czwartek, 27 kwietnia 2017

Psalm 44

Psalm 44 to cieniutka książeczka, wydawać by się mogło - do przeczytania w jeden wieczór. A jednak tak się nie da: opowieść Danilo Kiša przytłacza i męczy, zmusza do częstego zaczerpywania tchu. Nie dlatego, że opowiadając o Holokauście, autor epatuje brutalnością, bo tego nie robi. Przeciwnie, okrucieństwo oddaje półsłówkami i rozkłada na raty.


Fabuła powieści koncentruje się wokół ucieczki dwóch więźniarek z Auschwitz, ale to nie obozowa rzeczywistość najbardziej porusza. Największą siłę rażenia mają wspomnienia Marii z Węgier: pierwszy szok wywołany antysemickim atakiem, gwałtowny wykład ojca o nazizmie, masakra nad Dunajem, odwiedziny u koleżanki ukrywającej się w warsztacie stolarskim. Ten ostatni epizod szczególnie intensywnie przemawia do wyobraźni: dziewczyna przesypia całe dni w trumnie, a kiedy wybudza się z letargu, gra mozartowskie Requiem na paciorkach pamiątkowych korali.

Węgierskie doświadczenia w pewien sposób zaimpregnowały główną bohaterkę na okropieństwa wojny, zapewne dlatego wydaje się wyzuta z emocji. Wiemy, że się boi, co zresztą nie dziwi – ma kilkutygodniowe dziecko, za które czuje się odpowiedzialna. Z Marią mam jednak duży problem, ponieważ jej postać zupełnie mnie nie przekonuje. Jest nieznośnie nijaka, albo gorzej – gapowata. Nawet jeśli autor tak ją sobie wymyślił, nawet jeśli miała być antybohaterką, nie wzbudza niestety żadnych emocji, trudno się do niej przywiązać.

Oczywiście nie przekreśla to powieści, którą nomen omen sam Kiš po latach krytykował, nie bez powodu, za patos. Mimo uchybień Psalm 44 pozostaje wciąż dobrą prozą: z licznymi odniesieniami do Biblii, rwaną narracją, która z czasem stanie się dla pisarza charakterystyczna, oraz błyskotliwymi skojarzeniami. Jak na debiut naprawdę nieźle.

_______________________________________________
Danilo Kiš Psalm 44, przeł. Danuta Cirlić-Straszyńska
Książkowe Klimaty, Wrocław 2016 


niedziela, 23 kwietnia 2017

facet prowadzi księgarnię

Charles Bukowski

***

facet prowadzi księgarnię
chodzę tam podpisywać swoje
książki
a on za każdym razem wciska mi cudzą
o czyimś burzliwym
życiu
ale te książki napisali
gazetowi
felietoniści
profesorowie, ludzie z zamożnych rodzin
itp.
a wszyscy oni widzieli mniej więcej tyle samo prawdziwie
rynsztokowego życia
co ksiądz proboszcz;
życie każdego z nich
to równie wielka przygoda
jak odkurzanie półki w
bibliotece
i nie było dnia, żeby któryś zjadł mniej niż 3
posiłki.
te książki są dobrze napisane
czasem zręcznie
z odrobiną
brawury
ale nad wszystkim dominuje wrażenie
wygód
jakich zaznawał pisarz i
człowiek.
te książki same wypadają mi z
ręki.
pan księgarz będzie
musiał wymyślić
jakąś inną
nagrodę
za to
że podpisuję swoje własne
bo lektura tego ślicznie
wydrukowanego
gówna
tylko mi po raz kolejny
przypomina
że ścigam się wyłącznie
sam
z sobą.

tłum. Michał Kłobukowski

Z obłędu odsiać słowo, wers, drogę (2005)

wtorek, 18 kwietnia 2017

Zgubiłem okulary

Zgubiłem okulary zawiera korespondencję Władysława i jego ostatniej żony, Wandy. Zetknęli się jeszcze przed wojną, ale zaprzyjaźnili dopiero jesienią 1947 r., krótko po śmierci poprzedniej małżonki poety, Marii Zarębińskiej. Pobrali się kilka miesięcy później, przeżyli razem 14 lat. Wanda była przy mężu, gdy tworzył i odnosił sukcesy, kiedy tragicznie zmarła jego córka Anka i kiedy zamykano go w szpitalu psychiatrycznym. Była przy nim w zdrowiu i chorobie, aż do śmierci w 1962 r. Można powiedzieć: opoka.


Wśród opublikowanych listów przeważają te od Władysława oraz listy Wandy do siostry Neli mieszkającej w Londynie, natomiast jej listów do męża jest zaledwie kilka (ponoć sama wprowadziła cenzurę). Treść korespondencji trudno uznać za porywającą: małżonkowie ciągle są w rozjazdach (razem i osobno), pochłonięci pracą i budową domu na Mokotowie oraz zwykłymi sprawami rodzinnymi. On pisze serdecznie i dowcipnie, ona – powściągliwie, z powagą.

Przypisy rzucają więcej światła na tę interesującą parę, a zwłaszcza na to, o czym w listach nie pisano: że poeta z powodu alkoholizmu stawał się nieobliczalny, że „pani poetowa” – jak ją niektórzy złośliwie nazywali – była skąpa i zazdrosna, że oboje często publicznie się kłócili. Z kolei zapiski Wandy pokazują, że była niezwykle przejęta swoją rolą i robiła wiele dla zachowania pamięci o mężu. Ta „pamięć” została odpowiednio skrojona i podkoloryzowana, co gorsza, przetrwała w takim kształcie przez kilka dekad.

Dla mnie najciekawszy w tej publikacji jest Broniewski jako literat-celebryta: bardzo często jeździł na spotkania z czytelnikami albo robotnikami w fabrykach, reprezentował polskich twórców za granicą, mógł wyjeżdżać prywatnie na Zachód. Do tego niezłe dochody, dobre auto, willa w nagrodę od państwa, wczasy w Bułgarii. Dla takich właśnie smaczków warto przeczytać książkę o Broniewskich. Opracowanie pozostawia nieco do życzenia, na szczęście nie ono jest tu najważniejsze, ale dokumenty.

_________________________________________________________________
Wanda i Władysław Broniewscy. Zgubiłem okulary. Listy z lat 1947–1962
oprac. Wioletta Bojda, Wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa 2017

czwartek, 13 kwietnia 2017

Dowody na istnienie

Zaczęłam tłumaczyć, po co mi nazwiska.
Żeby zostały.
Nie mają nagrobków, niech będą w książce.
[ s. 24]

Adam S. z Nowego Jorku nosi w sobie duszę przyrodniego brata, którego nigdy nie poznał, ponieważ ten zginął podczas wojny w getcie. Chory na AIDS Peter z Holandii przygotował dokładny program własnego pogrzebu, z datą śmierci włącznie. W czasie marszu na Umschlagplatz do wozu z więźniami podchodzi elegancka kobieta i proponuje matce z kilkuletnią córeczką, że pojedzie zamiast nich. Każdego ranka stary, brodaty Żyd z Targowej po powrocie z synagogi kładzie się do łóżka i zbiera siły, aby wstać na wieczorną modlitwę. Od ponad 30 lat wybiera się do Izraela.


Te historie nie zostały zmyślone dla efektu, miały miejsce naprawdę i według Hanny Krall są w swej niewytłumaczalności dowodem na boskie istnienie. Reporterka zbiera te opowieści od lat, nawet jeśli czasami, a w zasadzie bardzo często, docierają do niej zaledwie strzępy życiorysów. Skoro nie zachowały się urzędowe dokumenty i nie przeżył nikt z rodziny ofiar, niech chociaż zostaną odnotowani na stronach książki, tak jak ich zapamiętano: ruda Pesia Safir ze sklepiku z wodą sodową i ciastkami, Maurycy Apfelbaum, najlepszy kuśnierz w Warszawie, nauczyciel czytania i pisania Josł Kraus, szklarz Chain, który uciekł z obozu i ukrywał się kolejno w szesnastu domach, w których przed wojną wstawiał szyby. I wielu, wielu innych.

Najlepszy w zbiorze jest moim zdaniem Hamlet, w którym reporterka zwraca się wprost do głównego bohatera, uznanego pianisty oraz kompozytora, i opowiada mu o jego własnym życiu. Można powiedzieć: frapująca postać otrzymała godną siebie oprawę literacką. Nie wszyscy bohaterowie mieli to szczęście, niektóre teksty są nijakie, niektóre mają w sobie coś wręcz drażniącego (np. Dybuk). Czytać jednak warto i chyba nawet trzeba, ku pamięci.

__________________________________________________
Hanna Krall Dowody na istnienie, Wyd. a5, Kraków 2000


niedziela, 9 kwietnia 2017

Brunatna kołysanka

Według niepotwierdzonych szacunków podczas II wojny światowej z Polski wywieziono do Niemiec ok. 200 tys. dzieci „poprawnych rasowo”. Najpierw w ośrodkach Lebensbornu były poddawane germanizacji, później trafiały do rodzin niemieckich. Program wymyślony przez Himmlera zakładał, że z czasem staną się pełnoprawnymi obywatelami Rzeszy. Po wojnie do kraju wróciło ok. 15-20% uprowadzonych. To zaledwie suche fakty i liczby, które w żaden sposób nie oddają koszmaru ofiar.


Wydawać by się mogło, że powroty oznaczały szczęśliwy finał rodzinnych dramatów, a przecież nie zawsze tak było, co doskonale pokazuje zbiór wywiadów Anny Malinowskiej. Owszem, zdarzały się cudowne odnalezienia jak w przypadku sióstr Witoszek, wywiezionych przez hitlerowców jako kilkulatki i rozdzielonych. Bywało też zupełnie inaczej: matka nie chciała przyjąć syna, bo założyła już nową rodzinę; odnaleziony chłopiec okazał się „niewłaściwym” Zdzisławem, więc został oddany do sierocińca; dziewczynka wróciła, niestety z powodu nieustalonej tożsamości do dzisiaj nie znalazła rodziców.

Co zrozumiałe, pojawiały się też bardziej prozaiczne trudności, głównie związane z adaptacją: powracający często nie znali języka polskiego, pogarszały się ich warunki bytowe, spotykali się z szykanami w szkole. Niejednokrotnie odnalezieni nie mogli zaaklimatyzować się we własnej rodzinie, dochodziło do nieporozumień, a w konsekwencji do zerwania więzi. Żeby nie uderzać w zbyt ponury ton, warto podkreślić mniej oczekiwane i szczególnie pozytywne zakończenia: niektóre polskie i niemieckie rodziny nawiązywały kontakt, odwiedzały się.

Brunatna kołysanka składa się wyłącznie z ciekawych historii, każdy życiorys nadawałby się zapewne na osobną książkę. Ale to nie wszystko – Malinowska przybliżyła również działalność Lebensbornu oraz postać adwokata Romana Hrabara, dzięki któremu tysiące dzieci wróciły do Polski. Dobrze się stało, że autorka zdołała dotrzeć do kilkanaściorga z nich, obecnie zaawansowanych wiekiem staruszków – ich świadectwo jest nie do przecenienia.

______________________________________________________________________________
Anna Malinowska Brunatna kołysanka. Historie uprowadzonych dzieci, Agora, Warszawa 2017

środa, 5 kwietnia 2017

Morze Karaluchów

Zgoda! Trzeba mieć w sobie pewną dozę szaleństwa, aby tworzyć opowieści, i być może tytuł całego zbioru powinien brzmieć mniej dwuznacznie – „Opowiadanie: niemożliwe”. [s. 89]

Nawet jeśli Tommaso Landolfiemu (1908-1979) szaleństwo było obce, to sądząc po Morzu Karaluchów, które co chwila zaskakuje i wprawia w konsternację, miał z pewnością dużą dozę przekory i dziwaczności. Wyszukany język sugeruje, że mamy do czynienia z literaturą na wysokim poziomie. Przejęty swoją rolą narrator usłużnie objaśnia to i owo, jakby chciał dowieść, że jest pełen dobrej woli. Wszystko to pozory. Prędzej czy później okazuje się, że czytelnik został wpuszczony w maliny, a dokładniej – w dość osobliwy świat.


I tak czytamy na przykład o żonie Gogola, która była lalką nadmuchiwaną stosownie do upodobań męża (pisarz w rzeczywistości był kawalerem), o piórze, które na bieżąco oceniało wychodzące spod niego utwory poety, albo o mężczyźnie, który nauczył się nieistniejącego języka obcego i zaczął w nim tworzyć wiersze. Co rusz przez stronice przemykają pająki, karaluchy albo gekony, od czasu do czasu ustępując miejsca natrętnym zjawom, a w najgorszym wypadku – rozmaitym obwiesiom, sadystom i zabójcom. Przyjemnie nie jest, na dodatek gdzieś w tle wciąż daje się słyszeć złośliwy chichot.

Landolfi ma fantazję co się zowie, czego dowodzi także zróżnicowana forma opowiadań. Są pastisze powieści historycznej i awanturniczej, biografii, rozprawki oraz powiastki filozoficznej. Ta różnorodność po części wynika prawdopodobnie z wyboru tekstów dokonanego przez Annę Wasilewską, mimo to imponuje. Przyznam, że dawno żadna książka nie zdezorientowała mnie tak jak Morze Karaluchów: z jednej strony odstręcza, z drugiej każe sprawdzić, jakie jeszcze pomysły zalęgły się w wyobraźni autora i znalazły ujście na papierze.

____________________________________
Tommaso Landolfi, Morze karaluchów
Przeł. Anna Wasilewska, Halina Kralowa
Biuro Literackie, Stronie Śl. 2016