i wydarzeniami z życia autora. Każdy tekst to czysta esencja: historia zamknięta na dwóch, trzech stronach papieru, wyraźnie nacechowana emocjami i indywidualnym stylem mówiącego. Każdy już od pierwszych zdań silnie oddziałuje na czytelnika, dając złudzenie bezpośredniego kontaktu z autentyczną postacią.


U Grynberga najczęściej słychać drugie pokolenie ocalałych z Zagłady, w różnym stopniu dotknięte traumą przodków objawiającą się zazwyczaj uporczywym przemilczaniem wojennej gehenny. Dlatego właśnie dorosły mężczyzna „adoptował” matkę koleżanek, ponieważ ta potrafiła rozmawiać o getcie i Holokauście. Niektórzy tę wiedzę zdobywają prośbą i groźbą, niektórzy znajdują ją dopiero w urzędowych archiwach, jak kobieta z Konduktu, która w ramach żałoby przemierza trasę z Paryża do Auschwitz śladem zamordowanych dziadków.

Bardzo często w tych zwierzeniach można wyczuć tożsamościowe rozdarcie, połączone z obawą o siebie i najbliższych. Na przykład 90-letnia pani Klementyna nie wyjawiła mężowi ani córkom prawdy o swoim żydowskim pochodzeniu. Inna rozmówczyni wyjechała z Polski w 1968 r., by córka nie musiała nigdy szukać schronienia w klasztorze, jak jej babka podczas wojny. Pewien starszy pan jeździ z katolickimi pielgrzymkami do Ziemi Świętej, by w tajemnicy odwiedzać rodzinę mieszkającą w Tel Awiwie:

Muszę przy kimś choć przez chwilę pobyć Żydem. Już nie mogę w samotności słuchać Hava Nagila i całej tej reszty, której zresztą też nie rozumiem, ale jak słucham, to i tak płaczę. […]
Jestem Polakiem, w którym żyje Żyd, i Żydem, który nie istnieje bez tego Polaka. Zdarza mi się grywać samemu ze sobą w szachy i wie pan, kto wygrywa? Raz jeden, raz drugi.
[s. 68-69]

Ktoś powie, że te lęki i kamuflaże są bezzasadne, bo Polska nie jest krajem antysemickim. A jednak biznesmeni z Deski ratunku chcą potwierdzenia na piśmie o nieżydowskim pochodzeniu, a nauczycielka historii ze Wspólnego dobra zarzuca Grynbergowi, że niepotrzebnie pisze o współudziale Polaków w Holokauście, lepiej skupić się na chasydach, szmoncesie i kuchni żydowskiej. Te drobiazgi dowodzą, że nie tylko jedna z uczestniczek spotkania autorskiego ma z Żydami wielki kłopot [s. 27].

Miniatury w Rejwachu  pokazują ów „kłopot” dyskretnie i w zmiennej tonacji – arcypoważnej, ironicznej, gdzie indziej smutnej. W rezultacie otrzymujemy wysmakowane literacko opowieści o spuściźnie Zagłady i niezły wgląd w powojenne relacje polsko-żydowskie. Trudno uwierzyć, że  książka nie jest dokumentem, bo całość brzmi niebywale prawdziwie. Według mnie lektura po prostu pierwszorzędna. 

Fragmenty do przeczytania TU.

__________________________________________________________
Mikołaj Grynberg, Rejwach, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2017

czwartek, 20 września 2018

Prawie jesień

Równo 60 lat temu w liście z 20 września 1958 r. Jarosław Iwaszkiewicz tak pisał do Jerzego Błeszyńskiego:

[…] Bardzo lubię te jesienne dnie, kiedy wszystko uspokaja się układa na zimę. Zaczyna się rok szkolny, sezon w teatrach i kiedy miłość wchodzi w swe normalne tory. Przeszedłem się wczoraj po Warszawie i aż dziw, jaka mi się wydała ładna, pełna życia i zachęty do życia, zabawna i miła. Aleje Jerozolimskie nabrały swego całkowitego kształtu, biały dom koło Cedetu bardzo wykończył tę ulicę i wszystkie załatane dziury po przeciwnej stronie; tak bardzo lubię iść sobie ulicami Warszawy spokojnie, nie spiesząc się, oglądać się i rozglądać. Kobiety po powrocie z urlopu są wzruszająco piękne i robią wszystkie wrażenie dobrych. Żadna nie wygląda na cholerę. Jest to jedno z owych jesiennych złudzeń, które tak uspokajają. Na rogach ulic olbrzymie stosy kolorowych gruszek, śliwek i pomidorów stwarzają również wrażenie obfitości. Coś szczęśliwego jest w tym jesiennym obrazie warszawskiej ulicy. Jeszcze jedno złudzenie, ja wiem - ale takie miłe złudzenie. A potem Krakowskie Przedmieście, ogród pod Wizytkami, ruch - i mimo szarej barwy deszczu, która wszystko przykrywa - pogoda. Pałac, w którym się mieści Ministerstwo Kultury, Bristol, pałac Rady Ministrów. Ładnie tam i pełno kwiatów. […]

 Wszystko jak chcesz. O miłości Jarosława Iwaszkiewicza i Jerzego Błeszyńskiego, Warszawa 2017
 

Aleje Jerozolimskie, dom handlowy Cedet (źródło)

niedziela, 16 września 2018

Piąte dziecko

Konserwatywni i staroświeccy – tak mówiono o Harriet i Davidzie, kiedy byli młodzi i jeszcze się nie znali. W dobie hedonizmu czyli latach 60. ubiegłego wieku ich postawa rzeczywiście mogła uchodzić za niemodną: zależało im na trwałych, nieprzypadkowych związkach, zachowywali seksualną wstrzemięźliwość. Jako małżeństwo nadal byli krytykowani, tym razem z zupełnie innego powodu: marzyli o szóstce, nawet ósemce dzieci, o czym nie krępowali się głośno mówić.


Negatywna ocena wielodzietności zaintrygowała mnie w książce Doris Lessing najbardziej: bliscy zarzucają Lovattom brak odpowiedzialności i egoizm, w czym można dostrzec trochę racji – w wychowywaniu potomstwa, również finansowo, pomagają im rodzice. Można jednak odnieść wrażenie, że nawet gdyby radziliby sobie bez tej pomocy (a przecież nie próżnują, robią, co mogą), wciąż spotykaliby się z nieprzychylnymi uwagami. W istocie dopiero tytułowe piąte dziecko będzie dla wszystkich wyzwaniem i zarazem cezurą: wskutek upośledzenia umysłowego Ben okaże się autentycznym zagrożeniem dla najbliższych.

Autorka stawia bohaterów przed dylematami, pokazując, że wybór nie zawsze jest oczywisty. Kluczowa kwestia: czy dla dobra i bezpieczeństwa rodziny można pozbyć się kłopotliwego syna, aż się prosi o odpowiedź przeczącą, a jednak w powieści nie ma prostych rozwiązań, jest tyle samo „za” co „przeciw”. Sprawę roztrząsają Lovattowie, siłą rzeczy także my. I właśnie w tym skłanianiu czytelnika do zrewidowania własnych poglądów dostrzegam kunszt Lessing.

____________________________________________________________
Doris Lessing Piąte dziecko, przeł. Anna Gren, PIW, Warszawa 2007

poniedziałek, 10 września 2018

Bergman prywatnie

Podtytuł Miłość, seks i zdrada nie wróżył dobrze książce Thomasa Sjöberga, na szczęście publikacja okazała się wyważona (oraz pięknie wydana). W całości dotyczy życia prywatnego Ingmara Bergmana, zgodnie z tezą autora, że stanowi ono klucz do twórczości legendarnego artysty, niemniej  daleka jest od taniej sensacji.


Już bardzo ciekawy wstęp prezentuje mocno zróżnicowane opinie na temat szwedzkiego reżysera. Że był genialny, despotyczny i źle reagował na jakąkolwiek krytykę, raczej wiadomo. O romansach i kolejnych małżeństwach (w liczbie pięciu) chętnie rozpisywała się niegdyś prasa. Niespodzianką mogą być natomiast opowieści o młodzieńczej fascynacji niemieckim faszyzmem i dozgonnie silnej więzi z matką, podobnie jak dementi odnośnie rzekomo surowego, wręcz brutalnego traktowania małego Ingmara przez ojca.

Dzieciństwo i dorastanie przyszłego filmowca zajmują w książce dużo miejsca, równie obszernie opisane zostały związki Bergmana z kolejnymi partnerkami. Autor dowodzi, że twórca Siódmej pieczęci od najmłodszych lat miał ogromną wyobraźnię wykorzystywaną nie tylko na potrzeby sztuki. A na poważnie: łatwo zauważyć, że bodaj od zawsze był wrażliwy na piękno i wykazywał twórcze ciągoty, od zawsze też zabiegał o uwagę. Uderza silna potrzeba niezależności, która może tłumaczyć częstą zmianę partnerek i luźne relacje z dziećmi (miał ich dziewięcioro).

Sjöberg portretuje swojego bohatera jako syna, kochanka, ojca i przyjaciela, człowieka z wadami i zaletami. Od czasu do czasu podpowiada, które wydarzenia z życia Bergmana i w jakiej formie znalazły odbicie w scenariuszach jego sztuk i filmów. Na pewno dobrym uzupełnieniem tej biografii jest film dokumentalny Jane Magnusson Bergman – rok z życia, do obejrzenia w telewizji i niebawem w kinach studyjnych.

_______________________________________________
Thomas Sjöberg Ingmar Bergman. Miłość, seks i zdrada
przeł. Wojciech Łygaś, Wyd. Albatros, Warszawa 2018

wtorek, 4 września 2018

Piąta łódź

Szukam piątej łodzi, która byłaby naprawdę pusta, łodzi przygotowanej dla mnie, z kabiną, solidnymi drzwiami i zamkiem, do którego pasuje klucz do furtki na działce. Piątej łodzi w tym śnie nie ma.[s. 189]

W życiu Jarki od zawsze brakowało solidności; o głębokim przywiązaniu, harmonii czy zrozumieniu mogła tylko marzyć. I marzyła. Jej babka i matka funkcjonowały na zasadzie handlu wymiennego, a dla dziewczynki nic dobrego z tych spółek nigdy nie wynikało. Szybko zresztą pojęła zasady specyficznego „rodzinnego” pożycia, bo na jakikolwiek przejaw uwagi i sympatii musiała ciężko zapracować.


Dzieciństwo odmalowane przez Monikę Kompanikovą nie ma w sobie nic z sielankowości i beztroski, w Piątej łodzi oglądamy bowiem dojmujące studium dziecięcej samotności. Takiej, która jednocześnie chwyta za gardło i za serce. Nie jest przecież dobrze, gdy dwunastolatka pragnie obudzić się wreszcie dorosła, z umiejętnością odmawiania, samoobrony i podejmowania decyzji [s. 106]. Nie jest też dobrze, gdy ta sama dziewczynka wprost nie może się doczekać prawdziwej dorosłości, innej niż ta obecna, narzucona przez najbliższych. Jest niepokojąco źle, kiedy przez przypadek, z poczucia obowiązku, „pożycza” dwójkę niemowląt i odkrywa, że rola opiekunki bardzo jej odpowiada – może poczuć się potrzebna, odpowiedzialna i dobra, zupełnie jak wzorowa matka.

Tę nieco przygnębiającą historię poznajemy z ust dorosłej już Jarki – kobiety z problemami, do pewnego stopnia okaleczonej przez metody wychowawcze matki babki. A do jakiego, najlepiej dowiedzieć się samodzielnie podczas lektury – bo po pierwsze to kolejny ciekawy wątek w powieści słowackiej autorki, a po drugie Piąta łódź jest książką pierwszorzędną, bez ani jednego fałszywego tonu.

_________________________________________________
Monika Kompaníková, Piąta łódź, przeł. Izabela Zając 
Wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław, 2016

czwartek, 30 sierpnia 2018

Zbigniew Herbert w Paryżu

Po wielu staraniach w 1958 r. Zbigniew Herbert wyjechał w pierwszą zagraniczną podróż. Po przyjeździe do Paryża pisał tak:
Pociąg zajechał na Gare du Nord przed północą. Przy wyjściu zaczepił mnie mały człowieczek oferując hotel. Ale spędzać pierwszą paryską noc w łóżku wydało mi się świętokradztwem. Zresztą pośrednik był rudy, to znaczy podejrzany. „Il y a du louche dans cette affaire"— pomyślałem. Zostawiłem więc walizkę w przechowalni i zaopatrzony w słownik francusko-polski oraz Przewodnik po Europie (wydanie II przejrzane i uzupełnione przez Akademicki Klub Turystyczny — Lwów 1909) ruszyłem na miasto.
 Paryż, lata 50.
Nieoceniona ta książka z ojcowskiej biblioteki stanowiła dla mnie wprowadzenie w tajemnice Paryża. Pochodziła ona z okresu, kiedy po mieście jeździły omnibusy ciągnione przez trzy białe konie, prosperował jeszcze na rue de l'Estrapade polski pensjonat pani Pióro, a charytatywną działalność rozwijała, założona w roku 1862, Instytucja Czci i Chleba, z prezesem Zamojskim na czele. Informacje kulturalne w przewodniku były skąpe, lecz treściwe, a mianowicie, że teatry są liczne, ale ceny wygórowane i nie należy chodzić z damami na galerię. W części „Muzea i osobliwości" przewodnik na pierwszym miejscu wymienił Les Egouts (czyli kanały), zwłaszcza że bezpłatne bilety wydawane były w ratuszu. Najbardziej wyobraźnię podniecało polecenie zwiedzenia La Morgue obok kościoła Notre-Dame. „Wystawione tu są ciała nieboszczyków niewiadomego nazwiska (zamrożone, wytrzymują do trzech miesięcy)".
Szedłem wprost przed siebie Bulwarem Sewastopolskim, oszołomiony ruchem ludzi, pojazdów i świateł. Za wszelką cenę pragnąłem dotrzeć do Sekwany. Doświadczenie ludzi z prowincji podszeptywało mi, że za rzeką powinno być ciszej. Przeszedłem most i znalazłem się w Cite. Tu było istotnie spokojnie i mroczno. Zaczął padać deszcz. Minąłem Conciergerie, ponury gmach jak z ilustracji do Wiktora Hugo, i znalazłem się na placu twarzą w twarz z oświetloną katedrą Notre-Dame. Wtedy to się stało. Wiedziałem już, że nie napiszę pracy o Pawle Valerym i że, ku zgorszeniu moich literackich kolegów, wrócę do kraju nieświadom tego, jaki jest obecnie najmodniejszy poeta francuski.
___________________________________________________________________________
Zbigniew Herbert Barbarzyńca w ogrodzie, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa, 2017


piątek, 24 sierpnia 2018

Na powierzchni

W opowiadaniu Agostino uroki włoskiego lata są na wyciągnięcie ręki: palące słońce, rozgrzany piasek na plaży i morze, które przynosi ochłodę. Kto chce, usłyszy nawet szum fal, bo proza Alberto Moravii silnie działa na wyobraźnię i na zmysły. Te ostatnie odgrywają w opowiadaniu kluczową rolę, bo o dojrzewaniu tutaj mowa.


Agostino ma 13 lat, spędza wakacje z matką. Lubi mieć ją na wyłączność, jako że czuje się wówczas bardzo męsko, choć w istocie jest jeszcze dzieciakiem, który o życiu dorosłych nic nie wie. Dlatego źle znosi obecność adoratora matki – nie potrafi prawidłowo zinterpretować sytuacji, ani zaakceptować faktu, że najbliższa mu osoba jest przede wszystkim kobietą. Frustracja chłopca pogłębi się, kiedy w ordynarny sposób zostanie uświadomiony przez kolegów poznanych na kąpielisku.

Moravia interesująco odmalowuje zagubienie młodego człowieka, wywołane zburzeniem starego porządku, bo tym w przypadku Agostina zaowocowała niechciana wiedza. Wykracza ona poza kwestie ściśle biologiczne, ponieważ za sprawą nowego towarzystwa chłopiec ociera się o totalnie obcy sobie świat biedy i zła. W konsekwencji traci złudzenia i siłą rzeczy musi zrewidować swoje wyobrażenia o rzeczywistości. I właśnie ten moment utraty niewinności jest w książce celnie uchwycony.

Od chwili powstania Agostina w 1942 r. obyczajowość mocno się zmieniła i dzisiaj zapewne nie ma już tak nieświadomych niczego trzynastolatków, niemniej utwór Moravii jako zapis przejścia na wyższy etap „chłopięctwa” przekonuje. Mnie się podobał, choć nie przepadam za wątkiem dojrzewania w literaturze.

_______________________________________________________________________
Alberto Moravia, Agostino, przeł. Barbara Sieroszewska, PIW, Warszawa 1958


niedziela, 19 sierpnia 2018

Była kiedyś, albo i nie była

Do Tarlabaşi leżącego niemal w centrum Stambułu mało kto zagląda. Niegdyś dzielnica wielokulturowa zamieszkaną przez Greków, Ormian i Żydów (pomieszkiwał tu nawet Mickiewicz), dzisiaj to slumsy dające schronienie Kurdom, Romom i uchodźcom z Syrii. Niebawem również oni będą musieli poszukać sobie innego lokum – stopniowo wyburza się stare, zaniedbane budynki, by w ich miejsce w ramach rewitalizacji wybudować eleganckie apartamentowce. 


Domyślam się, że Tarlabaşi miało być punktem wyjścia dla opowieści o nowej Turcji oraz kwintesencją zachodzących w kraju przemian. Przemian niepokojących, ponieważ prezydent Erdoğan i jego partia od kilkunastu lat skutecznie demontują dawną Republikę: zagrożone są demokracja, prawa człowieka i wolność słowa, postępuje proces islamizacji. To wszystko znajduje potwierdzenie w przytoczonych w książce wypowiedziach - Thomas Orchowski rozmawiał m.in. z dziennikarze liberalnej gazety, lewicującym filmowcem i transseksualną artystką.

Niestety trudno uznać, że otrzymujemy miarodajny opis sytuacji – oprócz jednej zwolenniczki noszenia chusty bodaj wszyscy mają poglądy liberalne i żyją lub chcą żyć po europejsku, a tacy obywatele należą w Turcji do mniejszości. Co więcej, autor opowiada o z perspektywy Stambułu, zdecydowanie różnej od perspektywy reszty tego ogromnego i fascynującego kraju. Szkoda, że transformacja, jaka dokonuje się obecnie nad Bosforem, nie została ujęta szerzej i dogłębniej, zwłaszcza że jej skutki dają się odczuć w Europie już dzisiaj. 

Rzeź na Tarlabaşi może być dobrą lekturą dla osób wiedzących o Turcji niewiele, dla innych będzie w dużym stopniu powtórką wiadomości. Rozbudowany rys historyczny da się przełknąć, trudniej zaakceptować nieskładną narrację oraz zmienny styl – miejscami literacki, gdzie indziej ściśle reporterski. I choć obrazki z miasta oraz fragmenty innych książek o starej Turcji działają na wyobraźnię, mam wrażenie, że tej nowej jest u Orchowskiego za mało.

______________________________________________________________
Thomas Orchowski, Rzeź na Tarlabaşı, Wyd. Agora, Warszawa 2018


poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Zaraza

— Panie Kaziu, trzy szczepionki.
— Podwójną szczepionkę proszę.
— Dla mnie zwykłą, ale szybko.
— Ospówkę większą.
Takie zamówienia meldowano kelnerom i barmanom, a ci stawiali przed gośćmi odpowiednie ilości płynu w butelkach i kieliszkach. Potem goście zanurzali ręce w chloraminie i wychodzili na rozsłonecznione ulice miasta.
[s. 112]

Wypijanym płynem nie była żadna szczepionka, ale wódka, a cytowane rozmowy można było usłyszeć latem 1963 r., kiedy to we Wrocławiu wybuchła epidemia ospy prawdziwej (Variola vera), potocznie nazywanej czarną ospą. Już w latach 60. była to choroba rzadka, być może dlatego na początku nie postawiono właściwej diagnozy. Ogółem zachorowało blisko sto osób, z czego siedem zmarło.


Jerzy Ambroziewicz krok po kroku opisuje wysiłki lekarzy zmierzające do opanowania epidemii, co było trudne z wielu powodów. Z dzisiejszej perspektywy można stwierdzić, że mimo kilku przypadków śmiertelnych poradzono sobie całkiem sprawnie: szybko (choć nie bez protestów) zmobilizowano do działania stosowne służby i instytucje, wprowadzono przymusowe szczepienia i kwarantannę, poza miastem stworzono izolatoria dla kilkuset osób. Mimo poważnych niedoborów personelu i środków, a dzięki zaangażowaniu i poświęceniu grupy lekarzy chorobę całkowicie zwalczono w ciągu dwóch miesięcy od zarejestrowania pierwszego przypadku.

Książka napisana jest z ikrą, choć momentami autor niepotrzebnie użył sensacyjnych tonów – historia dostarcza czytelnikowi wystarczająco dużo emocji. Jest straszno, kiedy np. medycy odmawiają pracy albo gdy w szpitalach zaczynają buntować się izolowani pacjenci, i śmiesznie, gdy do izolatoriów zgłaszają się zdrowi liczący na darmowe „wczasy” albo kiedy uciekający ze szpitala alkoholik grozi milicjantom, że ich zarazi. Szczególnie interesującym wątkiem jest propaganda, a więc m.in. to, jak przemilczano i wreszcie informowano społeczeństwo o chorobie. Nawet tekst Ambroziewicza poddany został cenzurze: w pewnym momencie znika kwestia zerowego ogniwa w łańcuchu epidemicznym, dopiero posłowie wyjaśnia, dlaczego.

Z racji tematu Zaraza to bezsprzecznie wyjątkowy reportaż – opowieść o śmiertelnej epidemii, przymusowym izolowaniu ludzi i „zamykaniu” całego miasta brzmi w XXI wieku jak bajka o żelaznym wilku. Uważa się, że Variola vera nie stanowi już dzisiaj zagrożenia, niemniej kilka lat temu Światowa Organizacja Zdrowia ponownie odroczyła decyzję o zniszczeniu ostatnich fiolek z wirusem tej choroby.

Tu można obejrzeć zdjęcia z czasu wrocławskiej epidemii.

_________________________________________________________________
Jerzy Ambroziewicz Zaraza Wyd. Dowody na Istnienie, Warszawa 2016


wtorek, 7 sierpnia 2018

Kolacja à la Petros Markaris

Adriani doszła już do siebie całkowicie. I nie potrzebuję diagnozy psychiatry czy nawet lekarza, wystarczy badanie kulinarne. Na stole w kuchni stoi blacha z jemista — faszerowaną papryką.
— Brawo, Adriani — mówię zachwycony. — Nie spodziewałem się czegoś takiego.
— Dawno ich nie przygotowywałam, dzisiaj będą jak znalazł. Katerina i Fanis przychodzą na kolację, a on je bardzo lubi.
Jestem głodny jak wilk, nie mogę się powstrzymać, żeby nie podjadać z blachy. Adriani się złości. Katerina i Fanis przychodzą kolo dziewiątej i natychmiast zasiadamy do stołu. Tradycyjnie jemista je się u nas z fetą, więc Adriani kładzie obok blachy cały kawałek sera. Postawiłem na stole ouzo z Mitilini, specjalnie dla Fanisa. Ja piję białe wino żywiczne kupione prosto z beczki, bo butelkowana retsina smakuje tak, jakby wlewać benzynę do gardła.

Petros Markaris Niespłacone długi, przeł. Przemysław Kordos, Kraków 2018, s. 150



Jemista (gr. γεμιστα oznacza nadziane) to nie tylko faszerowane papryki, ale i pomidory, bakłażany, cukinie. Danie znane również w Polsce, na dodatek proste w wykonaniu i niedrogie. W wersji podstawowej jest to potrawa wegetariańska, niemniej można dodać np. tuńczyka z puszki albo mięso mielone. Ważne są zioła i przyprawy, które podkreślą smak warzyw.

Składniki:
4 papryki i 4 duże pomidory
1 duża cebula
1 szklanka ryżu
pęczek natki pietruszki
przyprawa do faszerowanych warzyw
mięta
koncentrat pomidorowy (puszka 200 g)
sól, pieprz, oliwa

Sposób przygotowania:
1. Umyć i namoczyć ryż.
2. Paprykę i pomidory umyć, odciąć delikatnie czubki i zachować na później.
3. Warzywa wydrążyć, miąższ zmiksować i przełożyć do osobnej miski.
4. Drobno pokroić cebulę, czosnek, miętę, pietruszkę, dodać do miąższu.
5. Całość dosmaczyć według upodobania, dodać oliwę, koncentrat pomidorowy oraz ryż, dokładnie wymieszać, odstawić na ok. 30 min.
6. Wydrążone papryki i pomidory posolić wewnątrz, napełnić farszem do wysokości nieco poniżej górnej krawędzi (ryż spęcznieje w trakcie pieczenia), nakryć odciętymi czubkami. Ułożyć ciasno na blasze.
7. Blachę podlać oliwą i wodą. Włożyć do nagrzanego do 180°C piekarnika i piec przez ok. godzinę, sprawdzając miękkość ryżu. Jeśli warzywa zaczną się przypiekać, przykryć je folią aluminiową, którą pod koniec pieczenia zdejmujemy.

Jemistę można podawać tak jak w powieści Markarisa posypaną serem feta, często podawana jest również z pieczonymi ziemniakami.

czwartek, 2 sierpnia 2018

Niespłacone długi

Gdyby nie Adam Ferency, który ze swadą czytał fragmenty Niespłaconych długów w PR2, pewnie w ogóle nie zwróciłabym uwagi na tę książkę, jako że po kryminały sięgam rzadko (okładka też nieszczególnie zachęca). Co prawda obecny na początku humor szybko wyparował, ale na szczęście pozostała grecka sceneria, czyli upalne Ateny AD 2010, i oczywiście intryga.


U Petrosa Markarisa zasadniczą rolę odgrywa kryzys finansowy. W stolicy nie można swobodnie się poruszać, bo jeśli akurat nie trwa protest związkowców przeciw ustawie o ubezpieczeniach społecznych, to demonstrują emeryci pozbawieni świadczeń. Mówi się o plajtujących firmach i zdesperowanych kredytobiorcach, słychać narzekania na restrykcje unijne i kolejne cięcia w państwowym budżecie. Policjanci nie są wyjątkiem – pomstują na zredukowane pensje i zlikwidowane dodatki. Frustracja jest na tyle powszechna, że zabójstwo dwóch szych ze świata finansjery nie spotkało się ze zbytnim współczuciem, przeciwnie, wielu zwykłych zjadaczy chleba uznało je za karę za chciwość.

Warstwa obyczajowa była dla mnie w Niespłaconych długach najbardziej atrakcyjna, bo pokazuje grecki kryzys z perspektywy społeczeństwa, czym media w doniesieniach nie zajmowały się obszernie. Sam wątek kryminalny, a ściślej motywy zbrodni, wydały mi się cokolwiek wydumane, niemniej fabuła wciąga, szczególnie w drugiej połowie. Jest w tym zasługa i głównego bohatera, inspektora Kostasa Charitosa – mężczyzny starej daty, który nie zna się na komputerach ani ekonomii, jest za to powściągliwy i anielsko cierpliwy. Nałogów nie wykazuje żadnych, lubi natomiast kuchnię swojej żony i spokojne wieczory ze słownikiem Dimitrakosa w ręce.

Książka jest pierwszą częścią Trylogii Kryzysu i nieźle rokuje. I mimo że nie znam się na ekonomii i niechętnie o niej czytam, z ciekawości zajrzę do następnego tomu. Choćby dla wędrówki po dusznych i zatłoczonych Atenach, tak wyraźnie odmalowanych w powieści. I sprawdzenia, kto jeszcze padnie ofiarą finansowego krachu w Grecji.

________________________________________________________
Petros Markaris Niespłacone długi, przeł. Przemysław Kordos
Wyd. Noir sur Blanc, Kraków 2018

piątek, 27 lipca 2018

Upojenie

Pierwsze zetknięcie z opowiadaniami Katherine Mansfield (1888-1923) nie było dla mnie udane – Jej pierwszy bal odebrałam jako monotonny, miejscami afektowany. Jak się z czasem okazało, drugi zarzut wynikał głównie z niezręcznego przekładu, dzisiaj chyba zbyt staroświeckiego. Dlatego Upojenie czytałam już w oryginale, od czasu do czasu przeglądając polską wersję, i przyznam, że w realia z początku biegłego wieku zanurzyłam się tym razem z przyjemnością.


Zbiór otwiera Preludium – tekst najdłuższy i bodaj najbardziej atrakcyjny pod względem formalnym. Czytelnik wkracza w sam środek wydarzeń, przez kilka stron musi dociekać, co się właściwie dzieje i jakie relacje łączą bohaterów. Fabuła jest wyjątkowo skromna, to bardziej zbiór luźno powiązanych scenek, rozmów i wewnętrznych monologów niż konkretna historia. Tak będzie jeszcze w kilku następnych opowiadaniach, bo u Mansfield ważniejsze są postaci i ich (na ogół) zwyczajne życie, w którym tylko od czasu do czasu zdarzają się chwile uniesienia, lub przeciwnie – rozpaczy.

I właśnie w opisie emocji pisarka jest najlepsza. Od pierwszych zdań potrafi zbudować napięcie, by później zgrabnie je modelować i przy pomocy drobiazgów zaznaczać ledwie wyczuwalne zmiany nastrojów. Rejestruje byty ulotne i krótkotrwałe – impresje, myśli i odczucia, które często wiele mówią o charakterze bohatera. A ci są bardzo różni: przepełniona szczęściem pani domu, nieśmiały adorator, bezrobotna śpiewaczka czy para literatów broniąca się przed miłością. Pojawią się osóbki do bólu naiwne, pretensjonalne i obłudne, za to wnoszące ożywczy ferment.

W tej prozie szczególnie spodobała mi się finezyjność opisu, opartego m.in. na niesztampowej symbolice i metaforyce. Dużą niespodzianką była obecna w kilku tekstach seksualność – dyskretnie zasygnalizowana, a jednak nie pozostawiająca wątpliwości, że mamy do czynienia np. z męską prostytutką lub kobietą lżejszych obyczajów. Nie na próżno literaturoznawcy głoszą, że Mansfield zrewolucjonizowała dwudziestowieczne opowiadanie – Upojenie jest tego dowodem.

____________________________________________________________
Katherine Mansfield Bliss And Other Stories, Penguin Classics, 2001

Katherine Mansfield Upojenie i inne opowiadania
tł. Wanda Peszkowa, Irena Tuwim, Julian Stawiński
Czytelnik, Warszawa 1962


niedziela, 22 lipca 2018

Sandor Márai w podróży

Na początku lat 50. ubiegłego wieku Sandor Márai wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i zamieszkał w Nowym Jorku. Nie czuł się tam komfortowo, Ameryka niezbyt mu odpowiadała. W 1959 r. przedsięwziął długą podróż m.in. po Kalifornii i Meksyku. Tak w dzienniku pisał o San Diego, gdzie po jakimś czasie się przeprowadził i mieszkał do końca życia:
Turysta musi jednak stwierdzić, że w tym ładnym, proporcjonalnie zaprojektowanym, spokojnym mieście amerykańskim wieczór jest, tak samo jak gdzie indziej, pusty. W restauracji nie można posiedzieć, po skończeniu posiłku kelner nerwowo krząta się wokół gościa, czekając, żeby już sobie poszedł. Amerykańskim wieczorom brakuje właśnie tego, co nadaje podróżom i w ogóle życiu smak, barwę, nastrój: możliwości posiedzenia w kawiarni, na ulicznym tarasie, w winiarni. Wieczorami ludzie stają się dziwnie bezdomni. Ten wielki kraj jeszcze się nie nauczył, co się składa na urok życia, a Europejczycy, którzy tu przybyli, w niepojętym tempie zapomnieli o tych dobrych ważnych drobiazgach. W półmroku barów — ten mrok wydaje się pozostałością po czasach prohibicji albo jakimś purytańskim ukrywaniem się — wlewają w siebie mocne alkohole, to samo robią w night clubach, i czasem dostają do tego jakieś pospolite występy nudystyczne, siedzą w kinach albo w hallach hotelowych zapatrzeni poważnie i beznadziejnie w telewizor. Wszędzie jest tak samo. Tego, co daje wieczorem miasto południowoamerykańskie czy europejskie — niespiesznych spacerów, możliwości posiedzenia gdzieś i miłego spędzenia czasu — ten kraj jeszcze nie zna.
Sandor Márai, Dziennik 1957-1966, przeł. Teresa Worowska, Warszawa 2018, s. 129

San Diego w latach 50. (źródło)