[...] Mieszkałem sześć czy osiem minut marszu od miejskiej biblioteki, byłem niezwykle pilnym czytelnikiem książek, głównie powieści, które – wszystkie – obłożone były szarobrunatnym papierem pakunkowym, jakby ktoś ubrał je w mundury, chcąc ujednolicić ich niedającą się ujednolicić odmienność. W domu też nie brakowało książek, wydawało mi się jednak, że wszystkie je już przeczytałem, tak jak o tym mówi Mallarmé w wierszu Brise marine („j’ai lu tous les livres”). Zresztą książki domowe były zbyt domowe, zbyt swojskie. Szukałem niezależności. Biblioteka mieściła się wtedy w miejskim ratuszu; solidna tablica na murze ratusza informowała, że tutaj zatrzymał się na jedną noc król Jan III Sobieski idący na odsiecz Wiednia. Król, myślałem, zatrzymał się w mojej bibliotece! I dzięki temu szarobrunatne książki miały w sobie coś królewskiego.
Gliwicki ratusz wspominany przez Zagajewskiego
Lubiłem chodzić do biblioteki, codziennie, lub prawie codziennie. Teraz trudno mi w to uwierzyć, ale czytałem wówczas z nieprawdopodobną szybkością, omijając zwykłe opisy przyrody. Z rozmów z przyjaciółmi wiem, że nie było w tym nic wyjątkowego. […] Uwielbiałem moment wyjścia z domu, kiedy już wreszcie wolno mi było wychodzić samemu, moment szczęścia, wolności, gdy przez sekundę moja rodzina wydawała mi się więzieniem, które mogłem porzucić. I potem moment, kiedy z nowo wypożyczonymi tomami wracałem do domu, który już wtedy przestawał być więzieniem, tak jakby moja nieobecność oczyściła go. Nowo wypożyczona książka zapowiadała niezwykłe przeżycia. Do dzisiaj znam ten dreszcz przyjemności i oczekiwania związany z przyniesionym z biblioteki tomem, nowość, zapowiedź niespodzianki. Bardziej nawet niż tom przyniesiony z księgarni, świeżo do mnie należący – tak jakby tutaj zakradało się poczucie odpowiedzialności za moją własność. Biblioteka natomiast stanowi obszar wolnej miłości, ofiarowuje niezobowiązujące romanse, przelotne związki, kapryśne lektury, niekiedy zachwyt, czasem też nudę, ale zawsze z możliwością szybkiej zmiany. Na szczęście nikt nas nie egzaminuje, czy naprawdę przeczytaliśmy tomy, które wzięliśmy do domu.
Adam Zagajewski Lekka przesada Wyd. a5, Kraków 2011, s. 120-121
Jakże ja to świetnie rozumiem, chociaż w dzieciństwie chadzałem do biblioteki raz w tygodniu :)
OdpowiedzUsuńU mnie częstotliwość była podobna, ale gdyby biblioteka była bliżej, kto wie.;)
UsuńPrzyznam, że ekscytacja pozostała mi do dzisiaj, gorzej z zachwytami.;)
Biblioteka była niedaleko szkoły, dopiero pod koniec podstawówki przerzuciłem się na osiedlową i mogłem bywać do woli. Ale to już nie było to samo :)
UsuńA teraz już nie pamiętam, kiedy coś wypożyczałem, ciągle tylko własne i własne.
Zazdroszczę, bo chciałabym skupić się na własnych książkach, ale nowości biblioteczne zbyt mocno kuszą. Od kilku lat planuję "odwyk" i nic z tego nie wychodzi.;(
UsuńBardzo pomaga to, że biblioteka do niedawna zamykała się w chwili, gdy do niej miałem szansę dotrzeć :)
UsuńNa pewno pomaga. Chyba dziwnie bym się czuła w takiej sytuacji i szukała dostępu w okolicznych placówkach.;)
UsuńOkoliczne placówki w sąsiednich wsiach i miasteczkach albo w Warszawie.
UsuńZnam tę ścieżkę.;) W przypadku książek rzadkich to wybawienie.
UsuńSzczęśliwie jakoś nie potrzebuję białych kruków od dłuższego czasu :)
UsuńW sumie ja też nie, zresztą ile to razy okazuje się, że obiekt poszukiwań jest przeciętny.;(
UsuńO właśnie. Zdarzało mi się kiedyś nawet w kolejce po takie rozczarowania czekać.
UsuńKto tego nie zna.;(
UsuńMnie też te biblioteczne radości są bliskie! Rzeczywiście, to trochę inny rodzaj oczekiwania i przyjemności – ten, który budzi własna a książka, a ten, który biblioteczna. Świadomość, że jest z nami tylko na chwilę, wprowadza jakiś dodatkowy element ekscytacji :). Tyle tylko, że mnie jest przykro, kiedy zwracam książkę nieprzeczytaną – bo zwykle znaczy to, że nie zdążyłam jej przeczytać, a ktoś inny już czeka albo skończyły się prolongaty :(.
OdpowiedzUsuńMam podobnie.;)
UsuńProlongata w moim przypadku zazwyczaj oznacza, że książka pozostanie niestety nieprzeczytana. I też mi przykro przy zwrocie.;(
Piękny fragment. Ja także uwielbiam biblioteczne klimaty i z tego względu raz na 2 miesiące robię sobie rajd po moich 3 najbliższych bibliotekach. Z każdej pożyczam tylko jedną, góra dwie pozycje, tak bym mógł jeszcze czytać coś z własnych zbiorów. Najbardziej lubię moment, kiedy zagłębiam się między półki, które powoli i pieczołowicie badam, wypatrując konkretnych egzemplarzy, albo licząc na szczęśliwy traf. Dzisiaj miałem przyjemność wziąć udział w takiej wyprawie :)
OdpowiedzUsuńSzczęśliwy traf - też fajna rzecz, zwłaszcza w bibliotekach, które nie pozbywają się starych tytułów. Trafić na nieznany tom w ulubionej serii (niech będzie czarna PIW-u albo iberoamerykańska) to duża frajda.
UsuńPrzez blisko 20 lat mieszkałem nad wiejską biblioteką. Dwukrotnie pomagałem ją przenosić, a teraz pracuję drzwi w drzwi. Czy można się dziwić, że mam do niej wielki sentyment?
OdpowiedzUsuńDodatkowo odkrywam uroki WBP i zamawiania przez internet. Wczoraj dzięki tej wygodnej metodzie stargałem do domu parę staroci i teraz czytam sobie wspomnienia o panu Rudzkim :P
O w takiej sytuacji chyba można nawet w szlafroku i kapciach do biblioteki chodzić?:) Nawet wolę nie myśleć, jak często bym tam bywała.;)
UsuńZamawianie przez internet jest świetne, do tego jeszcze powiadamianie o dostępności tomu i terminie zwrotu - żyć, nie umierać.
Nie wiedziałam, że są wspomnienia o Rudzkim, muszę się rozejrzeć.
Pozwolę sobie na mały spam: http://zacofany-w-lekturze.pl/2012/11/kazio-wspomnienia-o-kazimierzu-rudzkim.html
UsuńDzięki!
UsuńDodam tylko, że był to kamienny budynek, który w skwarne wakacyjne dni dawał przyjemny chłód. Jak się człowiek zziajał lataniem z kumplami, to prawdziwą przyjemnością było zanurkować między półki :)
UsuńTo zupełnie jak w mojej bibliotece. Do tego zapach starego papieru, dzisiaj "dostępny" tylko w wybranych filiach.;)
UsuńCudny fragment. :) W bibliotece, do której byłam zapisana w dzieciństwie, też okładano książki szarym papierem. I dzięki temu nauczyłam się nie zwracać uwagi na okładkę. Do dziś to mi zostało: wybierając powieść, nie patrzę na okładkę, tylko na tytuł, pierwsze zdania, notę wydawcy. A zamawiania przez internet nie lubię, wolę szukać na półkach.
OdpowiedzUsuńU mnie też książki były w szarym papierze, ale zawsze podglądałam okładki.;) Może koloryzuję, ale w tamtych czasach chyba trudniej było trafić na chłam.
UsuńSzukanie na półkach jest przyjemne, choć tyle pokus czyha na czytelnika.;)
No proszę,a mnie czasem gryzie sumienie, jak oddaję do biblioteki nieprzeczytaną książkę. A tymczasem to się zdarza najlepszym :)
OdpowiedzUsuńZawsze to jakaś zdrada, czyż nie?;)
UsuńRaczej odrzucenie 😉
UsuńPamiętam, że w mojej bibliotece szkolnej książki miały taki specyficzny zapach (i nie był to zapach papieru, kurzu, czy czegoś podobnego)- można powiedzieć nawet, że nie był to zapach szczególnie miły, ale ten zapach (którego nie potrafię do dziś nazwać) już na zawsze kojarzy mi się z czymś miłym - powrotem do dzieciństwa i krainy marzeń.
OdpowiedzUsuńZapach biblioteki na pewno znalazłby się na mojej liście najprzyjemniejszych zapachów dzieciństwa, gdyby taka lista istniała.;) Same książki, także te nowe, pachniały już bardzo różnie.
UsuńSmaki i zapachy z dzieciństwa mają moc nie do przecenienia.;)
OdpowiedzUsuńJako że czytanie poważniejsze rozpocząłem względnie późno, to i biblioteki zacząłem odwiedzać dość późno, czyli w czasach liceum. Jednak dość szybko w swojej osiedlowej bibliotece stałem się czytelnikiem rozpoznawanym. Nawet czasem Pani Bibliotekarka mi coś specjalnie odkładała, o. Na studiach odwiedziłem tę samą bibliotekę, ale głównie w wakacje i ferie, a po rozpoczęciu pracy etatowej musiałem pędzić do innej biblioteki, bo godziny otwarcia były mało sprzyjające pracującym.
Faktycznie bibliotekarki odkładają książki dla (pozytywnie;)) rozpoznawalnych użytkowników, to zawsze jakiś skromny wyraz sympatii.
UsuńNo własnie - godziny otwarcia często nie sprzyjają pracującym. U mnie prym tu wiedzie biblioteka powiatowa, która w wakacje dodatkowo skraca godziny pracy. Zupełnie tego nie rozumiem.