piątek, 29 marca 2019

O zmierzchu

Jeśli było coś, co Karolina potrafiła pojąć, to pragnienie poddania się czemuś. Czemuś większemu niż ona sama: nauce, sztuce, religii. [s. 91]

Jest co prawda dopiero koniec marca, ale Karolina z powieści Theresy Bohman ma szansę zostać moją literacką antybohaterką 2019 roku. Mimo czterdziestki na karku jest wyjątkowo niedojrzała emocjonalnie: twierdzi, że życie, na które czekała, dotarło do wszystkich poza nią, martwi się, jak ona, kobieta bezdzietna i bez partnera, zostanie zapamiętana. O dziwo, nie podejmuje zdecydowanych działań, żeby zmienić sytuację, zazwyczaj płynie po prostu z prądem.


Mam duży problem z Karoliną. Nie dlatego, że trudno ją polubić, a dlatego, że jest bezbarwna i płaska. Po bohaterce, która interesuje się i wykłada historię sztuki na uniwersytecie, opublikowała nawet kilka oryginalnych prac naukowych na temat modernizmu, spodziewałam się większej wyrazistości, plus lub minus. Ta postać nie jest spójna, szczególnie w kontekście „przygody” z doktorantem – tu już doprawdy można zwątpić w inteligencję pani profesor. Jak dziecko daje się wodzić za nos, by nagle w finale błysnąć sprytem i gładko wykaraskać się z kłopotów. Jakoś słabo to pasuje do naszej femme fatale, ale to nie jedyny zgrzyt w książce – innym są refleksje naukowe, doklejone jakby na siłę.

W moim odczuciu O zmierzchu nie jest powieścią sprawnie napisaną. Oprócz przekonującej bohaterki zabrakło konsekwencji w prowadzeniu fabuły, w tekście pojawiają się niekiedy stylistyczne połamańce. Owszem, udany jest portret środowiska akademickiego, ciekawie wypada też sam Sztokholm, ale to zdecydowanie za mało jak na książkę z ambicjami, a takie u Bohman dostrzegam.

_________________________________________________________________________________
Therese Bohman, O zmierzchu, przeł. Justyna Czechowska, Wyd. Pauza, Warszawa 2019


piątek, 22 marca 2019

Pieniądze od Hitlera

[…] człowiek odpowiada za swoje czyny. Chociaż nigdy nie ma wpływu na to, jak zostaną zinterpretowane. [s. 212]

Lato 1945. Gita Lauschmann wraca z obozu koncentracyjnego do rodzinnego domu na prowincji. Folwark niestety rozparcelowano, mieszkanie przejęli już nowi właściciele. Dziewczyna zostanie potraktowana przez dawnych sąsiadów bardzo brutalnie; jej winą jest to, że wróciła, bo miliony niewinnych padły [s. 27]. Pozostanie jej tylko uciekać, choć jeszcze powróci – 60 lat później będzie chciała wyrównać rachunki. 


Historia Gity jest naznaczona tragedią i okrucieństwem, łatwo zrozumieć jej gniew i zatwardziałość. Za wyrządzone krzywdy poniekąd należy się zadośćuczynienie, ale w Pieniądzach od Hitlera nic nie jest jednoznaczne. Lauschmannowie przed wojną cieszyli się szacunkiem, głównie dlatego, że byli zamożni, wykształceni i zatrudniali okolicznych chłopów. Podczas wojny okazało się, że dla hitlerowców byli Żydami, dla Czechów Niemcami. Powrót jedynej ocalałej z rodziny przypomniał o starych zadrach, ponownie dały o sobie znać różnice klasowe i narodowościowe. A przecież w całej tej sprawie kluczowa jest grabież mienia Lauschmannów, która nawet sześć dekad po zakończeniu wojny wzbudza wciąż silne emocje: u winowajców oraz ich potomków strach, u pokrzywdzonej chęć zemsty.

Radka Denemarková doskonale poprowadziła narrację, nie pozwalając na łatwą ocenę sytuacji – w powieści nie ma bohatera bez skazy, każdy ma coś na sumieniu. Stopniowe odkrywanie prawdy przynosi wiele niespodzianek, aż do ostatnich stron, a mimo to nawet finał pozostawia czytelnika z pytaniami. Książka świetnie napisana, dotykająca delikatnego, niewygodnego tematu. I to się daje wyraźnie odczuć podczas lektury.

______________________________________________________
Radka Denemarková, Pieniądze od Hitlera (letnia mozaika)
przeł. Tomasz Timingeriu, Olga Czernikow, Atut, Wrocław 2008 

niedziela, 17 marca 2019

Irlandczycy w Amsterdamie

Powieść Bernarda MacLaverty’ego nie robi piorunującego wrażenia. Oto starsze małżeństwo wyjeżdża na kilka dni wakacji do Amsterdamu, w niespiesznym tempie zwiedzają miasto. Nie ma kryzysów, tragedii, co najwyżej niekomfortowe sytuacje. Lektura Przed końcem zimy pozwala się wyciszyć i nacieszyć świetnie uchwyconym klimatem miasta.


Stelli i Gerry’emu towarzyszymy bez przerwy, obserwujemy ich w dziesiątkach zwyczajnych sytuacji, mówiących jednak wiele o ich nawykach i wzajemnych relacjach. Precyzja, z jaką autor wychwytuje pozornie nic nie znaczące drobiazgi daje efekt intymności i bliskości. Bo też Gilmore’ów łączy silna więź, właściwie symbioza. Obydwoje dobrze wiedzą, co to kompromis – on nie narzeka na zasadniczość i pobożność żony, ona cierpliwie znosi mężowskie picie. Nie tkwią jednak w martwym związku, wciąż potrafią ze sobą miło rozmawiać, nieobce są im na czułe gesty.

Przed końcem zimy jest jedną z nielicznych książek, która oprócz mądrej, dojrzałej miłości w sposób inteligentny i nienachlany dotyka kwestii wiary oraz dylematów, przed jakimi może na co dzień stawać wierzący. Było nie było, to rzecz o Irlandczykach napisana przez Irlandczyka, a więc wątku religijnego raczej trudno było uniknąć. Podobnie jak i politycznego – echa tzw. Kłopotów czyli konfliktu w Irlandii Północnej powracają co jakiś czas we wspomnieniach Gerry’ego, jako że znacząco wpłynęły na życie całej rodziny.

Ta „irlandzkość” powieści bardzo mi odpowiada, podoba mi się również nastawiony na szczegóły styl MacLaverty’ego. To proza elegancka w swej prostocie, która uważnemu czytelnikowi oferuje sporo smaczków. Swoją drogą ciekawe, czy historia o emerytach spotka się z zainteresowaniem – mam wrażenie, że o przedstawicielach tej grupy wiekowej niezbyt chętnie czytamy.

_____________________________________________________________
Bernard MacLaverty, Przed końcem zimy przeł. Jarosław Westermark
Wyd. Agora, Warszawa 2019


wtorek, 12 marca 2019

Gęsi

Skoro izraelską poetkę Agi Miszol ogłoszono tegoroczną laureatką Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, a dzisiaj obchodzimy Dzień Matematyki, wiersz Gęsi wydaje się bardzo adekwatny.;)

 
Gęsi

Agi Miszol
 
Mój nauczyciel matematyki Epstein
lubił wołać mnie do tablicy.
Mówił, że moja głowa nadaje się tylko do noszenia kapeluszy,
a ptak z móżdżkiem jak mój
latałby do tyłu.
Odsyłał mnie, bym pasała gęsi.

Teraz, kiedy minęły lata
i siedzę pod palmą,
a obok pasą się trzy cudowne gęsi,
myślę, że mój nauczyciel umiał patrzeć w przyszłość.
Tak, on miał rację,

nic nie uszczęśliwia mnie bardziej
niż widok moich gęsi,
kiedy rzucają się na okruchy chleba,
radośnie potrząsają kuprami
albo zastygają w bezruchu,
gdy spryskuję je
szlauchem,
i szeroko rozkładając skrzydła,
wyciągają szyje
jakby pamiętały dalekie jeziora.

Odkąd mój nauczyciel nie żyje,
znikły też matematyczne problemy,
których nigdy nie umiałam rozwiązać.
Lubię kapelusze,
a każdego wieczora,
kiedy ptaki wracają na drzewa,
szukam tego, który lata do tyłu.

(przeł. Beata Tarnowska, z tomu „Korim dawarim”, Jerusalem 2007)


środa, 6 marca 2019

Kiedy przyleciały efemerydy

W swojej najnowszej książce Marek Bieńczyk rejestruje wrażenia i przemyślenia związane ze śmiercią matki. Nie wspomnienia, bo tych ponoć nie lubi i być może dlatego znajdziemy ich tu zaledwie kilka (nie poznamy nawet imienia zmarłej); Kontener to raczej zbiór skojarzeń krążących wokół tematu śmierci i tego, co następuje tuż "po".


Całość zaczyna się od zdania-refrenu Matka nie żyła od sześciu miesięcy, kiedy przyleciały efemerydy, bezustannie przypominającego o kruchości i ulotności życia, ale to oddech wydaje się najważniejszym motywem w Kontenerze. To on nadaje kierunek rozważaniom prowadzącym czasem w dość nieoczekiwane rejony – od Czerwonych liści Faulknera przez obsesję oddechu w poezji Barańczaka aż po oddech w tańcu i naukę poprawnego oddychania. I może najważniejszy: oddech kochanej osoby, w który można się wsłuchiwać, bo jak pisze autor Kiedy kochamy czyjś oddech, to kochamy wszystko.

Bieńczyk jak mało kto potrafi pisać o drobnych gestach i krótkotrwałych przejawach życia. Po śmierci matki jego percepcja wyostrzyła się, w konsekwencji smaki, barwy i kształty stały się intensywniejsze. Ta nadwrażliwość dotyczy nawet języka i tak na przykład pisarz odrzuca słowo „żałoba” na rzecz „zmartwienia”: „Zmartwienie” to dobry polski odpowiednik; słychać w nim natychmiast – cała pierwsza sylaba jest imitacją najgorszego – solidarność z tym, kto zmarł. Sugeruje naśladowanie zmarłego: zmartwienie, czyli martwota, obrócenie się w martwego.

Piękna i mądra książka, mająca w sobie coś w rodzaju medytacji. Cenna także ze względu na Bieńczykowe podglądanie innych literatów piszących o śmierci bliskiej osoby: Barthesa, Prousta, Flauberta, Canettiego i Tkaczyszyna-Dyckiego. Nie ze wszystkim się zgadzam, ale skonfrontować własne odczucia zawsze warto.

_______________________________________________________
Marek Bieńczyk, Kontener, Wyd. Wielka Litera, Warszawa 2018