Rewelacja. Książka o oryginalnej konstrukcji i wysmakowanym języku. Tak chciałabym móc napisać o powieści Rylskiego, ale nie mogę. Po prostu się nie da. Paradoksalnie ów piękny język, który często podkreślają i wychwalają czytelnicy, moim zdaniem jest największą słabością tego pisarza.

Odnoszę wrażenie, że autor sili się na stworzenie misternie skonstruowanej prozy, tymczasem ja widzę/czytam długie, pokrętne zdania tchnące patosem. Tak myślałam czytając "Warunek" i "Po śniadaniu", teraz moje odczucia tylko się pogłębiły. Rażą mnie takie oto karkołomne opisy osób [str. 9]:
Związek z tymi dwoma organami nie ma na ogół znaczenia, jak, na przykład, szyi z ramionami, ale w przypadku kobiet strzelistych, nie folgujących sobie z jedzeniem, wykształca się architektoniczna wręcz doskonałość w pionie odnoszącym się do poziomie, gdyż jest coś zniewalającego w pozycji drapieżnej, wyodrębnionej z policzków szczęki, do kruchej szyi.
albo wyrafinowane wypowiedzi bohaterów, tu padające z ust partyjnej szychy w luźnej rozmowie [str. 91-92]:
Będę się jednak upierał, że nic dobrego nie zapowiadająca progenitura permanentnej nędzy, głodu na przednówku nieuchronnego jak śmierć, fizycznego i moralnego brudu, jakiego i pańskie pióro by nie przedstawiło, niepokonanej chciwości, ofiara wszelkich możliwych protekcjonizmów, upokarzających łaskawości, zdawkowych słów otuchy, nic niekosztujących pocieszeń, chorobliwej zapobiegliwości z jednej i podręcznikowej gnuśności z drugiej strony, znoszących się w stan egzystencjalnego paraliżu, podwórkowy złodziejaszek, szkolny recydywista i cymbał jednocześnie, przemieniony w pryszczatego jakobina z głową dymiącą zasłyszanymi pomysłami, zakładnik idei z odmienianą przez wszystkie przypadki równością i sprawiedliwością, plebejusz ostatniego sortu, wbity pazurami w szansę, którą zamigotało mu przed oczami ludowe państwo, mówi panu, panie Aleksandrze, inteligentowi z dziada-pradziada, szlachcicowi, arystokracie ducha i materii, geniuszowi, którego pióro... nie, nie przesadzam, mówi panu z najwyższym przekonaniem, nie Pankracy, a Hrabia Henryk, po stokroć hrabia Henryk.
Przydałoby się więcej realizmu w tworzeniu idiolektów, a miejscami także rzetelności, bo wydaje mi się, że w 1980 r. określenie "debeściak" [str. 84] jeszcze nie istniało. Oprócz patosu autor namiętnie stosuje powtórzenia, co według mnie stało się już u Rylskiego manierą. A maniera jak to maniera - w pewnym momencie wywołuje zgrzytanie zębami.;)
Przymykając oko na styl, trzeba przyznać, że książka ma frapującą fabułę: wiekowy i uznany pisarz, ulubieniec partii rządzącej zostaje wplątany w polityczne rozgrywki. Jest rok 1980, stawką w grze okazuje się literacka nagroda Nobla. Akcja rozwija się ciekawie, o wydarzeniach można wnioskować z monologów kolejnych bohaterów. "Na Grobli" jest bowiem powieścią polifoniczną, głos oddano tu około dziesięciu bohaterom o bardzo różnej proweniencji - od szofera i gosposię po partyjnego notabla i literata. I tu kolejny zarzut: wszystkie postaci wydały mi się puste; wyzute z uczuć i emocji.
Niemym bohaterem powieści, a zarazem sprawcą zamieszania, jest opowiadanie
"Chłodna jesień". Taki tytuł miała telewizyjna sztuka Rylskiego z 1989 r., która stała się kanwą "Na Grobli". Pamiętam ją do dziś i zdecydowanie wolę utwory tego autora napisane właśnie na potrzeby telewizji ("Zapach orchidei", "Netta") niż jego prozę. Nie ma w nich zadęcia i patosu, tak wyraźnie wyczuwalnych, a przez to irytujących w książkach Rylskiego.
I jeszcze dwa poważne zgrzyty: na str. 178 mowa jest o "szezlongach", które kilka akapitów dalej stają się "szezlągami" [str. 179], natomiast na str. 181 pojawia się słowo "wziąść". Zdębiałam.
_______________________________________________________________
Eustachy Rylski "Na grobli", Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa, 2010
_______________________________________________________________