piątek, 31 grudnia 2010

Podsumowanie roku 2010

Rok 2010 przyniósł mi wiele bardzo dobrych lektur, a kilka znakomitych. Większych rozczarowań udało mi się uniknąć. Lista faworytów byłaby długa, wymienię tylko te tytuły (kolejność alfabetyczna), które zrobiły na mnie największe wrażenie:

1. "Chamowo" Mirona Białoszewskiego
2. "Tamta strona ciszy" Andre Brinka
3. "Wszystko jest iluminacją" Jonathana Foera

Zarówno Białoszewski, jak i Brink to autorzy, do których jeszcze niejednokrotnie powrócę. Podobnie ma się rzecz w przypadku Dona DeLillo i Philipa Rotha.

Jeśli chodzi o wydarzenia literackie kończącego się roku, ogromnie ucieszyły mnie dwa, a mianowicie:

1. Nagroda Nobla dla Mario Vargasa Llosy - bardzo sobie cenię tego pisarza, to chyba moja największa fascynacja literacka z czasów studenckich

2. "Dziennik" Sławomira Mrożka - świetne wydanie świetnej literatury

Do minusów zaliczę decyzję o wprowadzeniu podatku VAT na książki i wysyp książek napisanych przez pseudo-celebrytów związanych z telewizją.

I tyle.

Do siego roku! ;)))

czwartek, 30 grudnia 2010

Rotters' Club - Jonathan Coe


- No właśnie, dlaczego Berlin jest podzielony? Zawsze sie nad tym zastanawiałem.
- Nie wiem. Bo chyba przez środek płynie rzeka, nie? Wiesz, jak Tamiza. To chyba Dunaj albo coś takiego.
- Myślałem, że to ma coś wspólnego z zimną wojną.
- Może i tak. (...).
- A w tej zimnej wojnie to o co chodzi? W ogóle dlaczego nazywa się "zimna"?
- No cóż - mruknął Benjamin, próbując zapalić się choć trochę do tego tematu. - No bo w Rosji jest chyba bardzo zimno, nie?
[str. 63].

To tylko drobne problemy, jakie frapują młodych bohaterów powieści dorastających w latach 70-tych w Birmingham. Ich życie toczy się wokół szkoły, pierwszych miłości i punk rocka, ale równie ważne pozostają wydarzenia o znacznie szerszym zasięgu: wystąpienia rasistowskie, strajki robotników, krwawe potyczki z IRA. Do tego dochodzą kłopoty w rodzinie, niekiedy prawdziwe tragedie.


Po takim wstępie można by sądzić, że Coe napisał ponurą książkę o bólach dojrzewania. Nic bardziej mylnego - powieść jest wyważona i stanowi znakomite połączenie powagi i humoru. Chwilami rozśmiesza, chwilami wzrusza, ale przede wszystkim daje rzetelny obraz życia Brytyjczyków przed czterdziestu laty. Autor wykorzystał tu prawdziwe zdarzenia i postaci z ówczesnego okresu, co w moim odczuciu bardzo uatrakcyjniło całość (można się na przykład dowiedzieć, że cenionemu dziś Ericowi Claptonowi zdarzyły się kiedyś niechlubne wypowiedzi rasistowskie). Ważnym bohaterem "Rotters' Club" jest także samo Birmingham i okolica.

Powieść sprawiła mi sporo frajdy - duża w tym zasługa potoczystego stylu i wyrazistych bohaterów (przyjemnie czytać o inteligentnych nastolatkach;))). Przywiodła mi na myśl stary, dobry serial o Adrianie Mole'u oglądany dawno temu w telewizji, przy czym zaznaczam, że bohaterowie Coe'a nie są aż tak zabawni. Książka wciągająca i poruszająca, jak najbardziej godna polecenia. Coraz bardziej kusi mnie jej kontynuacja "Zamknięty krąg", która rozgrywa się ponad 20 lat później.

Jonathan Coe "Rotters' Club", tłum. Robert Sudół, Wydawnictwo Noir Sur Blanc, 2005

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Sceny z życia wiejskiego - Amos Oz


Była to stara i senna, ponadstuletnia wieś: bujne drzewa, czerwone dachy i małe gospodarstwa, z których wiele zamieniono na sklepiki sprzedające domowe wina, oliwki z papryką, wiejskie sery, egzotyczne przyprawy i rzadkie owoce albo makramy. [str. 49]


Fikcyjna wioska Tel Ilan oraz jej mieszkańcy to główni bohaterowie opowiadań Oza. Czas płynie tu powoli, niemal sennie: zgiełk wielkiego świata nie zakłóca spokoju małej społeczności. Nie znaczy to, że mieszkańcy nie mają problemów: ktoś się zakochał, kogoś zostawiła żona, innych nękają prawnicy lub agenci nieruchomości. Niby nic nadzwyczajnego się nie dzieje, a jednak czasem ma się wrażenie, że zadziałała magia.

Książka jest urokliwa, głównie za sprawą świetnych portretów oraz niezwykłego klimatu. Na dłużej w pamięci pozostanie mi opowiadanie "Kopanie" o stetryczałym byłym pośle, co do innych mam niestety wątpliwości. Ot, przyjemna lektura, ale bez rewelacji.

************************************************************
Luźny fragment z mojego ulubionego opowiadania, szkoda żeby przepadł:

Czasami zjawiał się przedstawiciel gminy i prosił Rachel, by zadbała o przystrzyżenie żywopłotu, który rozrósł się dziko i utrudnia przejście. Albo akwizytor sprzętu elektrycznego, żeby jej zaoferować zmywarkę do naczyń czy suszarkę do bielizny w dogodnych ratach (staruszek na to: "Suszarkę!? Elektryczną?! Do bielizny?! Co to ma być? Słońce przeszło na emeryturę? A sznurki na islam?"). [str. 53-54]

Amos Oz "Sceny z życia wiejskiego", przeł. Leszek Kwiatkowski, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań, 2010

czwartek, 23 grudnia 2010

Mao II - Don DeLillo


O takich książkach mówi się: niepokojąca. Najważniejsze jej wątki to terroryzm, sztuka oraz tłum, a zważywszy, że minęło już blisko 20 lat od ukazania się "Mao II", prognozy autora nabrały nowego wymiaru. Coś, co w powieści było czystym wymysłem (fakt, stworzonym na bazie konkretnych wydarzeń) z biegiem lat stało się ponurą rzeczywistością.


Książka DeLillo jest tak "gęsta" od treści, że wymaga kilkakrotnego przeczytania i przemyślenia na spokojnie. Niemniej już podczas pierwszej lektury zastanawiają niektóre pomysły np.taki:

Istnieje przedziwny węzeł łączący powieściopisarzy z terrorystami. Na Zachodzie stajemy się sławnymi postaciami, podczas gdy nasze książki tracą moc kształtowania i wpływu. Wiele lat temu myślałem, że pisarz jest w stanie zmienić wewnętrzne życie kultury. Teraz to terytorium przejęli konstruktorzy bomb i ludzie z bronią. To oni najeżdżają ludzką świadomość. To, co pisarze kiedyś robili, dotyczyło nas wszystkich.(...) Ludzie potrzebują wyłącznie wiadomości o tragediach. Im bardziej ponura wiadomość, tym wspanialsza relacja. [str. 52-53]

W powieści polityka i sztuka są ze sobą mocno powiązane, a łącznikiem jest postać Mao Zedonga. Pojawia się nie tylko z racji wspominanych tu kilkakrotnie prac Warhola, ale także jako przywódca mas, twórca rewolucji oraz autor Czerwonej książeczki. Pod koniec XX wieku ma wciąż wielu wyznawców, maoiści właśnie poprzez terror (skierowany bezpośrednio m.in. przeciw literatowi) usiłują wpływać na wydarzenia:

(...) terroryzm jest tym, co wykorzystujemy, żeby dać naszym ludziom miejsce w świecie. To, co było osiągane pracą, dostajemy terroryzmem. Terroryzm sprawia, że nowa przyszłość jest możliwa. Wszyscy ludzie jednym człowiekiem. Ludzie żyją w historii jak nigdy przedtem. (...) tworzymy i zmieniamy historię minuta po minucie. Historia nie jest książką ani ludzką pamięcią. Tworzymy historię rano i zmieniamy ją po lunchu. [str. 249]

W tekście przytoczona została myśl Mao: Naszym bogiem nie jest nikt inny, tylko masy chińskiego narodu. [str. 175] Czytając DeLillo łatwo da się zauważyć więcej takich mas: w prologu dochodzi do zaślubin kilku tysięcy wyznawców sekty Moon, tłum jest obecny w jednym z nowojorskich parków, na placu Tiananmen w Pekinie, czy wreszcie w Teheranie wokół zmarłego Chomeiniego. Trudno jednak uznać, że to zgromadzeni stają się bogiem, ewidentnie poddają się pewnej osobie lub idei. To zresztą kolejny trop w powieści: miejsce jednostki w społeczeństwie. Wybór jest niewielki - albo jest się nic nieznaczącą cząstką masy, albo swego rodzaju wyrzutkiem, także bez większego znaczenia.

Ważnym motywem w "Mao II" są również zdjęcia. Pojawiają się niemal wszędzie: w telewizji, w prasie, na ogromnych ekranach miejskich wieżowców. Towarzyszą ludziom przez cały czas, w coraz większym stopniu zawłaszczają ich życie. Im bardziej drastyczne, tym większe zainteresowanie wzbudzają. Fotografie są cennym towarem, mogą posłużyć do dobierania ludzi w pary, w przypadku pisarza mogą całkowicie odmienić jego życie. To ciekawe, jak daleko zdjęcie potrafi sięgnąć. [str. 55]

Bogactwo pomysłów w powieści DeLillo może przyprawiać o lekki zawrót głowy, jednak warto go sobie zafundować - "Mao II" to bezsprzecznie lektura, która daje dużo do myślenia i zmusza do powtórnego, choćby fragmentarycznego, czytania. Dla mnie to zdecydowanie jedna z najlepszych książek przeczytanych w tym roku.

Don DeLillo "Mao II", przeł. Krzysztof Obłucki, Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Warszawa, 2010.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

At Freddie's - Penelope Fitzgerald

Oto Londyn AD 1963 i dziecięca szkoła teatralna niejakiej Freddie. Nie wiadomo, co jest lepiej znane w branży: jej nieprzeciętne zdolności biznesowe czy edukacyjne. Jedno jest pewne - nie sposób się oprzeć tej wiekowej damie, która potrafi pokonać przeciwników nie wychodząc zza biurka. Dzięki temu szkoła - od lat balansująca na granicy bankructwa - jest w stanie z różnym skutkiem funkcjonować.


Powieść toczy się w świecie teatru i trzeba przyznać, że instytucja ta roztacza niezwykły urok wokół swoich "poddanych". Niektórzy ulegają mu nieświadomie teatralizując swoje życie, inni zaś Melpomenie podporządkowują się z przekonania. I jak często bywa na scenie, tak i u Fitzgerald każdy ma swoje pięć minut. W pełni zasłużonych, bo wszyscy bohaterowie są niezwykle barwnymi postaciami, nawet jeśli jest to drugorzędny aktor lub asystentka dyrektorki. Sporo się dzieje w tym specyficznym środowisku, a przebieg wydarzeń potrafi być zaskakujący.

Książkę czytałam z ogromną przyjemnością nie tylko dlatego, że i dla mnie teatr jest miejscem magicznym. Powieść jest przede wszystkim świetnie napisana - lekko, a zarazem z niezwykłą precyzją (co widać znakomicie m.in. w dialogach). Duża w tym także zasługa humoru, oto próbka:

The truth is, she told herself, you'd be known as a teacher if you were standing naked in the middle of the Gobi desert. If a human being came along he'd recognise you at once for a teacher and know you were harmless. In the case of us females, it's perhaps something to do with the kind of capacious bag we have to carry. Naked or not, we'd never give that up. [str. 80].

At Freddie's to znakomita powieść o ludziach z pasją, którym nie są obce także przyziemne odczucia;) To również książka o odchodzeniu w przeszłość pewnej kultury, którą wypiera nowoczesność i twarde prawa rynku. I tylko żal, że Penelope Fitzgerald nie doczekała się jeszcze tłumaczeń na język polski. Co więcej, nic nie wskazuje na to, aby sytuacja miała ulec zmianie.

Penelope Fitzgerald 'At Freddie's', Flamingo, London 1989

czwartek, 16 grudnia 2010

Szepty - Marek Adamkowicz


Osadzone w Gdańsku opowiadania obejmują okres 1932-2006. Da się w nich usłyszeć echa ważnych wydarzeń historycznych, a i bohaterowie świadczą o skomplikowanych dziejach miasta: jest tu emerytowany pruski wojskowy, fabrykant z Rzeszy, żydowski kupiec, przesiedleńcy zza Buga, ubek, ksiądz. Niestety materiał wyjściowy, który Stefanowi Chwinowi i Pawłowi Huelle posłużył do stworzenia znakomitej literatury "gdańskiej", w przypadku Adamkowicza nie sprawdził się tak dobrze.


We wszystkich jedenastu opowiadaniach autor zastosował ten sam wzorzec: każdy z bohaterów prędzej czy później zaczyna wspominać przeszłość, następuje powrót do rzeczywistości, tekst kończy się mocnym akcentem. Nie ma tu miejsca na żadną tajemnicę, wszystko zostaje wyjaśnione. Miasto, owszem, prezentuje się urokliwie, losy bohaterów wzruszają, ale to stanowczo za mało, żeby całość uznać za dobrą. W moim odczuciu pisarzowi zdecydowanie zabrakło finezji, a powielanie szablonu ociera się w "Szeptach" o tandetę. Jednym słowem: rozczarowanie.

Marek Adamkowicz "Szepty", Wydawnictwo Oficynka, Gdańsk 2010

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Chamowo - Miron Białoszewski

Do czasu przeczytania "Chamowa" pory Miron Białoszewski kojarzył mi się przede wszystkim z pamiętną lekcją polskiego w klasie maturalnej. Pamiętną, bo był to jedyny raz, kiedy nasz nauczyciel (świetny wykładowca zresztą) zrezygnował z przyswajania nam poezji tego twórcy, jako że nie byliśmy w stanie zinterpretować choćby fragmentu "Karuzeli z madonnami" (tu w znakomitym wykonaniu Ewy Demarczyk). Do dzisiaj się zastanawiam, czyja to była tak naprawdę porażka: mało pojętnych uczniów czy zniechęconego nauczyciela.


Tymczasem "Chamowo" jest lekturą nadzwyczaj prostą, co nie znaczy pozbawioną finezji. Stanowi zapis wydarzeń z pierwszego roku (1975-76) zamieszkiwania Białoszewskiego w mrówkowcu przy ul. Lizbońskiej w Warszawie (Kępa Gocławska). Niby nic ważnego się nie dzieje, ale czyta się to z fascynacją. Autor pisze o wydarzeniach w samym bloku, odwiedzinach (u) znajomych, długich spacerach po okolicy i zrywaniu polnych kwiatów, nocnych eskapadach autobusami (warto mieć mapę pod ręką;)). Zastanawia niesamowita spostrzegawczość i poetyckie skojarzenia obecne także w codziennych zapiskach:

Chodziłem po kuchni, pokoju, przedpokoju i z powrotem. Patrzyłem na dom naprzeciwko. Ukosem, wiec z dwóch stron jedenaście kondygnacji z życiami. W różnych skrótach. Jak oglądanie sceny z wszystkich naraz miejsc. Deszcz znów sfrunął. I czepiał się coraz szumniej pięter, parapetów. Światła w wielu oknach. Ale za chwilę, jak doszedłem do widoku, to w iluś dachach i asfaltach jak w świecących lustrach, niżej, wyżej, dalej, stał, wisiał deszcz. Wielopłatowcowy, w równowadze. Odszedłem w mieszkanie. Z jaśniejszej kuchni w prawie ciemny pokój. Nagle aż mnie wzdrygło widmo placu Dąbrowskiego. Wróciłem do okna kuchni. Przygasły dachy, ale widniej z dna, jaśnienie się przelewa. Znów wróciłem w majak pokoju i znów zaszedłem do widoku. A tam - wymiary wyparowały. [str. 15-16].

Z dziennika niewiele można się dowiedzieć o wydarzeniach w kraju, o polityce - tym bardziej. Najważniejsze jest to, co dzieje się wokół Białoszewskiego, ale jeśli przyjrzeć się dokładnie, to dzieje się wiele. W notatkach zaciekawiło mnie również to, że poeta nie wspomina o swojej pracy czyli tworzeniu poezji. Można odnieść wrażenie, że skupia się na redagowaniu starych utworów, a nic nowego nie powstaje. Nic bardziej mylnego, nowe wiersze powstawały, weźmy choćby taki za przykład:

30 lipca w nocy

Ciepło. Nieruchomo.
Znów zjechałem. Poszedłem
w uliczki Chamowa
między bliźniakowce,
wieżowce,
zielska.
Zielsk tyle, że ojej,
a to zawsze
całe ich skwery, ulice,
wyższe od ludzi
i jeszcze rosną.

Idę na nasyp lotniskowy.
Ciemno, niżej wieś,
psy odganiają.
Krzyż — czytam:
„Poległym
w obronie
ojczyzny
w bitwie
ze Szwedami
28, 29 i 30 lipca
1656 roku”.

W tych kumosach.

Akurat się skończyła.
319 lat temu.
No no.

Ruszam, schodzę za wał w dół,
zielska i żółto, świeci woda.
Czy to woda?
Stoi wszędzie, stoi, już
drzewa w wodzie,
patrzę, gdzie ja stoję,
a ja stoję
z drzewami na Wiśle.

[w nocy z 30 na 31 lipca 1975]

"Chamowo" to dla mnie świetna lektura nie tylko ze względu na język i możliwość podglądania poety w jego codzienności, ale również ze względu na wyraźną obecność Warszawy lat siedemdziesiątych: hałaśliwej i betonowej, z nowo powstającymi blokowiskami, z milicjantami, handlarkami i pijakami, z biurokracją i różnymi brakami. Ale także z ludźmi tworzącymi sztukę lub o niej dyskutującymi.

Niektórzy narzekali, że książka jest nudna i o niczym. Myślę, że tak też można ją odebrać, zwłaszcza jeśli nie lubi się stolicy i/lub nie zna jej topografii. Mnie zachwycił sposób, w jaki Białoszewski opisuje oswajanie nowego miejsca, zapuszczanie korzeni. Kolejny twórca do bliższego poznania.

Widok na Chamowo. Znany. Wiadome garaże, parkaniki. Te na początku wybrzydzane, a potem urządzające mi dodatkowe uliczki. Pawilon z tyloma sklepami. Pół roku temu pusty, tajemniczy. Pole za pawilonem przeorane, dalsze bloki, wloty, Wał Miedzeszyński z przelatującymi okienkami autobusów. Co tu dużo mówić, to wszystko swoiste, już. Rozszyfrowane po horyzont, bo i pola za Wisłą, drzewa, domki, i Siekierki z elektrownią, z kominami. Mam już tu wspomnienia, wspólne przeżycia z tymi zakamarkami, zmiany, świadkowanie. Już nie mogę się tego Chamowa wyprzeć. Ciekawe, czy tak naprawdę byłoby mi szkoda go, czy jednym machnięciem skwitowałbym cały żal.

Nazwa "Chamowo" na dobrą sprawę to tu nie tak znów pasuje. Malutko tego Chamowa, uporządkowane, zakończone, z polotami, z atrakcjami. Trasa, lotnisko, step, Wisła, dżungla, most, mostki, Saska Kępa. I to wszystko w kupie. Kto ma tyle naraz? [str. 293-294]

Miron Białoszewski "Chamowo", Wydawnicwto PIW, Warszawa, 2009

czwartek, 9 grudnia 2010

Pan Norris się przesiada - Christopher Isherwood


Berlin, wczesne lata 30-te. Z jednej strony kryzys gospodarczy, nasilające się wystąpienia nazistów i komunistów, z drugiej - bujne życie kulturalne i moralne rozpasanie. W taki świat trafia narrator powieści, młody William Bradshaw. Zaprzyjaźnia się z tytułowym Arthurem Norrisem, którego szlaki prowadzą nie tylko przez drogie restauracje i burdele, ale także przez posterunki policji i więzienie.


O ile Norris jest postacią barwną, o tyle narrator jest człowiekiem bez wyrazu. Podąża za innymi, pokornie poddaje się wydarzeniom. Mężczyzna bez ambicji i planów, trudno u niego nawet o emocje. Być może był to celowy zabieg autora, aby przez nijaką postać narratora uwypuklić głównego bohatera, mnie Bradshaw wydał się nadzwyczaj mdły. Bardzo możliwe, że z tego właśnie powodu powieść nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Świetnie za to przedstawione jest tło wydarzeń, przy czym warto pamiętać, że książka ukazała się w 1935 r., a więc nie rzutuje na nią wiedza o późniejszych losach Niemiec.

Powieść zapamiętam na pewno dzięki tłumaczowi. Otóż czasem jest tak, że nie znając tekstu oryginalnego ani języka źródłowego da się wyczuć, że coś się nie zgadza. I tak jest w przypadku pierwszego zdania na 129 stronie czyli: Hugo międlił kapucyna. Zdziwiłam się bardzo, mimo że kilka zdań wcześniej homoseksualny baron zaczepiał głównego bohatera przydeptując mu czubek buta, ale żeby aż tak się rozzuchwalił?;)) W końcu to przedwojenni dżentelmeni. Poza tym żaden Hugo tu nie występuje. Po sprawdzeniu Berlin Stories w books.google okazuje się, że oryginalne zdanie brzmi: He was squeezing a corn (str. 108), a więc powinno być: Przydeptywał nagniotek/odcisk. Jak dla mnie to translatorska wpadka roku;).

Podsumowując: "Pan Norris się przesiada" jest przyzwoicie napisany i stanowi bardzo dobry przykład powieści obyczajowej z wątkiem sensacyjnym. Zdecydowanie wolę jednak Isherwooda takim, jakim się zaprezentował w późniejszym o niemal 30 lat "Samotnym mężczyźnie" - według mnie powieści znacznie głębszej.

Christopher Isherwood "Pan Norris się przesiada", przeł. Marek Cegieła, Świat Książki, Warszawa 2008

wtorek, 7 grudnia 2010

Klub czytelniczy - inauguracja

Po kilku rozmowach z innymi blogerkami zdecydowałam, że pora inaugurować działalność klubu czytelniczego. Przyznaję, że pozazdrościłam Cornflowerbooks, a że pomysł jest ciekawy i ma w naszym gronie kilkoro zwolenników, może warto spróbować? W dzisiejszych czasach łatwiej spotkać się w sieci niż w naziemnym klubie;).

Zasady są proste: wybieramy jedną książkę, czytamy w określonym czasie (4-8 tygodni) i dzielimy się wrażeniami. Dobrze by było, gdyby wybrana pozycja była szeroko dostępna i niezbyt długa;). Gatunek literacki jest dowolny.

Na wzór ww. wspomnianej Cornflowerbooks na swoim blogu będę zamieszczać wstępną notkę dotyczącą danej książki, a w ustalonym terminie - wrażenia po lekturze. Celem każdego "posiedzenia" klubu jest dyskusja - nie zdawkowe uwagi i komentarze, jakich w sieci jest pod dostatkiem, ale wymiana głębszych przemyśleń. Mnie takich dyskusji brakuje, stąd też po części wziął się pomysł na obecne przedsięwzięcie. Zamieszczając notkę podsumowującą postaram się taką dyskusję sprowokować;).

Nie trzeba się rejestrować, nie trzeba prowadzić własnego bloga - kto ma ochotę, ten czyta i komentuje. Naturalnie chętni mogą zamieszczać pełne recenzje na swoich blogach, z zastrzeżeniem, żeby nie wyprzedzać podanego terminu;). Jeśli ktoś będzie miał ochotę gościć podobne spotkanie u "siebie" - nie ma problemu, możemy wprowadzić system rotacyjny. Jeśli nie, za jakiś czas zaproponuję kolejną lekturę. Dodam, że Brytyjczycy z ww. wspomnianego klubu "spotykają się" co miesiąc już od 3 lat;)

Tymczasem zapraszam do wspólnego czytania "Jądra ciemności" Josepha Conrada. Wrażeniami będziemy wymieniać się od soboty 22 stycznia 2011 r.;).


Książka ta ostatnio pojawiła się w rozmowie z Elenoir, a poza tym:
1. należy do klasyki literatury światowej
2. Joseph Conrad często jest wspominany, ale rzadko czytany
3. warto sprawdzić, jak wygląda pierwowzór literacki legendarnego filmu Coppoli "Czas Apokalipsy".

Tekst w wersji oryginalnej jest dostępny m.in na stronie www.gutenberg.org

Zachęcam do udziału i lektury;)

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Siedem kobiet - Rebecca Miller


Największą zaletą tej książki jest jej objętość - tylko 142 strony. Nie żal zbytnio czasu poświęconego na lekturę tych siedmiu opowiadań wątpliwej jak dla mnie jakości. Zapowiadało się nieźle, a wyszło gorzej niż przeciętnie.


Po pierwsze - warsztat. Autorka ma poważne problemy z prowadzeniem akcji, niekiedy najwyraźniej nie może się zdecydować na główną bohaterkę, więc pisze o kilku (najlepiej to widać w opowiadaniu "Nancy"). Pozostaje zgadywać, co tak naprawdę było myślą przewodnią danego tekstu.

Po drugie - schematyczne ujęcie postaci. Bohaterki opowiadań Miller pochodzą z różnych grup społecznych, niestety są oryginalne. Jeśli mowa o artystce, to jest albo niespełniona (Julianne), albo niestabilna emocjonalnie (Louisa), jeśli czytamy o kobiecie z wyższych sfer, to należy obstawiać, że będzie pustą damulką (Nicole), z kolei kobieta z niższej warstwy społecznej okaże się ofiarą przemocy domowej (Delia).

Z siedmiu tekstów najbardziej spodobał mi się ten o młodej malarce ("Louisa"), głównie dlatego, że lubię wątek malarstwa w prozie. Ostatecznie za ciekawe mogę jeszcze uznać pierwsze opowiadanie ("Greta") o redaktorce w wydawnictwie. Poza tym - bez zachwytu, a nawet bez głębszego zainteresowania. Niestety nie potrafię dostrzec tu żywiołowości, świeżości i błyskotliwości, o której wspomina notka z okładki książki.

Rebecca Miller "Siedem kobiet", przeł. Jędrzej Polak, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza, Warszawa, 2010

piątek, 3 grudnia 2010

Chwila na wietrze - Andre Brink


Po znakomitej "Tamtej stronie ciszy" moje oczekiwania wobec Brinka były wygórowane, stąd może rozczarowanie "Chwilą na wietrze". Powieść nie jest zła, ale historia w niej przedstawiona wydała mi się mało prawdopodobna. Oto mamy połowę XVIII wieku, środek Afryki Południowej. Po śmierci męża podczas ekspedycji badawczej Elisabeth zostaje porzucona przez ekipę tubylców, w afrykańskiej dziczy natyka się na nią zbiegły przed laty niewolnik, po czym razem ruszają do Kapsztadu. Podczas wielotygodniowej i uciążliwej wędrówki początkowa niechęć i nieufność ustępuje zażyłości, a w efekcie rodzi się miłość. Właśnie ten motyw nie jest dla mnie przekonujący, może głównie za sprawą Adama, który jak na analfabetę jest wyjątkowo inteligentnym człowiekiem.



Przymykając oko na wątek miłosny trzeba przyznać, że autor świetnie buduje atmosferę i rewelacyjnie opisuje interior. To, co mi się spodobało w powieści najbardziej, to zrównanie losu białej kobiety w Afryce z losem niewolnika. Kobiety to istoty zdecydowanie gorszego rodzaju niż mężczyźni, żyją pod presją konwenansów i ku zadowoleniu ojców i mężów.

Być dziewczyną jak ja to najgorsze, co może człowiekowi się przytrafić. Nie rób tego, nie rób tamtego. Bądź ostrożna, pobrudzisz sobie suknię. Uważaj na włosy. Nie dopuść, żeby słońce spaliło ci twarz. Czy sądzisz, że jakikolwiek mężczyzna zainteresuje się poważnie panną, która robi takie rzeczy? To był w końcu cel ostateczny: być pociągającą dla mężczyzny. Nieważne, czego TY chcesz, o całym twoim życiu decydują inni. [str. 194].

Jak łatwo się domyśleć, sytuacja tubylców jest znacznie gorsza, jednak wolność jest tu pojęciem względnym. W przypadku zbiega jest pozorna: można uciec od okrucieństwa białego właściciela, ale niewiele więcej - wolność tak naprawdę oznacza śmierć. Niektórzy niewolnicy dobrze o tym wiedzą i nawet nie próbują się wyswobodzić: bez pana są niczym. Podobnie wygląda egzystencja białych kobiet, które często są całkowicie zależne od tego samego białego pana. Tak jak tubylców wyhodowano dla tej ziemi [str. 99], tak kobiety wychowano dla mężczyzn. One także są tylko ciałem, które powinno trzymać się własnego miejsca i nie myśleć, bo myślenie z ich strony to arogancja [str. 99].

Pomysł ciekawy, dość oryginalnie zaprezentowany. Narracja z wykorzystaniem strumienia świadomości i retrospekcji, które często zazębiają się, zdecydowanie urozmaica lekturę. Przeczytać warto także dlatego, żeby porównać Afrykę Południową Brinka z tą opisywaną przez Gordimer czy Coeztee'go.

Andre Brink, "Chwila na wietrze", tłum. Magdalena Konikowska, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1992

wtorek, 30 listopada 2010

Duch wychodzi - Philip Roth


Tytuł powieści zaczerpnięty został z "Makbeta" Szekspira, a dokładniej - z didaskaliów do sceny z duchem zamordowanego Banka. Autor przyznaje, że wybór był dość przypadkowy, ale trudno odmówić mu celności. Za ducha można bowiem uznać 71-letniego Zuckermana, który po latach nieobecności wraca do Nowego Jorku i odwiedza stare kąty. Jest człowiekiem innej epoki, dla niektórych (także dla siebie samego) prawdziwą zjawą zza grobu. Nie oznacza to, że jest człowiekiem przegranym, wręcz przeciwnie - mimo pewnych ograniczeń jest pełen wigoru i inwencji.


Powieść oferuje także bardziej uniwersalną interpretację, dotyczącą świata literatury. Jak mówi dawna znajoma Nathana: My, ludzie czytający/piszący, jesteśmy skończeni, jesteśmy duchami oglądającymi koniec epoki literackiej [str. 202]. Coś w tym jest. Według Rotha samo dzieło literackie staje się coraz mniej istotne, ważniejsze są rewelacje stojące za jego powstaniem i skandale z życia autora. Pojęcia takie jak wyobraźnia, fikcja, literatura tracą znaczenie, natomiast w siłę rośnie tzw. dziennikarstwo kulturalne czyli nie to, co powinno zajmować czytelnika.

"Duch wychodzi" stanowi także nawiązanie do pierwszej powieści Rotha z cyklu o Zuckermanie czyli do "Cienia pisarza" (Ghost writer) - jest jej kontynuacją, a może nawet zamknięciem. O ile w "Cieniu pisarza" główny bohater był młodym, obiecującym literatem, o tyle w "Duchu..." jako uznany twórca schodzi już ze sceny. Z racji podeszłego wieku więcej uwagi musi poświęcać zdrowiu niż pisaniu, co nie oznacza całkowitego zarzucenia dawnych nawyków. Potrzeba przekształcania rzeczywistości w literaturę jest nadal bardzo silna - nawet rozmowa z atrakcyjną kobietą staje się punktem wyjścia do napisania mini-sztuki "Ona i On", która również świadczy o żegnaniu się z dawnym życiem.

Powieść Rotha można rozpatrywać na kilku poziomach, może to być m.in. zapis procesu starzenia się, obraz amerykańskiej inteligencji w erze Busha lub dyskusja o kondycji literatury u progu XXI wieku. Jest również hołdem złożonym takim tuzom literatury jak Szekspir, Hawthorne, Conrad, Melville, Mailer i kilku innych. I jak zawsze w przypadku Rotha jest to proza na najwyższym poziomie, powiedziałabym, że jest w niej pewna elegancja. Mam wrażenie, że każde zdanie zostało dokładnie przemyślane i dopracowane, wręcz wycyzelowane (duże brawa należą się także tłumaczce Jolancie Kozak). Wymagają skupienia, ale ten trud po stokroć się opłaca, jak dla mnie "Duch wychodzi" bez wątpienia zasługuje na kilkakrotną lekturę.

Na koniec mój ulubiony fragment z powieści (str. 73-74):

Pamiętałem jeszcze Nowy Jork i Broadway z czasów, kiedy jedynymi osobami gadającymi do siebie na ulicy byli wariaci. Co zdarzyło się przez tych parę lat, że ludzie nagle mieli tyle do powiedzenia - i to samych pilnych rzeczy, które nie mogą poczekać? Gdziekolwiek szedłem, zbliżał się ku mnie ktoś gadający przez telefon, a za moimi plecami szedł ktoś robiący to samo. W samochodach ludzie za kierownicą gadali przez telefon. Gdy jechałem taksówką, taksówkarz rozmawiał przez telefon. (...) Przyjmuję do wiadomości, że już dawno przegnano ciszę tła z restauracji, wind i stadionów baseballowych, ale żeby niezmierzona samotność istot ludzkich zrodziła taką bezgraniczną tęsknotę bycia słyszanym, z towarzyszącą jej obojętnością na bycie podsłuchiwanym - no cóż, przeżywszy większość życia w erze budki telefonicznej, której solidne harmonijkowe drzwi można było szczelnie zamknąć, byłem oszołomiony jawnością ludzkich zachowań (...).

Philip Roth, "Duch wychodzi", przeł. Joanna Kozak, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa, 2010

piątek, 26 listopada 2010

Utz - Bruce Chatwin


W jakim innym kraju można się zetknąć ze sprzedawcą biletów tramwajowych, który jest wybitnym znawcą teatru elżbietańskiego? Lub zamiataczem ulic, który jest autorem filozoficznego komentarza do apeironu Anaksymandra z Miletu? [str. 14]

W jakim? W Czechosłowacji z okresu zimnej wojny, a może także i w dzisiejszych Czechach. Tam właśnie mieszkał Kaspar Joachim Utz, miłośnik i kolekcjoner porcelany. Przyszło mu żyć w niezbyt spokojnych czasach, a jednak i on, i kolekcja przetrwali zawieruchę wojenną oraz zmianę ustrojów bez większych strat. Trzeba nie lada wytrwałości oraz sprytu, aby dostosować się do niekorzystnych okoliczności, a jednocześnie zachować najcenniejszą dla siebie rzecz. Utzowi się to udało, ale nie bez ofiar natury moralnej. Czego się jednak nie robi w imię pasji?


Minipowieść Chatwina opowiada właśnie o takiej pasji graniczącej z obsesją. O zamiłowaniu, które staje się treścią życia, a zarazem reliktem przeszłości - namiastką świata, który dawno przestał istnieć, a za którym się tęskni. Porcelanowa kolekcja to odrębny byt nie ulegający obowiązującym normom; bajeczna pamiątka po dawnych czasach, tak różnych od doby szarego i siermiężnego komunizmu. Ba! Kolorowe cacka mają nie tylko swoją historię, ale - przynajmniej według Utza - także żyją.

Chatwin pięknie pisze o swoim bohaterze, pięknie też pisze o Pradze (Praga jest najbardziej tajemniczym z europejskich miast, a zjawiska nadprzyrodzone są tam zawsze możliwe [str. 13]). W moim odczuciu rewelacyjnie uchwycił także ducha "czeskości"; jest u niego i ciepło, i nostalgia, i wyrozumiałość dla ludzkich słabości (Tendencja Czechów do "uginania się" przed silniejszym przeciwnikiem niekoniecznie świadczy o ich słabości (...). Metafizyczne podejście do życia skłania ich do traktowania aktów przemocy jako zjawisk efemerycznych [str. 13]). W książce uderza poza tym niezwykła erudycja autora, jego wiedza o historii porcelany i kilku jej znamienitych kolekcjonerach jest imponująca.

Przy tych wszystkich zaletach mam jednak problem z "Utzem": po prostu mnie nie poruszył. Niby dobrze napisana powieść, a wywołała u mnie zaledwie letnie wrażenia. Cytat "jak zachwyca, skoro nie zachwyca" pasuje do niej jak ulał;)

Bruce Chatwin, "Utz", tłum. Mira Michałowska, Świat Książki, Warszawa, 2010

środa, 24 listopada 2010

Opętanie wg A. S. Byatt w telewizji


Dopisek z 26.11.2010 r. - po seansie

Film jest na tyle sprawnie zrobiony, że bez problemu udało mi się wytrwać do końca;). Duża w tym zasługa dwójki głównych aktorów (Paltrow, Eckhart), na których miło było popatrzeć, choć moim zdaniem byli zbyt atrakcyjni do wyznaczonych im ról. Reżyser skupił się na wątku współczesnym, przez co po drodze zagubiła się poetyckość powieści Byatt. Z drugiej strony przełożenie całego bogactwa "Opętania" na ekran jest po prostu niemożliwe, jako że o sile książki decyduje w dużej mierze jej misterny język.


Wątek romansu pary XIX-wiecznych poetów został mocno okrojony i spłaszczony: ot, kolejna romantyczna opowieść w wiktoriańskim stylu. Nie pomogła tu aktorka (Ehle) grająca jedną miną (która miała chyba podkreślać ogromną duchowość Christabell), ani nachalne odwołania do sztuki prerafaelitów. To, co u Byatt było fascynującą i głęboką historią miłosną, w filmie pokazano jako średnio oryginalną i raczej mało porywającą. Myślę, że reżyser (producent?) wyszedł z założenia, że dla widza o wiele ciekawsze będzie związek dwojga współczesnych bohaterów niż tych sprzed ponad 100 lat.

Ogólnie film nie jest zły, widzom nie znającym pierwowzoru literackiego może się spodobać. Zdecydowanie lepiej poznać książkę, bo ma wiele do zaoferowania. To lektura dla cierpliwych i wymagających, ale zdecydowanie warta wysiłku. Sama z chęcią przejrzę dzisiaj fragmenty powieści, a dzięki peek-a-boo i propagowanej przez nią akcji BAFAB będę mogła porównać sprezentowany przez nią polski przekład z oryginałem;).

*********************************************************
Emisja:
czwartek, 25 listopada, godz. 23:00 POLSAT

OPĘTANIE (POSSESSION)
dramat USA/Wlk. Brytania, 2002

Reżyseria: Neil LaBute Obsada: Gwyneth Paltrow, Aaron Eckhart


Intrygująca opowieść, oparta na wyróżnionej Nagrodą Bookera książce Antonii Susan Byatt. Dwoje współczesnych, młodych naukowców - Maud (Gwyneth Paltrow) i Roland (Aaron Eckhart) dokonuje pasjonującego odkrycia. W bibliotece uniwersyteckiej znajdują plik starych listów miłosnych, których bohaterami jest para wiktoriańskich poetów. Poznając historię ich namiętnego i tajemniczego romansu, Roland i Maud odkrywają nie tylko sekrety łączące dwoje artystów, ale także uczucie, które rodzi się między nimi samymi...

"Opętanie" to niezwykły, nastrojowy romans, a zarazem fascynująca wyprawa do świata literatury. Reżyser filmu NEIL LABUTE ("Siostra Betty" - nominacja do Złotej Palmy, "Przyjaciele i sąsiedzi", wielokrotnie nagradzany film "Między nami facetami") powierzył główne role Gwyneth Paltrow ("Zakochany Szekspir", "Genialny klan") i Aaronowi Eckhartowi ("Siostra Betty", "Erin Brockovich"). Na ekranie zobaczymy także Jeremy'ego Northama ("Gosford Park", "Enigmat") i Jennifer Ehle ("Backbeat", "Kropla słońca").

poniedziałek, 22 listopada 2010

The Story of a Marriage - A. S. Greer


O tej książce przeczytałam na blogu Padmy. Recenzja była wielce obiecująca, więc skusiłam się na lekturę. Niestety nie mogę przyłączyć się do zachwytów - dla mnie powieść była cokolwiek irytująca. Sam pomysł jest bardzo dobry: w udane życie młodego małżeństwa wkracza dawny znajomy, na jaw wychodzą fakty, które znacząco odmieniają losy kilku osób. Podobnie jak narratorka, czytelnik stopniowo poznaje nowe szczegóły, a te faktycznie zaskakują i dowodzą, że nie wszystko toczy się utartymi torami. Przyznam, że zwroty akcji udały się autorowi nadzwyczajnie, reszta - znacznie mniej.


Pierwszy mój zarzut dotyczy portretów psychologicznych głównych bohaterów, a zwłaszcza żony. Jej postać całkowicie nie przekonuje, w moim odczuciu jest niespójna i niewiarygodna. Mam wrażenie, że kobieca psychika nie jest mocną stroną Greera; stworzył dość papierową bohaterkę. Jej autorytatywny ton był dla mnie największym zgrzytem podczas lektury: górnolotne przemyślenia narratorki są wręcz pretensjonalne i ocierają się o literacki kicz. Zabrakło tu przede wszystkim subtelności i marginesu dla refleksji czytelnika.

Nie "zagrało" także tło wydarzeń: rok 1953 w Stanach Zjednoczonych to czas segregacji rasowej i makkartyzmu, a więc dla pisarza szerokie pole do popisu. Niestety nie dla Greera. O ile problem rasizmu został dobrze przedstawiony, to kwestia presji obyczajowej pozostawia wiele do życzenia. Nie pomoże tu nawet wspominana od czasu do czasu sprawa Rosenbergów, bo przecież nie o komunizm w powieści chodzi. Wielka szkoda, że autor zmarnował tyle dobrych pomysłów, książka miała doprawdy ogromny potencjał. Jak dla mnie - rozczarowanie.

Andrew Sean Greer, 'The Story of a Marriage', Faber and Faber, London, 2009

 


piątek, 19 listopada 2010

Trawa śpiewa - Doris Lessing

Aż trudno uwierzyć, że debiutancka powieść Lessing ukazała się po raz pierwszy 60 lat temu. Trudno, bo historia w niej opisana mogłaby zdarzyć się dzisiaj: zmagania z materią, z głęboko zakorzenionymi przekonaniami, z tzw. czynnikiem ludzkim czy wreszcie z własnym losem są nieodłącznym elementem ludzkiego życia. Główni bohaterowie powieści mieli wyjątkowego pecha, ponieważ musieli zmagać się ze wszystkimi tymi przeszkodami.


"Trawa śpiewa" bazuje na opozycjach: biali kontra czarni, idealiści kontra realiści, kobieta kontra mężczyzna, pan kontra sługa oraz jednostka kontra społeczeństwo. Tak też z grubsza rysuje się świat Mary i Dicka Turnerów, który coraz bardziej ich przytłacza i zmusza do poddania się. Oboje nie potrafią odnaleźć się w systemie niepisanych praw rządzących życiem białych osadników w Południowej Afryce lat 40-tych. A podstawowa zasada jest prosta: Albo nauczysz się myśleć po naszemu, albo wynocha; nie chcemy cię. [str. 20]

Siłą powieści Lessing jest duża dowolność interpretacji. Książkę można traktować jako historię upadku głównej bohaterki, opowieść o rozpadzie małżeństwa, a nawet jako zapis postępującej choroby. Jest również o tym, jak trudno uciec od wzorców wyniesionych z rodzinnego domu i jak często - wbrew staraniom - powtarzamy błędy rodziców. Inne możliwości interpretacyjne dają odwołania biblijne: osadnicy nazywają Dicka Jonaszem ze względu na nękające go niepowodzenia, uznając się jednocześnie za równych Bogu, bo przecież to od nich - niczym Jonasz od Stwórcy - odwraca się Turner.

Wątek domniemanej "boskości" białych ludzi wydał mi się najciekawszy, często mam bowiem wrażenie, że przekonanie o wyższości rasy białej nad czarną pokutuje do dzisiaj. Narzucanie Afrykanom naszego (czyli "białego") punktu widzenia jest na porządku dziennym, a przecież mogliby wykrzyczeć białym prosto w twarz ich własne credo: Albo nauczysz się myśleć po naszemu, albo wynocha; nie chcemy cię. Nigdzie nie jest przecież powiedziane, że to biali mają monopol na wiedzę, zwłaszcza w przypadku odmiennych kultur.

Powieść Lessing ma dużo do zaoferowania, także pod względem samego warsztatu. Nie do końca odpowiada mi jej "kanciasty" styl, ale przyznam, że opisy Afryki są bardzo sugestywne, a portrety psychologiczne głównych bohaterów świetnie zarysowane. Absolutnie zgadzam się z innymi, że "Trawa..." intensywnie pobudza apetyt na inne afrykańskie książki tej pisarki. Ja już rozglądam się za następnymi;)

Doris Lessing, "Trawa śpiewa", tłum. Joanna Puchalska, Świat Książki, Warszawa, 2008

czwartek, 18 listopada 2010

Sentymentalny portret Ryszarda Kapuścińskiego - Jarsoław Mikołajewski


Czasami zastanawiam się, co powoduje ludźmi, że przelewają swoje myśli na papier, a potem uznają za stosowne oddać je do druku. Takie myśli towarzyszyły mi podczas lektury książeczki Mikołajewskiego, którą poleciło mi Jabłuszko (za co mimo wszystko dziękuję;) przy okazji dyskusji o biografii "Kapuściński non-fiction" Domosławskiego. Tomik zawiera luźne wspomnienia o Reporterze (panowie przyjaźnili się przez sześć lat) oraz zapiski Kapuścińskiego z pobytu w szpitalu.


Jak sam tytuł sugeruje, portret jest sentymentalny. Autor spisał kilkanaście historyjek, które w świetle dziesiątek innych, opublikowanych w prasie tuż po śmierci Kapuścińskiego, wydają mi się po prostu nijakie. Podobnych wspomnień było doprawdy wiele, a te autorstwa Mikołajewskiego nic nowego - przynajmniej w moim odczuciu - nie wnoszą. Dla kolekcjonerów i wielbicieli pisarstwa RK niewątpliwie przedstawiają pewną wartość, choćby przez wzgląd na szatę graficzną - np. zdjęcia z pracowni Kapuścińskiego są faktycznie bardzo interesujące.

Co do samych zapisków pisarza poczynionych w szpitalu (czyli na krótko przed śmiercią w 2007 r.) miałam mieszane uczucia z zupełnie innych powodów. Są to bowiem notatki człowieka schorowanego, słabnącego, który pisze m.in. o samej kuracji i zabiegach. Przyznam, że poczułam się nieswojo, a dokładniej - jak podglądacz. Nie jestem pewna, czy tak intymne przeżycia w ogóle powinno się upubliczniać. Gdyby to była powieść, mielibyśmy wówczas do czynienia z interesującym obrazem odchodzenia, w przypadku znanej osoby (która raczej nie planowała drukowania tych zapisków) mam skojarzenia z niezdrową ciekawością.

A sam Kapuściński? Cóż, pokazany został jako zwykły człowiek, który najlepsze lata ma już za sobą. Coraz mniej tworzy, coraz więcej uwagi musi poświęcać zdrowiu. Podczas choroby okazuje się takim samym śmiertelnikiem jak miliony innych osób. Zaczyna dostrzegać inną rzeczywistość, tę z punktu widzenia pacjenta, która wcześniej była mu najwyraźniej obca. Czasem nie trzeba daleko wyjeżdżać, żeby zderzyć się z innym światem.

Jarosław Mikołajewski, wstęp Alicja Kapuścińska, "Sentymentalny portret Ryszarda Kapuścińskiego. Zapiski szpitalne", Kraków, Wydawnictwo Literackie, 2008

wtorek, 16 listopada 2010

Marilyn, ostatnie seanse - Michel Schneider


Najpierw zachwycił mnie film dokumentalny Patricka Jeudy'ego "Marilyn, ostatnie seanse" pokazywany w telewizji. Czarno-białe zdjęcia, nieszablonowy montaż, do tego rewelacyjna narracja Adama Ferencego - wszystko to w dużym stopniu wpłynęło na oniryczną atmosferę filmu. Książka Schneidera czyli pierwowzór nie jest już tak pasjonująca, miejscami jest wręcz nudna, ale z pewnością dla miłośników kina to lektura warta polecenia.


Całość skupia się na ostatnich dwóch latach życia Marilyn Monroe, kiedy wskutek całkowitego rozchwiania emocjonalnego uczęszczała na intensywną psychoterapię. Żeby nie było wątpliwości: to wytwórnie filmowe nalegały na pomoc specjalistów w trosce o losy powstających filmów. Okazuje się bowiem, że gwiazda była tak rozbita, że nakręcenie krótkiej sceny z jednym zdaniem wymagało niekiedy kilkudziesięciu dubli. Można tylko się cieszyć, że ostatnie filmy z Monroe w ogóle udało się dokończyć, ponieważ ze względu na jej ciągłe niedyspozycje i ucieczki z planu było to prawdziwym osiągnięciem.

Choroba aktorki i jej niepowodzenia w życiu osobistym bez wątpienia zasługują na współczucie. Trudno dociec, ile w tym winy jej samej i trudnego dzieciństwa, a ile środowiska, w którym się obracała. W świetle książki Schneidera zastanawia rola psychoanalityków, których powiązania z Hollywood były bardzo bliskie:

To tam psychoanaliza i kino przeżyły swój fatalny związek. Ich spotkanie było spotkaniem dwóch obcych sobie istot, które odczuwają coś więcej niż wzajemną skłonność, odkrywają w sobie podobne impulsy i pozostają razem wyłącznie przez pomyłkę. Psychoanalitycy próbowali interpretować filmy - czasami z powodzeniem; reżyserzy ukazywali terapeutów interpretujących nieświadomość. Bogaci, nadwrażliwi, neurotyczni, pozbawieni poczucia bezpieczeństwa, jedni i drudzy byli chorzy i prowadzili intensywną "terapię słowem" [str. 22].

Autor (z zawodu również psychoanalityk) pisze dalej tak:

Dziś trudno wyobrazić sobie, czym były zaślubiny psychoanalizy i kina w tamtych wielkich latach. Zaślubiny myśli i ułudy, zawsze pieniędzy, często sławy, czasem krwi - ludzie obrazu i ludzie słów zawarli przymierze na dobre i na złe. Psychoanaliza nie tylko leczyła dusze hollywoodzkiej wspólnoty, lecz także wzniosła miasto celuloidowych snów [str. 23].

Do upadku Monroe w pewnym stopniu przyczynili się właśnie psychoanalitycy, tak bardzo przekonani o swojej cudownej mocy uzdrawiania. Jej ostatni lekarz Romeo Greenson, gwiazda wśród psychoanalityków, niespełniony artysta, ewidentnie popełnił szereg błędów, które pośrednio doprowadziły do śmierci aktorki. Taśmy przez nią nagrane na potrzeby terapii stały się podstawą książki Schneidera, a w połączeniu z innymi dokumentami i zeznaniami znajomych MM robią niesamowicie przygnębiające wrażenie. I tylko żal tej młodej, zagubionej kobiety, która dla jednych stała się zabawką, a dla drugich - królikiem doświadczalnym w badaniach naukowych.

Michel Schneider, "Marilyn, ostatnie seanse", tłum. Jacek Giszczak, Wydawnictwo Znak, Poznań, 2008

piątek, 12 listopada 2010

Kapuściński non-fiction - Artur Domosławski


Zdecydowanie lepiej czytać książki Kapuścińskiego niż o nim samym, bo o ile świetny z niego pisarz, to jako człowiek rozczarowuje. Przez lata uważany za mistrza reportażu i autorytet od spraw Afryki i Ameryki Łacińskiej, często był kreowany na dobrotliwego i skromnego pana, dzięki czemu był nie tylko ceniony, ale także lubiany, a nawet - w moim odczuciu - hołubiony. Lektura biografii Domosławskiego sugeruje, że nieco na wyrost, wszak Kapuściński jak każdy śmiertelnik miał swoje słabości i niejedną łatkę można mu przykleić.


Mnie najbardziej zaciekawiły dwa aspekty: długoletnia fascynacja socjalizmem, z czym wiązały się kontakty z partyjnymi dygnitarzami, oraz skłonność do konfabulacji. Zauroczenie socjalizmem jestem w stanie zrozumieć, wszystko wskazuje na to, że Kapuściński był szczerze oddany idei. Trudno natomiast pojąć, że przez długie lata nie dostrzegał ciemnych stron ustroju, a ocknięcie nastąpiło dopiero po 1980 r. Co więcej, jego "oddanie" bardzo mu w życiu, a zwłaszcza karierze, pomogło. Możliwe, że bez stosownych (i obustronnie pielęgnowanych) znajomości nigdy nie przeczytalibyśmy żadnej książki Kapuścińskiego, bo takie w ogóle by nie powstały. Nie byłoby wyjazdów zagranicznych, a tym samym nie byłoby reportaży z mało znanych rejonów świata.

Jeśli zaś chodzi o konfabulacje, to okazuje się, że pisarz ubarwiał nie tylko swoje teksty, ale również życiorys. Pewne zdarzenia całkowicie zmyślał, pewne przemilczał, inne zaś "tylko" dramatyzował. Domosławski widzi to następująco: Mitotwórcza "metoda" polegała na sugerowaniu, stwarzaniu przeświadczeń w umysłach odbiorców. Kapuściński nie wchodził w szczegóły, nie dopowiadał do końca, w razie przyparcia do ściany mógł się wycofać; nie można mu było zarzucić kłamstwa. Dopowiadali inni. [str. 250]

Słuchacze i czytelnicy chętnie wierzyli opowieściom Wielkiego Reportera, co mnie nie dziwi - pisał znakomicie. Niedobrze, że jego książki przez lata uchodziły za literaturę faktu, w końcu wydarzenia w nich przedstawiane niejednokrotnie mocno odbiegały od prawdy. Niektórzy dziennikarze i krytycy to akceptują, inni - nie. Dość gwałtownie reagowały natomiast osoby będące świadkami opisywanych zajść, a które miały okazję przeczytać ich podkoloryzowaną wersję rozpowszechnianą przez Kapuścińskiego. Można się kłócić o granice fikcji w pracy reportera, warto jednak uwzględnić uwagę amerykańskiego krytyka Johna Ryle'a: Choć Kapuścińskiego przepełnia troska o dobro ludzi i ma aspiracje mówienia w imieniu Afrykańczyków, w istocie lekceważy fakty, akuratność opisu i przez to ukazuje Afrykańczyków w krzywym zwierciadle [str. 436]. Coś w tym jest.

Podobnych tematów do dyskusji oraz faktów odbrązawiających mistrza jest w książce Domosławskiego znacznie więcej. Nie oznacza to, że intencją autora było zepchnięcie autorytetu z piedestału czy też chęć "wypłynięcia" na grzeszkach Kapuścińskiego. Trzeba pamiętać, że Domosławski był jego uczniem i przyjacielem. Biografia jest napisana nadzwyczaj rzetelnie i uczciwie, a wkład wykonanej pracy jest po prostu imponujący (choć czasem aż się prosi o skróty). Przygotowania obejmowały nie tylko lekturę utworów pisarza, dokumentów go dotyczących czy rozmowy z rodziną i znajomymi, ale również podróże śladem tych odbytych dekady wcześniej przez Kapuścińskiego. Wszystko to złożyło się na znakomitą historię o wspaniałym pisarzu i trochę mniej wspaniałym człowieku. Czapki z głów!

Podziękowania dla Sygrydy, której recenzja sprawiła, że książkę przeczytałam prędzej niż później;) Warto było.

Artur Domosławski, "Kapuściński non-fiction", Świat Książki, Warszawa, 2010

wtorek, 9 listopada 2010

Good Morning, Midnight - Jean Rhys

Nieudana próba samobójcza, przymusowa rekonwalescencja w Paryżu, samotne włóczenie się po kawiarniach i ulicach. Bezsenne noce w podrzędnym hoteliku, zapijanie smutków i wspomnień, od których nie sposób uciec. Niemal każde miejsce przywodzi na myśl jakieś zdarzenie sprzed kilku lub kilkunastu lat, każde wiąże się z mężczyzną. Sasha Jensen nigdy nie miała szczęścia i nie ma go nadal. Jest niezbyt bystrą Angielką w dojrzałym wieku, która doskonale wie, że przegrała swoje życie, a przyszłość rysuje się w ponurych barwach. Obraz przygnębiający, a porusza tym bardziej, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że powieść powstała w 1939 r.


Jean Rhys podobno oparła historię na własnych, na ogół trudnych, przeżyciach, którymi można by obdarzyć co najmniej kilka osób. Książka nie cieszyła się zbytnim powodzeniem, szybko o niej zapomniano, ale na szczęście po latach twórczość autorki odkryto i doceniono. Moim zdaniem słusznie, bo jest to literatura wysokich lotów. Przede wszystkim świetnie oddany jest klimat epoki (od pince-nez po absynt;) oraz samego Paryża okresu międzywojennego, podobnie zresztą jak stan emocjonalny głównej bohaterki. Narracja jest rwana, pełna niedopowiedzeń i jak na strumień świadomości przystało, ściśle podąża za tokiem myśli Sashy. Atmosfera powieści jest mroczna i duszna, uderza w niej poczucie rezygnacji i beznadziei. Wszystko nakreślone delikatną kreską, bez dosłowności i egzaltacji.

Niezwykle ciekawy jest portret kobiety z przełomu lat 20-tych i 30-tych ubiegłego wieku. Kobiety samotnej, niebogatej, zdanej na los innych, przeważnie mężczyzn. Niestety Sasha stoi na przegranej pozycji także ze względu swój wiek: na niezamężną czterdziestolatkę przychylnym okiem nikt nie patrzy, to indywiduum w społeczeństwie najwyraźniej niepotrzebne, a nawet niewygodne. To młodość i atrakcyjność są w cenie, bo dają szansę na znalezienie męża, a tym samym zakotwiczenie się w życiu i uzyskanie akceptacji ze strony towarzystwa. Powieść Rhys dobitnie pokazuje, że ciało kobiety jest towarem o określonej cenie (nie chodzi tu bynajmniej o prostytucję); towarem, który się zużywa lub psuje, a więc można się go pozbyć. Gorzkie, ale prawdziwe, w wielu przypadkach również obecnie.

Ta książeczka licząca zaledwie 160 stron była dla mnie przypadkową lekturą (moją uwagę przyciągnęła reprodukcja obrazu Williama Nicholsona na okładce), okazała się jednak prawdziwą perełką. Satysfakcjonuje od strony formy i treści, urzeka swoją obrazowością. Może niezbyt przyjemna w odbiorze, ale kto powiedział, że musi taka być? Na zakończenie wiersz Emily Dickinson, którego fragment posłużył za tytuł powieści:
Good morning, Midnight!
I'm coming home,
Day got tired of me –
How could I of him?

Sunshine was a sweet place,
I liked to stay –
But Morn didn't want me – now –
So good night, Day!

Jean Rhys, 'Good Morning, Midnight', Penguin Books, 1987

piątek, 5 listopada 2010

Taki piękny dzień - Melania Mazzucco

Za motto i tytuł powieści posłużył utwór Lou Reeda o przewrotnym tytule "Perfect day". Wybór znakomity, bo piosenka świetnie współgra z treścią książki: powolny, jakby rozleniwiony wstęp, podszyty dużą ilością smutku, z czasem przechodzi w intensywniejsze, bardziej zdecydowane tony, żeby zabrzmieć wreszcie z pełną mocą i silnym akcentem. Tak jest u Mazzucco: godzina po godzinie, od wczesnego piątkowego poranka 4 maja 2001 r. do świtu kolejnego dnia, śledzimy losy kilkorga mieszkańców Rzymu, powiązanych ze sobą uczuciowo lub zawodowo. Bardzo się od siebie różnią, ale łączy ich jedno: wszyscy o coś walczą, szamocą się z życiem. Samotną matkę z dziećmi nęka były mąż, polityk rozpaczliwie zabiega o głosy wyborców, młody antyglobalista buntuje się przeciw całemu światu, nauczyciel gej stara się wyżebrać u żonatego kochanka kilka wspólnych chwil. Są jeszcze dzieci, które nie potrafią odnaleźć się w świecie sprokurowanym przez rodziców.


Przyznam, że z dużą rezerwą podeszłam do pełnych zachwytu recenzji tej powieści, ale dość szybko sama uległam jej urokowi. Czyta się ją z ogromną przyjemnością, głównie dzięki ciekawym bohaterom i starannie przemyślanej akcji, która w niewinny sposób nabiera tempa i nie wytraca go aż do końca. Na dobrą sprawę "Taki piękny dzień" to powieść polifoniczna - wszystkie osoby dramatu otrzymały szansę wypowiedzenia się. Daje to lepszy pogląd na wydarzenia i pozwala spojrzeć na bohaterów z różnych, a tym samym odmiennych, perspektyw. Niemal każdy pod oficjalną maską skrywa marzenia i tęsknoty, nawet ci, którzy udają, że jest zupełnie inaczej. I choć od początku wiadomo, że historia nie może skończyć się dobrze, a sportretowani Rzymianie wcale nie wydają się sympatyczni, za niektórych trzymałam kciuki.

W powieści bardzo spodobał mi się również Rzym - można go właściwie uznać za jednego z bohaterów. Przez cały czas wraz z poszczególnymi osobami czytelnik przemierza wymieniane z nazwy ulice, place, mosty i parki. Poznajemy dzielnice eleganckie, robotnicze i te biedne. Pojawiają się konkretne miejsca - od kościołów przez stacje metra i więzienie aż po wille i pałace. Książkę śmiało można - a może nawet trzeba - czytać z planem miasta pod ręką. Jeśli dodać do tego kilka włoskich hitów muzyki pop pobrzmiewających w tle wydarzeń, to nietrudno poczuć się jak w Rzymie. W mieście, które wzbudza ambiwalentne odczucia, bo można widzieć go na przykład tak:

Rzym był miastem zgrzybiałym i nieruchomym, zachwycającym bagnem. Przeszłość nie pozwalała mu mieć przyszłości. Mieszkańcy krążyli w kółko, jak potępieni. Nikt nie wydostawał się z piekielnego kręgu, który został mu przydzielony.
[s. 141].

albo inaczej:

Najlepszym sposobem na to, żeby uczynić miasto swoim, jest utracić w nim nadzieje, przewlec przez nie własne cierpienie. O, Rzymie, twoja ascetyczność wspaniała i gościnna. Twój duch surowy, a jednak tak mądry, twoja istota nieprzenikniona, twoja zdolność trwania, przetrzymania - każdej zmiany i każdej katastrofy. O, najbardziej włoskie z włoskich miast, nieporównywalne w swoim pięknie - o smaku przepychu, rozkoszy, winy i przebaczenia. [s. 445]

Jedno jest pewne: to miasto nikogo nie pozostawia obojętnym. I tak jak Rzym zasługuje na miłość, tak powieść Mazzucco zasługuje na lekturę. Myślę, że liczne pochwały na jej temat są w pełni uzasadnione. Cieszy również, że książka została sfilmowana przez Ferzana Ozpetka - znając jego wcześniejsze dokonania, to może być dobry film.

Na zakończenie łyżka dziegciu: tłumaczka mogłaby wykazać się konsekwencją, bo stosowanie określeń "poseł" i "senator" jako synonimów jest rażącym błędem. Warto też się zdecydować, czy nazwy kościołów należy zostawić w oryginale, jak to ma najczęściej miejsce w powieści (np. Sant'Agostino na str. 129), czy też tłumaczyć na polski, co też się w tekście zdarza (np. kościół św. Agnieszki na str. 422).

Melania Mazzucco, "Taki piękny dzień", tłum. Joanna Wachowiak-Finlaison, Wydawnictwo WAB, Warszawa, 2010

środa, 3 listopada 2010

Zabójca z miasta moreli - Witold Szabłowski


Takie reportaże lubię: zwięzłe, rzeczowe, z dyskretnym autorem. Przybliżające kraj nie od strony "cepeliowej", ale tej mniej znanej. Szabłowski wie o Turcji dużo (przez jakiś czas studiował w Stambule, nauczył się nawet języka), a co ważne, umie o niej ciekawie pisać. Dla mnie lektura tej książki była niczym kolejna podróż do znanego już, ale nadal pełnego niespodzianek kraju. Cieszy fakt, że coraz więcej pisze się o nim nie tylko w kontekście atrakcyjnego wypoczynku, ale w kontekście bogatej kultury i przemian społecznych, choć te ostatnie bywają bolesne.


Najbardziej zapadają w pamięć dwa teksty: "To z miłości, siostro" o honorowych zabójstwach popełnianych na młodych kobietach oraz "Czyściec Stambułu" o przemycaniu imigrantów do UE (wyróżniony niedawno Nagrodą Dziennikarską Parlamentu Europejskiego, a drukowany wcześniej w Dużym Formacie pod tytułem "Dziś przypłyną tu dwa trupy"). Oba reportaże są poruszające; zastanawia bezradność państwa, czy raczej brak chęci przeciwdziałania opisywanym zjawiskom, które pochłonęły już sporo ofiar. Pozostaje pogodzić się z wyjaśnieniem, jakie autor niejednokrotnie słyszał od rozmówców: "Nie zrozumiesz tego. Nie jesteś Turkiem" [s. 64].

Równie ciekawe są teksty dotyczące Ali Agcy, premiera Erdogana czy poety o polskich korzeniach - Hikmeta. Naturalnie nie obeszło się bez wspomnienia o ojcu narodu czyli Atatürku (m.in. w historii o wdowie po tym mężu stanu), bo jak żartują sami Turkowie: "Jeśli kiedyś się zorientujesz, że od 15 minut nie widziałeś Atatürka, biegnij! To znaczy, że już nie jesteś w Turcji. Musiałeś nie zauważyć, że przekroczyłeś granicę". [s. 113]

Oprócz poczucia humoru tubylcy przejawiają także ogromną dumę ze swojego kraju. Ba! Po kilku rozmowach można nawet dokonać wielce interesujących odkryć, na przykład takiego, że to nie Sobieski Turków pod Wiedniem rozgromił: "Wasz król? Król Lachów? Tureckim janczarom to on mógł co najwyżej but zawiązać (...) Sami żeśmy się pogonili! Jeden pasza się pokłócił z drugim. Ich koterie tłukły się na dworze. Sułtan tego nie ukrócił i oberwaliśmy. Co jak co, ale kłócić to my się naprawdę umiemy". [s. 194]

Takich smaczków w książce jest znacznie więcej, najlepiej odkrywać je osobiście podczas lektury. W moim odczuciu autorowi doskonale udało się pokazać skomplikowany charakter Turcji, jej rozdwojenie między Europą i Azją oraz próby połączenia obu - tak bardzo odległych kulturowo - światów. Teraz pozostaje mi tylko czekać na kolejne reportaże z Turcji, bo kraj to piękny i fascynujący, a więc tematów z pewnością nie zabraknie.

Witold Szabłowski, “Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010.

piątek, 29 października 2010

Magdalena, córka Kossaka - opr. Rafał Podraza


Jakiś czas temu pisałam o książce Samozwaniec "Z pamiętnika niemłodej już mężatki". Jej wypowiedzi na temat otoczenia były na tyle kąśliwe, że zaciekawiło mnie, jak inni ją odbierali. Odpowiedź znalazłam w "Magdalenie, córce Kossaka", w której pisarkę wspominają członkowie rodziny i ludzie ze świata kultury.


Z licznych opowieści powstał dość spójny portret osoby lubiącej błyszczeć w towarzystwie nie tylko ciętym dowcipem, ale również elegancją. Złośliwa wobec innych, ale potrafiąca żartować także z siebie. Przez wielu znielubiana za szczerość i otwarte piętnowanie hipokryzji. Namiętna brydżystka, miłośniczka pięknych przedmiotów i używek, finansująca swoje słabości lekką ręką. Do tego dozgonna opiekunka schedy po ojcu, Wojciechu Kossaku i siostrze, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.

W niektórych wypowiedziach pojawia się sugestia, że po wojnie Samozwaniec tak naprawdę robiła dobrą minę do złej gry; że nie miała innego wyjścia, że musiała jakoś odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Takim sposobem była komercjalizacja twórczości własnej, według niektórych takim sposobem było z kolei małżeństwo z młodszym o 20 lat mężczyzną. Być może. Prawdą jest, że książki Samozwaniec były w czasach PRL-u rozchwytywane, a związek z Niewidowskim, choć daleki od ideału, okazał się niezwykle trwały.

Niezmiernie rzadko wspomina się o córce pisarki z pierwszego małżeństwa, także Samozwaniec unikała tego tematu. Nic dziwnego: Teresa podczas wojny kolaborowała z Niemcami, toteż rodzina Kossaków zerwała z nią kontakty i nigdy ich ponownie nie nawiązała. Było to wyjątkowo dotkliwe dla Samozwaniec, do końca życia nie pogodziła się z tą stratą.

Podsumowując - Magdalena Samozwaniec to z pewnością postać barwna, zasługująca na niejedną książkę. Zdecydowanie ciekawsza jako osobowość niż pisarka, przynajmniej w moim odczuciu. Przy tym wszystkim żal tylko krakowskiej Kossakówki, która choć wpisana na listę zabytków, popada w ruinę.

"Magdalena, córka Kossaka. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec", opr. Rafał Podraza, Warszawa, PIW, 2007

czwartek, 28 października 2010

Nocni wędrowcy - Wojciech Jagielski

"Nocni wędrowcy" znaleźli się w tegorocznym finale do nagrody Nike, autor od dawna jest uważany za następcę Ryszarda Kapuścińskiego. Jedna książka to z pewnością za mało, żeby wyrobić sobie zdanie o pisarzu, mnie jednak trudno zgodzić się z podobnymi pochwałami. Przede wszystkim nie odpowiada mi styl Jagielskiego - rozwlekły, z nadmiarem szczegółowych opisów otoczenia, często "meandrujący". W rezultacie całość traci, a wymowa relacji rozmywa się. Potwierdza się reguła, że mniej często znaczy lepiej.


Książce nie można naturalnie odmówić wartości poznawczych, te są niepodważalne. Główny temat stanowią partyzanci ugandyjscy i prowadzona przez nich od lat wojna. Armia Boża to fanatycy brutalnie zwalczający swoich przeciwników, którymi mogą stać się właściwie wszyscy. Jak mówi jeden z rozmówców Jagielskiego, ksiądz Kosma: Ta wojna wydaje się bez celu i karmi się sama sobą. Nie idzie w niej ani o złoża ropy naftowej, ani o diamenty, a partyzanci są partyzantami tylko dlatego, że zawsze nimi byli i niczego innego nie potrafią [s. 318].

Działania partyzantów są tym bardziej brutalne, że do armii przemocą wcielają porwanych nastolatków. Niejednokrotnie zmuszają ich do mordowania współplemieńców, w tym także członków najbliższej rodziny. Ktoś powiedział, że dzieci są doskonałymi żołnierzami, bo po jakimś czasie i odpowiednim przyuczeniu uważają wojnę za rozrywkę, za grę, w którą bawiły się lub bawiłyby się na podwórkach i szkolnych dziedzińcach. Nie czują strachu przed śmiercią - własną ani cudzą - bo, w przeciwieństwie do dorosłych, nie myślą o niej. Nie boją się, bo zdążyli przeżyć tak niewiele, tak niewiele poznali, tak niewiele mają do stracenia. Brak im doświadczeń, zamierzeń i marzeń, zobowiązań i obowiązków [s. 62-63].

Rzeczywistość wyłaniająca się z opowieści Jagielskiego jest ponura i może szokować. Mnie niezbyt poraziła - nie wiem, czy za sprawą wcześniejszych lektur na podobne tematy (choćby "Strategia antylop" Hatzfelda), czy za sprawą stylu autora. Powiem więcej - niekiedy byłam nawet znudzona. Książka podzielona jest na trzy części: pierwsza skupia się na nieletnich partyzantach, druga na wyborach w Ugandzie, trzecia na afrykańskich wierzeniach w duchy. I choć ciekawe są informacje dotyczące historii Ugandy i kilku państw ościennych, wszystko zlewa się ze sobą, przez co efekt końcowy wydał mi się stanowczo za słaby. Może zbyt wiele się spodziewałam po następcy Kapuścińskiego?

Wojciech Jagielski, "Nocni wędrowcy", Wydawnictwo W.A.B., Warszawa, 2009

poniedziałek, 25 października 2010

Cień pisarza - Philip Roth


"Cień pisarza" to pierwsza książka z cyklu o Nathanie Zuckermanie - w sumie jest ich dziewięć. Główny bohater jest początkującym, 23-letnim literatem, który przyjeżdża z kurtuazyjną wizytą do uznanego pisarza Lonoffa. Spotkanie trwające kilkanaście godzin stanie się okazją do rozmowy o pisaniu i literaturze, a także do podpatrzenia mistrza w prywatnym zaciszu. Nie da się ukryć, że obserwacje są niekiedy zaskakujące, a scenki domowe wprawiają gościa w zakłopotanie.


Najważniejsze w powieści wydaje się samo pisarstwo: proces tworzenia, inspiracje innymi artystami, wpływ literatury na życie czy przenikanie się fikcji z rzeczywistością. Roth na tyle zgrabnie prowadzi akcję, że w pewnym momencie trzeba się zatrzymać i zastanowić, co było wymysłem Nathana, a co prawdą. Czy poznana u Lonoffa studentka jest faktycznie Anną Frank czy tylko pisarskim zmyśleniem, czy tytułowym (w oryginale) ghost writerem jest Nathan czy może ktoś inny? Zapętlenie maksymalne, tym bardziej zachęcające do zgłębienia tematu.

Drugim ważnym wątkiem jest żydowskość. Bycie pisarzem żydowskim przysparza wiele kłopotów, jako że pobratymcy oczekują godnego (czytaj: pozytywnego) przedstawiania ich w literaturze. Odstąpienie od tej reguły grozi nawet oskarżeniem o antysemityzm (sic!). Roth w bardzo zabawny sposób przedstawił konflikt Nathana z ojcem, co stanowi pewną przeciwwagę dla wątku holokaustowego, bo taki naturalnie też występuje w powieści.

Mimo skromnej objętości (ok. 150 stron) książka porusza sporo ciekawych i ważnych kwestii wymagających dłuższego zastanowienia. Z pewnością "Cień pisarza" warto przeczytać - choćby częściowo - kilkakrotnie. Osobiście po zakończeniu lektury mam mieszane odczucia co do całości, głównie za sprawą narracji - wydała mi się chaotyczna i nieprzemyślana. Niemniej chęć odświeżenia znajomości z panem Rothem, a ściślej z panem Zuckermanem, jest dość silna, toteż pewnie za jakiś czas powrócę do tej postaci.

Philip Roth, "Cień pisarza", tłum. Jan Zieliński, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań, 2004

czwartek, 21 października 2010

The Sandcastle - Iris Murdoch


Trudno jest rozpocząć nowe życie u boku sporo młodszej kobiety poświęcając w imię miłości żonę i dorastające dzieci. Jest to tym bardziej trudne, jeśli przez ponad 20 lat żyło się pod pantoflem tejże żony, a tak było właśnie w przypadku Billa Mora, głównego bohatera powieści Murdoch z 1957 r.


Sama historia może nie jest zbyt oryginalna, podobnych było już w literaturze wiele, jednak uwagę zwraca wykonanie. Przede wszystkim mamy tu świetnie zarysowane postaci: słabego i naiwnego Mora, dość pospolitą i - jak dzisiaj byśmy określili - toksyczną Nan oraz odstającą od małomiasteczkowej rzeczywistości Rain. Podobnie jak pozostali bohaterowie powieści są nieszczególnie sympatyczni, ale nie pozostawiają czytelnika obojętnym.

W książce uderza również konsekwencja i starannie zaplanowana akcja: jeśli pojawia się strzelba, to z pewnością prędzej czy później wystrzeli. U Murdoch taką rolę pełnią drobne gesty i zdarzenia, które z czasem nabierają głębszego wymiaru. Autorka najwyraźniej waży każde słowo, co widać także na przykładzie umiejętnie dawkowanego sarkazmu.

Naturalnie najważniejsza jest warstwa psychologiczna powieści. Fantastycznie pokazane są reperkusje romansu, który nie dotyczy tylko głównych osób dramatu, ale także ich bliskich i przyjaciół. Pojawia się kwestia odpowiedzialności i lojalności, szczęścia i winy. Najciekawsza wydała mi się postać żony, która postanowiła zawalczyć o męża - w jej przypadku rozwój akcji był dość zaskakujący.

Podsumowując - lektura może niezbyt porywająca, ale dobrze napisana, a co najważniejsze - wciąż aktualna.

Iris Murdoch, 'The Sandcastle', Penguin Books

poniedziałek, 4 października 2010

Za dużo szczęścia / Too much happiness - Alice Munro

Alice Munro znana jest polskim czytelnikom z wydanej w ubiegłym roku "Uciekinierki". Świetnie, że w ogóle doczekaliśmy się tłumaczenia, a szkoda, że tak późno, bo literatura to wyśmienita. Na szczęście Wydawnictwo Dwie Siostry przygotowuje tłumaczenie kolejnego zbioru opowiadań tej znakomitej pisarki, roboczy tytuł brzmi "Daleko od niej". Opisywana tu książka to jej najnowsze dzieło, moim zdaniem świadczące o wciąż znakomitej formie Munro.


W opowiadaniach z 'Too much happiness' autorka pisze głównie o kobietach, raczej w dojrzałym wieku niż młodych, przeważnie mieszkających z dala od dużych miast. Akcja osadzona jest w bliżej nieokreślonym czasie, z grubsza obejmuje drugą połowę XX wieku. Bohaterki Munro to często osoby poturbowane przez życie, na różne sposoby uzależnione od mężczyzn, ale też próbujące wyzwolić się z ich wpływów. Czasami muszą zmierzyć się z przeszłością, czasami z niebezpieczeństwem, a czasami z konwenansami. I mimo, że borykają się z trudnościami, wydają się pogodzone z losem: nie szarpią się, nie miotają, są wyciszone. Czy zrezygnowane - tego bym nie powiedziała.

Z całego zbioru wyróżnia się ostatnie, tytułowe opowiadanie dotyczące Zofii Kowalewskiej - wybitnej, aczkolwiek mało znanej, matematyczki żyjącej w drugiej połowie XIX w. Zdecydowanie wyprzedziła swoje czasy, niestety ze względu na bariery społeczne (czyli zmaskulinizowany świat) nie mogła w pełni się rozwinąć. Dodatkową przeszkodą stała się historia i jej burzliwe wydarzenia. Postać bardzo ciekawa, absolutnie zasługująca na większą uwagę. Myślę, że jej biografia mogłaby cieszyć się dużym zainteresowaniem.

Munro najbardziej cenię za świetny warsztat pisarski oraz za atmosferę opowiadań: jest w nich melancholia, nostalgia i schyłkowość. Lubię ją też za niedopowiedzenia - autorka nie zawsze wyjaśnia motywy postępowania bohaterów, a te wydają się czasem bardzo zagadkowe. Lektura bardzo satysfakcjonująca, do powolnego smakowania. U mnie wywołała odruch sięgnięcia po kolejną książkę tej autorki, czekającą na półce od jakiegoś czasu. Najlepiej już, zaraz, natychmiast;)

Alice Munro, 'Too much happiness', Vintage, 2010

czwartek, 30 września 2010

Widmopis - David Mitchell


Powieść Mitchella to istna jazda bez trzymanki: dziewięć odrębnych historii, tyleż samo głównych bohaterów, akcja przenosząca się z kontynentu na kontynent - od Japonii przez Chiny, Mongolię, Rosję do Wielkiej Brytanii i Irlandii, a ostatecznie do Stanów Zjednoczonych. Wątki sensacyjne początkowo wydają się dość niewinne, a nawet zabawne, z czasem jednak nabierają mocy i zataczają coraz szersze kręgi. Pozornie błahe wydarzenia w Hong Kongu odbijają się echem w Londynie i Petersburgu komplikując życie kilkunastu, a może i więcej osobom. O "Widmopisie" śmiało można powiedzieć, że to książka napisana z rozmachem.


U Mitchella uderza przede wszystkim starannie przemyślana konstrukcja. Mimo że każdą z dziewięciu części można traktować jako osobne opowiadanie, ich bohaterowie przemykają w kolejnych historiach: a to osobiście, a to w rozmowie. Czasem są dobrze zakamuflowani, ale spostrzegawczy czytelnik z pewnością bez trudu powiąże pewne fakty i rozszyfruje ich tożsamość. Niektóre mało istotne nazwiska pojawią się później jako pełnokrwiste postaci, warto więc czasem cofnąć się o kilkadziesiąt stron i poszukać wcześniejszych śladów. Można wówczas także zauważyć, że bodaj w każdej części jest mowa o gołębiach i komecie kojarzonej z poważnymi zmianami. Te zazębiające się historie autor ujął w bardzo zgrabną klamrę, którą stanowi postać członka japońskiej sekty.

Inna rzecz, która zwraca uwagę podczas lektury, to łatwość w tworzeniu nowych, bardzo różnych od siebie bohaterów. Mamy tu m.in. zindoktrynowanego terrorystę z Japonii, roznamiętnioną Rosjankę, chińską babinę, podminowanego brytyjskiego prawnika finansowego, genialną panią fizyk skrywającą się przed tajnymi służbami, zadłużonego ghostwritera z Londynu, zgryźliwego didżeja z nocnej audycji radiowej i wreszcie zagadkową istotę podającą się za opiekuna w zoo. Każda z postaci jest świetnie nakreślona, autor porusza się między nimi nadzwyczaj płynnie. Osobną kategorią bohaterów są duchy pojawiające się w różnej formie: czasem jako podmuch powietrza na karku, czasem jako migrująca dusza, a czasem jako tajemniczy sobowtór czy wspomniany już pisarz-duch (ghostwriter). U Mitchella świat widzialny przenika się z niewidzialnym, przy czym ten drugi nie sprawia wrażenia totalnie wyssanego z palca (sic!).

Jakby tego było mało, prawie każda część "Widmopisu" reprezentuje inny gatunek literacki: powieść obyczajową, szpiegowską, historyczną, romans, kryminał, a nawet science fiction. Wszystkie napisane są ze znawstwem i polotem, autor znakomicie oddaje atmosferę miejsca akcji, a gdzie trzeba - z wyczuciem podkręca jej tempo i umiejętnie buduje napięcie. Ta książka ani przez chwilę nie nudzi, natomiast zmusza do wysiłku intelektualnego. Kojarzenie faktów, wyszukiwanie tropów, a nawet ustalenie tożsamości danego bohatera to część gry, jaką Mitchell przygotował dla czytelnika. Przyznam, że podczas lektury niejednokrotnie wertowałam swój egzemplarz i sprawiło mi to dużą frajdę.

Książka daje przede wszystkim okazję do świetnej zabawy konwencjami i formą. Nie należy oczekiwać od niej głębokich treści na miarę nagrody Nobla, choć rozważania na temat etyki badań naukowych, zależności przyczynowo-skutkowych, różnic między szansą a wyborem są ciekawe. Imponuje wiedza pisarza z dziedziny fizyki kwantowej i technologii komputerowych, podobał mi się także sposób, w jaki opisał Londyn - autor najwyraźniej kocha to miasto. Podsumowując - "Widmopis" zrobił na mnie duże wrażenie i zachęcił do przeczytania innych powieści Mitchella. Przyznam, że jak na debiut to znakomita powieść.

David Mitchell, 'Ghostwritten', Sceptre, London, 1999

poniedziałek, 27 września 2010

Dobrze jest, jak jest - Anne Proulx


Zbiór dziewięciu opowiadań traktujących głównie o mieszkańcach stanu Wyoming - tych współczesnych, i tych sprzed ponad wieku. Bohaterowie mają nieskomplikowane życiorysy, najczęściej naznaczone problemami. Ich codzienność jest szara, przyszłość rysuje się w podobnych, jeśli nie ciemniejszych barwach. To naturalnie nie przeszkadza w stworzeniu interesujących opowieści, zwłaszcza dobremu literatowi. Mam jednak wrażenie, że Proulx ta sztuka się nie udała.


Na dziewięć tekstów dwa są zabawne (te o diable modernizującym piekło i mieszającym szyki ornitologom), cztery - nudne, pozostałe - takie sobie. To naturalnie moje bardzo subiektywne odczucie, być może spowodowane zbyt dużymi oczekiwaniami. Podczas lektury najbardziej przeszkadzał mi sposób prowadzenia narracji: nierówny, z niepotrzebnymi dygresjami. Akcja rozłazi się w szwach, z puentą autorka też ma najwyraźniej kłopoty. Bardzo podobne tematy porusza kanadyjska pisarka Alice Munro, zwłaszcza w opowiadaniach z tomu 'The View from Castle Rock', ale robi to o niebo lepiej niż Proulx. Cóż, zdarza się.

Książkę odłożyłam z ulgą, najlepiej zapamiętam chyba opowiadanie "Ośla wyliczanka" o dziewczynie, która utknęła między skałami podczas samotnej wyprawy w góry. Reszta raczej szybko uleci z pamięci. Trochę szkoda.

Anne Proulx, "Dobrze jest, jak jest", tłum. Marta Jabłońska-Majchrzak, Konrad Majchrzak, wydawnictwo Rebis, Poznań, 2010

czwartek, 23 września 2010

Martwa Europa - Christos Tsiolkas

W oczekiwaniu na Slap! (w polskiej wersji "Klaps"), który znalazł się wśród finalistów tegorocznego Bookera, sięgnęłam po wcześniejszą powieść Tsiolkasa. I tytuł, i okładka książki nie zwiastują przyjemnej opowiastki, można raczej spodziewać się dreszczowca. Aż tak przerażająco nie jest, jednak świat głównego bohatera może odstręczać.


Isaac jest 35-letnim Australijczykiem greckiego pochodzenia, usiłuje odnieść sukces jako artysta fotografik, żyje na utrzymaniu swojego partnera. Do Grecji wyjeżdża na wernisaż swoich prac, później wyrusza na zwiedzanie Europy. Stary Świat u progu XXI wieku jest dla niego rozczarowujący: Grecja nie jest zainteresowana swoimi rodakami na emigracji i traci swój narodowy charakter, Czechy zachłysnęły się Ameryką i bezmyślnie ją naśladują, Berlin natomiast jest nowoczesny, ale bezbarwny i śmierdzący. Nie lepiej jest w Paryżu - miasto lekkomyślnie otworzyło się na wiele kultur i religii, tworząc tym samym podatny grunt dla problemów etnicznych. Dokądkolwiek mężczyzna pojedzie, w rozmowach często pojawia się problem żydowskości i Holokaustu; okazuje się, że to temat wciąż nośny, a niekiedy nawet gorący.

Europę Tsiolkasa toczy zgnilizna: jest zepsuta, brudna i cuchnąca. Z jednej strony zjednoczona (głównie w konsumpcyjnym pędzie), z drugiej pełna uchodźców o różnym rodowodzie. Rdzennych mieszkańców właściwie nie widać, najwięcej jest cudzoziemców, także tych w metaforycznym rozumieniu. Widmo ataków terrorystycznych i wojny wydaje się coraz bardziej realistyczne. Polityka utożsamiana jest z ekonomią, demokracja staje się powoli mitem. ALE. Trzeba podkreślić, że świat oglądamy oczami Isaaca, a jest on dość osobliwą postacią. Porusza się w specyficznych, bo mętnych, środowiskach, nie stroniąc przy tym od narkotyków i przygodnego seksu. Co więcej, musi stoczyć walkę z własnym demonem doprowadzającym go do szaleństwa.

W recenzjach zagranicznych książki powtarzało się określenie "niepokojąca", z czym trudno się nie zgodzić. Na pewno można jeszcze dodać: mroczna i pesymistyczna. "Martwa Europa" byłaby nie do zniesienia, gdyby nie wątek poboczny czyli historia przodków Isaaca, kojarząca mi się momentami z baśnią. I choć ponury obraz Europy jest w moim odczuciu przerysowany, lekturę zaliczam do bardzo udanych. Jest na tyle sugestywna, że niewątpliwie na długo pozostanie w mojej pamięci. Poza tym to spotkanie z literaturą australijską czyli jak dla mnie coś bardzo odświeżającego (przy całej dekadenckości powieści;).


Christos Tsiolkas, "Martwa Europa", tłum. Maciej Płaza, Wydawnictwo Replika, Zakrzewo, 2010