czwartek, 28 lutego 2013

Gogol wiecznie żywy

Gdyby gogolowski rewizor ruszył dzisiaj w głąb Rosji, wzbogaciłby się w okamgnieniu. Właściwie nie musiałby nawet nigdzie wyjeżdżać, wystarczyłby patent więźniów z Konstantynowki, którzy podszywając się pod śledczych, dzwonili do przypadkowych urzędników z informacją o pojawieniu się przykrych dlań dokumentów i propozycją umorzenia dochodzenia za stosowną opłatą. Sukces gwarantowany – nawet uczciwi Rosjanie nie mogą mieć pewności, że organy ścigania nie spreparują potrzebnych dowodów, a wtedy i sąd przyzna im rację.


To tylko jedna z historii zamieszczonych w książce Radziwinowicza obejmującej jego dziennikarskie korespondencje z lat 1998-2012. Po lekturze wniosek nasuwa się jeden - Gogol miałby i dzisiaj o czym pisać. Kumoterstwo, łapownictwo i wszelkie rozpasanie zdążył opisać, być może zainteresowałyby go zatem inne zjawiska: płacząca ikona Putina, spór o pomnik Bułhakowa, ustawa zakazująca reklamowania wróżbitów i jasnowidzów, dobrowolne czuwanie przy mauzoleum Lenina czy moralna odnowa elit. Niewątpliwie mógłby zabłysnąć ograniczając się do poradników typu: jak poznać Czeczena po chodzie, jak uniknąć kary za nieprzepisowe wywieszenie flagi narodowej, jak gromadzić się zgodnie z prawem, jaki tworzyć sztukę i nie trafić do łagru albo jak wygrać rosyjską edycję programu Big Brother. Tematów pod dostatkiem, życia nie starszy, aby wszystkie zasygnalizować.

Zbiór tekstów Radziwinowicza daje solidny wgląd w życie dzisiejszej Rosji. Pojawiają się echa wydarzeń bardzo ważnych (m.in. zabójstw politycznych, wojny w Czeczenii, zamachów w Biesłanie i na Dubrowce) oraz tych mało istotnych, które jednak wiele mówią o Rosjanach. Jest i strasznie, i śmiesznie, ale z umiarem. Zdecydowanie lepsze są teksty dłuższe, jak np. ten o matce szukającej ciała żołnierza z łodzi podwodnej „Kursk” lub ten o dyrektorce szkoły w Biesłanie, która miała pecha przeżyć. Ta książka rzeczywiście pozwala zrozumieć naszego wschodniego sąsiada.

Te zdjęcia są świetnym uzupełnieniem tekstów Radziwinowicza.

____________________________________________________________________________________

Wacław Radziwinowicz „Gogol w czasach Google’a: korespondencje z Rosji 1998-2012”, Wyd. Agora, Warszawa, 2013
____________________________________________________________________________________


poniedziałek, 25 lutego 2013

Kryzys w Babilonie

Kiedyś w szkołach organizowano tzw. spotkania z ciekawym człowiekiem. Przychodził pan (pań nie pamiętam) w mundurze lub innym uniformie, wykonujący niecodzienny zawód, i przez godzinę opowiadał o swojej pracy, a dziatwa siedziała i słuchała jak urzeczona. Takie skojarzenia miałam podczas lektury „Kryzysu w Babilonie” czyli wywiadu z Robertem Brylewskim.


Pięćset stron pomieszczonych w książce Księżyka czyta się jednym tchem. I nie trzeba być fanem Kryzysu, Izraela czy Armii, żeby dać się wciągnąć w opowieść o życiu muzyka, obejmującą ponad cztery dekady. Brylewski miał to szczęście, że żył w ciekawych czasach: doświadczył schyłku PRL-u, stanu wojennego, zmiany systemu politycznego w 1989 r., czy wreszcie drapieżnego kapitalizmu z kryzysem gospodarczym włącznie. Siłą rzeczy to wszystko odbijało się w tworzonych tekstach i muzyce, a także na poczynaniach i karierze zespołów, których członkiem był Brylewski. Kto spodziewa się jednak martyrologicznych historyjek, będzie rozczarowany – nie ten adres, nie ta osoba.

„Kryzys w Babilonie” to z jednej strony wycinek z historia polskiej muzyki, a z drugiej biografia człowieka, który niejedno widział i przeżył. Z niekłamanym zainteresowaniem czyta się o ewolucji Brylewskiego od punk rocka do reggae i z powrotem do rocka. Poszukiwania muzyków, tworzenie składów, rozpady zespołów i przetasowania są naturalną koleją rzeczy, bo przecież i tak najważniejsze jest samo granie. Mamy tu bowiem do czynienia z kimś, kto bez względu na koniunkturę od zawsze konsekwentnie podąża wytyczoną przez siebie ścieżką. Nie flirtuje z wielkim show-biznesem i pieniędzmi, a tym bardziej ze światem polityki. Chwilami można odnieść wrażenie, że Brylewski lubi przedstawiać się w korzystnym świetle, ale skoro nie przemilcza swoich słabości i wybryków, może warto uznać, że taki po prostu jest. Ja w każdym razie mu wierzę.

Mówiąc o książce Brylewskiego i Księżyka nie sposób nie wspomnieć o staranności, z jaką została wydana. Na okładce (twardej) widnieje podobizna artysty projektu Wilhelma Sasnala, natomiast na wklejkach zamieszczono barwne ilustracje Roberta Brylewskiego. Oprócz samego wywiadu, zgrabnie podzielonego na 24 rozdziały, z czego każdy opatrzony jest stosownym cytatem z piosenki, czytelnik ma szansę obejrzeć dziesiątki zdjęć, kalendarium, dyskografię, filmografię i indeks osób. Pełen profesjonalizm – i w formie, i w treści.

___________________________________________________________________________________

Robert Brylewski, Rafał Księżyk „Kryzys w Babilonie. Autobiografia”, Wyd. Literackie, Kraków, 2012
___________________________________________________________________________________

piątek, 22 lutego 2013

Na kwaterze w Tokio

Wbrew temu, co może sugerować okładka, powieść Abe Timoji nie opowiada o gejszach szeleszczących jedwabiami i skrywających liczko za wachlarzem. Żadnego parzenia herbatki, żadnej nastrojowej gry na samisenie, nic z tych rzeczy. „Zimowa kwatera” (1936) nie ma w sobie nic romantycznego, nie ma w niej również nic z oniryzmu, tak charakterystycznego dla literatury japońskiej – to proza na wskroś realistyczna.


Najciekawszy w powieści Timoji jest wątek chrześcijański (konkretnie katolicki), wokół którego, mniej lub bardziej pośrednio, zbudowana jest fabuła. Oto bowiem narrator podnajmuje pokój u rodziny Kirishima, zubożałej wskutek nałogów pana domu. Jego małżonka, wierna przykazaniom religii, znosi upokorzenia i trudy życia z pokorą, wierząc, że jej starania i modlitwy ocalą rodzinę. Główny bohater staje się świadkiem wydarzeń, z jednej strony niechętnym ze względu na przykre sceny, z drugiej strony zaintrygowany postawą gospodyni.

Przy tym wszystkim autor nieustannie pokazuje, jak mylące mogą być ludzkie oceny i jak bardzo różnie można postrzegać te same rzeczy w zależności od okoliczności. Nawet na obrazie Matisse’a zamiast miłosnego uścisku kochanków można z czasem dopatrzyć się walki. „Zimowa kwatera” jest mało optymistyczna, wszelkie zmiany idą ku gorszemu. Chyba tylko młody narrator coś zyskuje po trudnej zimie – stopniowo odnajduje swoją drogę w życiu.

***
Bardzo ciekawa powieść obyczajowa, na koniec pochodzący z niej fragment kulinarny:

oden
[...] Wyszliśmy z toru wyścigowego ramię przy ramieniu na zakurzoną drogę, przy której stały szeregiem olbrzymie stragany. Sprzedawano na nich pokryte kurzem małe ryżowe placki obłożone błyszczącymi potworną czerwienią plasterkami tuńczyka. W kotłach gotował się oden*. Na niektórych straganach leżały ośmiornice , węgorze. Piekły się mięczaki, drób. Smażyły się w śmierdzącym tłuszczu kotlety. Były shūmai, tempura. A w każdym sklepie stały rzędy butelek whisky i podgrzanej sake. Powietrze było przesycone różnorodnymi zapachami, a raczej duszącymi i bijącymi w nos oparami tych wszystkich potraw.
shūmai
Kamon nie ominął żadnego straganu. Ciągnął mnie prawie do każdego z nich, szukał wszędzie tempury, sushi, shūmai, ośmiornic, które zakrapiał sake, przepłukując nią obficie swoje wnętrzności. Potem wyciągał niedbale część wepchniętych do kieszeni jenów i wołał: „Wygrałem, wygrałem”. Jeśli zdarzało mu się spotkać gościa z ponurą twarzą, hojną ręką go częstował. Gdy w końcu weszliśmy do małego lokaliku, w którym sprzedawano pieczone ślimaki, było już zupełnie ciemno. Na ławce leżał na brzuchu pijany do nieprzytomności mężczyzna, skarżył się, że w ubiegłym roku przegrał na wyścigach swój sklep rybny, a dziś znów przegrał. Kamon zaczął z nim pić, a potem wygrzebał siedem ślimaków, których jeszcze nie sprzedano. (s. 234-235)
tempura

*oden – rodzaj ragout

__________________________________________________________________
Abe Timoji „Zimowa kwatera” tłum. Ewelina Tchórzewska-Adamowska 
Wyd. Książka i Wiedza, Warszawa, 1973

środa, 20 lutego 2013

Słowacki i GMO

Bardzo lubię klasykę we współczesnych inscenizacjach. Nie ma to jak powiew nowoczesności w zwietrzałych dramatach sprzed kilku stuleci. Niemniej śledząc doniesienia o „Balladynie” wystawionej w poznańskim Teatrze Polskim przez Marcina Cecko i Krzysztofa Garbaczewskiego, nie mogę wyjść z zadziwienia nad kreatywnością młodych twórców. I nic nie poradzę, że opis spektaklu wprowadza mnie w stan niepohamowanej wesołości:

źródło plakatu

Akcja „Balladyny” toczy się w niewielkim ośrodku badawczym na skraju puszczy, nad jeziorem Gopło w województwie kujawsko-pomorskim. W zaniedbanym, podupadającym ośrodku młodzi naukowcy (m.in. Alina, Balladyna, Filon) modyfikują genetycznie nasiona roślin uprawnych dla okolicznych przedsiębiorstw rolniczych. Zimą, podczas czynności pomiarowych na jeziorze Gopło, do przerębli wpada pracownik techniczny – Grabiec. Cudem uratowany twierdzi, że na dnie jeziora widział obcą, nieludzką istotę, mutanta... Potajemnie próbuje ją odszukać kierowany niezrozumiałym afektem do „nieczłowieczego”. Tymczasem ośrodek odwiedza polski inwestor, marzący o rolniczym, nowoczesnym imperium z nawiązaniami do odległej tradycji – chce przejąć placówkę i rozwinąć projekt modyfikowania genetycznego.

Twórcy spektaklu podążają krok po kroku za fabułą Słowackiego w autorskiej scenerii i własnymi słowami. Mimo biotechnologicznego tła, pozostaje to jednak dramat skoncentrowany na Balladynie, jej czynach i ewolucji jej psychiki
.

Julek, co Ty na to?;)



poniedziałek, 18 lutego 2013

Żyć w zachwyceniu

Martin Buber (1878-1965) był badaczem kultury żydowskiej, a w szczególności chasydyzmu. Moja wiedza na ten temat jest bardzo powierzchowna, toteż jego „Opowieści chasydów” czytam z grubsza tak, jak dziecko czyta baśnie. Przyjemnie jest zanurzyć się w świat, w którym reguły są przejrzyste i w którym na każde, nawet pozornie błahe, pytanie można znaleźć prostą odpowiedź. I to właśnie uderza w historiach przytoczonych przez Bubera: prostota i harmonia.


„Opowieści chasydów” można czytać jak przypowieści lub anegdoty, skupiając się na zagadnieniach uniwersalnych. Można potraktować ten zbiór również jako wykładnię filozofii chasydzkiej w pigułce. Albo prościej – jak zaproszenie do egzotycznego świata, którego nadrzędną nauką według autora jest nic innego jak wskazanie, że należy żyć w zachwyceniu, w pełnej zachwytu radości (s. 16). Czyż nie piękne?;) Książka Bubera to lektura z gatunku refleksyjno-kojących, zdecydowanie do wielokrotnego użytku. U mnie znalazła godne miejsce na stoliku koło łóżka.
***


Pewien człowiek uczony, który kiedyś w szabat zasiadał u stołu rabbiego Barucha, powiedział: „Daj nam słyszeć słowa nauki, rabbi, ty mówisz tak pięknie!”. „Zanim przemówiłbym pięknie – odparł wnuk Baalszema – wolałbym, żeby mnie poraziła niemota”. (s. 114)
***


„Wszystko może służyć naszemu pouczeniu – powiedział pewnego razu rabbi z Sadagóry do swoich chasydów – wszystko może nas pouczyć. Nie tylko to wszystko, co stworzył Bóg, ale i to wszystko, co sporządził człowiek, może służyć naszemu pouczeniu”.
„O czym – zapytał powątpiewająco jeden z chasydów – może nas pouczyć kolej?”. „Że wszystko można utracić przez jedną chwilę spóźnienia”. „A telegraf?”. „Że każde słowo jest policzone i trzeba będzie za nie zapłacić”. „A telefon?”. „Że tam słyszą, co tu mówimy”.
(s. 194)

***


Rabbi Lewi Icchak ujrzał biegnącego ulicą w wielkim pośpiechu człowieka, który nie patrzył ani w prawo, ani w lewo. „Czemu tak biegniesz?” – zapytał go. „Biegnę za zarobkiem” – odrzekł ów człek. „A skąd wiesz – pytał dalej rabbi – że twój zarobek biegnie przed tobą i że to ty musisz go ścigać? Może właśnie jest za tobą i gdybyś tylko się zatrzymał, zaraz byś go spotkał, ale ty właśnie przed nim uciekasz.” (s. 158)

***

Zdjęcia krakowskich chasydów pochodzą ze zbiorów Yad Vashem.

__________________________________________________________________________________________

Martin Buber "Opowieści chasydów", tłum. Paweł Hertz, Poznań: "W drodze"; Warszawa: Fundacja Zeszytów Literackich, 2005
__________________________________________________________________________________________

piątek, 15 lutego 2013

Klub czytelniczy (odc. 26) - Dom nad Oniego

Tymczasem minęły lata i wiele zatarło się w mej pamięci – coś widzę tak, a coś inaczej, inaczej żyjąc i z innej perspektywy patrząc. Dlatego piszę dziennik, nie wspomnienia, i nawet jeśli wracam w nim do zdarzeń dawno byłych, to wcale nie po to, aby je dotworzyć z dokładnością zdjęcia, ale by utrwalić to, co się ostało w mojej głowie – dziś. (s. 57)


Pytania na dziś:

1. Czego oczekujecie po lekturze dziennika? Czy są takie dzienniki, które zrobiły na Was szczególne wrażenie?

2. Czy „Dom nad Oniego” spełnił Wasze oczekiwania? Plusy i minusy książki.

3. Jakie wrażenie zrobił na Was w zapiskach autor? Polubiliście go?

4. Jakie wyobrażenie o Karelii i jej mieszkańcach dają opisy Wilka?

5. Czy autor zainspirował Was w jakiś sposób (np. zachęcił do dalszej lektury)?

6. Wasze pytania



Zapraszam do dyskusji.;)

wtorek, 12 lutego 2013

Ostatki à la Klas Östergren

Nadeszła pora semli, trwał największy szał i konsumpcja per capita rosła do kilku semli na dzień; Henry był wysyłany na pielgrzymki przez obce części miasta do legendarnych cukierni ze słynną masą migdałową i czasem nawet dało się zobaczyć, jak chudzielec Leo z apetytem wcina semlę pływającą w ciepłym mleku, nieustannie przy tym dyskutując z bratem o tak podstawowych kwestiach, jak to, że podawane na ostatki ciastka to w gruncie rzeczy najohydniejsze wypieki w historii, ponieważ wydrążona w środku bułka pszenna pierwotnie służyła ponoć za kryjówkę na niepobożne łakocie, a fakt, że obecnie bita śmietana bez skrępowania, niemal dumnie puszy się ponad wszelkie krawędzie, to tylko dowód na dogłębną laicyzację społeczeństwa.

źródło zdjęcia

No, dość tej kulinarnej scholastyki. Nadeszły ostatki. Henry wrócił z ekspedycji. Był pijany, cuchnął piwem i skarżył się na reumatyzm. Jego palce nie nadawały się już do gry. Przy takim cholernym mrozie musiał sięgnąć po alkohol, w stawach mu dosłownie wyło – twierdził.

– Sam posłuchaj – powiedział, przyciskając moje ucho do barku. Cisza jak makiem zasiał, nie słyszałem najlżejszego szmeru. To na pewno dlatego, że zaczyna mi się zapalenie ucha.

W każdym razie przyniósł pudełko semli, a ja uznałem za cud, że przez całą drogę do domu aż z Östermalm zdołał utrzymać w pionie i siebie, i torbę, nie niszcząc przy tym ciastek. W śnieżnej brei na mieście ludzie jeździli na piętach, buksowali i kręcili piruety z torbami albo całymi kartonami semli, a wszyscy z równym zawzięciem i koncentracją. Semli po prostu nie wolno traktować źle. Spłaszczona, przewrócona albo w jakikolwiek inny sposób zmaltretowana semla jest żałosna. Wystarczy minimalny odcisk palca na pudrowej powłoczce i cała przyjemność obraca się w niwecz. Semla musi zachować ortodoksyjnie świeży, nieskalany wygląd. Henry miał absolutną jasność co do semlowej etyki i całą drogę buksował z pudłem ciastek w swoistym chwycie żyroskopowym, gotów poobijać się niemiłosiernie, byle donieść je w znośnym stanie. Zupełnie jak dostawa dragów: święte i drogie.


____________________________________________________________________________

Klas Östergren "Gentlemani" przeł. Anna Topczewska, DodoEditor, Kraków 2010, s. 4-5-406
____________________________________________________________________________

poniedziałek, 11 lutego 2013

Szaleniec z Placu Wolności

Nie często mamy szczęście spotkać kogoś tak z tak wspaniałą i ekscytującą opowieścią, jak opowieść tego niezwykłego mężczyzny. Lepiej powiedzieć „niezwykłego” niż „szalonego”, ponieważ „niezwykłość” przemawia do ludzi, w odróżnieniu od koszmarów, przerażenia i bólu. (s. 93)


Hasan Blasim zapewne wie, o czym pisze. Ten urodzony w Bagdadzie pisarz i poeta, od 2004 r. mieszkający w Finlandii, niejedno w życiu już widział i słyszał. Być może dlatego w każdym z jego czternastu opowiadań występują „niezwykli” bohaterowie. Jasnowłosi młodzieńcy regularnie przechodzący przez nędzną dzielnicę przyczyniają się do jej rozkwitu, porwany z karetki sanitariusz jest zmuszany do odgrywania terrorysty w filmach kręconych przez ekstremistów, redaktor gazety awansuje ubarwiając przeznaczone do druku listy żołnierzy, a sprzedawca z targu znajduje wśród owoców części intymne kobiety, która wcześniej się wysadziła przy pomocy ładunków wybuchowych.

O reżimie, wojnie i terrorze Blasim nigdy nie opowiada wprost, bolesne tematy pojawiają się mimochodem. Można się domyślać, że pod obłędem bohaterów skrywają się traumy i lęki, których skalę da się zmierzyć poziomem absurdu w przytaczanych opowieściach. Salim dokonujący przedziwnych rytuałów w celu zapanowania nad snami, emigrant Ali podróżujący z walizką zawierającą kości matki czy mężczyzna, który nie potrafi się nie uśmiechać to tylko kilka osobliwych przykładów. Szaleństwo czy też „niezwykłość” naznacza bohaterów również w inny sposób – są skazani na niezrozumienie i samotność, nie tylko w obcym kraju, ale i wśród najbliższych.

Siłą opowiadań Blasima jest dyskrecja, z jaką przemyca ponure treści, nadając im niecodzienny, niekiedy nawet szokujący wydźwięk. Nie jest to literatura zaangażowana politycznie, a jednak zmusza do pochylenia się nad tragedią zwykłych obywateli i czyni to skuteczniej niż setki obrazków z krajów arabskich, które można zauważyć w mediach, a które najczęściej ledwie przyjmuje się do wiadomości. Pisać o terrorze i jego ofiarach bez epatowania brutalnością i drastycznością to sztuka. Blasim najwyraźniej ją posiadł.

_________________________________________________________________________________________

Hasan Blasim „Szaleniec z Placu Wolności”, tłum. Agnieszka Piotrowska, Wyd. Biuro Literackie, Wrocław, 2013
_________________________________________________________________________________________

piątek, 8 lutego 2013

Marcowe spotkanie Klubu Czytelniczego

Zgodnie z zapowiedzią pora na wycieczkę literacką w bardziej egzotyczne regiony. Zapraszam do magicznego świata Macondo, który w twórczości Gabriela Garcíi Márqueza pojawiał się wielokrotnie. W marcu naszą lekturą będzie „Szarańcza” (1955) czyli debiutancka powieść kolumbijskiego Noblisty.

Z notki wydawcy: W dogorywającym już po okresie ekonomicznej świetności Macondo umiera znienawidzony niemal przez wszystkich mieszkańców lekarz, który niegdyś odmówił całemu miasteczku swej zawodowej pomocy. Teraz nadeszła dla Macondo chwila odwetu: lekarzowi zostanie odmówiony pochówek. Jednak wśród rozkoszujących się zemstą mieszkańców znajduje się jeden, który decyduje się spełnić, wbrew woli ogółu, „haniebny obowiązek”, dzięki któremu dziwny pogrzeb osamotnionego lekarza staje się dla bohaterów pretekstem do opowiedzenia o życiu w zrujnowanym i unicestwionym przez kurz małym, kolumbijskim miasteczku.


Książkę można przeczytać nie odchodząc od komputera – dostępna jest tu. Rzecz krótka (tylko 128 stron w wydaniu papierowym), ale bogata w treści.

Początek dyskusji w piątek 15 marca 2013 r. Zapraszam serdecznie.



środa, 6 lutego 2013

Idąc rakiem na "Darze Pomorza"

Dzięki TVP Kultura można było wczoraj wieczorem zajrzeć pod pokład „Daru Pomorza”, a tam – rzecz niezwykła. W ciasnej przestrzeni Krzysztof Babicki wyreżyserował „Idąc rakiem” Güntera Grassa czyli książkę zainspirowaną tragedią MS "Wilhelm Gustolff", który w styczniu 1945 r. został zatopiony przez radziecką łódź podwodną. Z około 10 tysięcy niemieckich uciekinierów, rannych żołnierzy i członków załogi przeżyło zaledwie kilkaset osób.


Spektakl nie jest jednak elegią ku czci ofiar, katastrofa z czasów wojny posłużyła tu do przedstawienia dość szerokiej problematyki. Mamy zatem historię Tulli Pokrieffke z Gdańska, której przyszło uciekać pechowym statkiem i rodzić syna podczas akcji ewakuacyjnej. Co i rusz pojawia się oficer radziecki Marinesco, który domaga się najwyższego odznaczenia państwowego za zatopienie statku wroga. Jest i pojedynek na dwa laptopy, podczas którego dwaj młodzieńcy dowodzą słuszności lub jej braku w odniesieniu do poczynań Hitlera i żydowskiego zabójcy Wilhelma Gustloffa, prominentnego narodowego socjalisty. „To się nigdy nie skończy” mówi zszokowany Pokrieffke na widok neofaszystowskich treści w internecie.


Z opowieści obejmującej kilkadziesiąt lat wyłania się historia kraju i jednostki. Postacią najciekawszą i najbardziej złożoną jest Tulla (fantastyczna Dorota Lulka), niespełniona jako kobieta, nieszczęśliwa jako matka z obowiązku, zawiedziona jako wyznawczyni hitleryzmu. Rekompensatę za rozczarowania stanowi dla niej wnuk Konradzik, który „strzela, bo jest Niemcem”. Na przykładzie rodziny Pokrieffke dobrze pokazano przepaść między kolejnymi pokoleniami niemieckimi: syn Tulli (świetny Dariusz Szymaniak) nie jest w stanie zrozumieć sentymentów i poglądów matki, a tym bardziej zabójstwa, jakiego dopuścił się jego syn (Maciej Wizner) na żydowskim koledze (Szymon Sędrowski).


To najważniejsze wątki spektaklu Teatru Miejskiego w Gdyni, który porusza i zaskakuje aktualnością. Ta znakomita psychodrama wiele zawdzięcza żywej adaptacji Pawła Huelle, z lekka klaustrofobicznej scenerii i naturalnie obsadzie. Istotnym dodatkiem okazał się powracający motyw muzyczny – niepokojący i złowieszczy. To było wyjątkowo udane przedstawienie, także pod względem realizacji na potrzeby telewizji.


********************************************************************
„Idąc rakiem” na podstawie powieści Güntera Grassa
Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza w Gdyni

Adaptacja: Paweł Huelle
Reżyseria: Krzysztof Babicki
Scenografia i kostiumy: Marek Braun
Muzyka: Marek Kuczyński

Obsada: Beata Buczek–Żarnecka, Rafał Kowal, Eugeniusz Krzysztof Kujawski, Dorota Lulka, Elżbieta Mrozińska, Agata Moszumańska, Andrzej Redosz, Szymon Sędrowski, Bogdan Smagacki, Dariusz Szymaniak, Maciej Wizner Grzegorz Wolf

Premiera 13.05.2012 r.

Fotografie autorstwa Romana Jochera pochodzą ze strony Teatru Miejskiego w Gdyni



poniedziałek, 4 lutego 2013

Pakistan ekspresowo

Autorka „Pakistan Express” nie podróżowała szybkim pociągiem, ale takie można odnieść wrażenie: zobaczyła wiele, niestety zabrakło czasu na zgłębienie tematów. W książce pojawiają się migawki ze sklepów i targowisk, z zakazanych przyjęć i projekcji przemycanych filmów, ze szkół i demonstracji. Jest mowa o koncertach rockowych i drag queen, ale też o ekstremistkach religijnych i antytalibskich duchownych. To wszystko jest jednak bardzo powierzchowne i nie daje szerokiego wglądu w pakistańską rzeczywistość. Najlepsze są rozdziały dotyczące polityki, jak na przykład ten o Benazir Bhutto.


Choć podtytuł książki brzmi „Jak żyć i gotować w cieniu talibów", u Mahjar-Barducci podpowiedzi w tych kwestiach brak. Z jej tekstów można wyciągnąć tylko jeden wniosek: należy urodzić się w bogatej rodzinie i w miarę możliwości dyskretnie żyć na sposób zachodni. Co powinni zrobić skromnie sytuowani mieszkańcy Pakistanu czyli większość społeczeństwa liczącego ponad 180 milionów obywateli, nie wiadomo. Książka pozostawia duży niedosyt i nie pomogą tu nawet przepisy kulinarne z regionu opisywanego przez Muhjar-Barducci. Niemniej kurczaka biryani spróbować zawsze warto.;)


Kurczak Biryani

Składniki:
• pół kilograma mięsa z kurczaka (np. piersi i/lub udka)
• 600 gram ryżu basmati
• 4 ząbki czosnku
• 2 łyżeczki czerwonej papryki w proszku
• 1 łyżeczka kurkumy
• półtorej łyżeczki kuminu (a nie kminku, jak podaje tłumaczka)
• 2 drobno pokrojone cebule
• pół laseczki cynamonu
• kilka szczypt kardamonu
• 5 goździków
• 2 kawałki pokrojonego imbiru
• 5-6 pokrojonych pomidorów z puszki
• woda
• olej

Przygotowanie:
Mięso umieścić w szybkowarze, dodać pól litra wody i gotować przez 10 minut. Na patelni na wolnym ogniu zrumienić cebulę i przyprawy z dodatkiem oleju. W dalszej kolejności dodać też kurczę, gotować aż do zagęszczenia sosu.
W międzyczasie przez 5 minut gotować ryż we wrzącej i posolonej wodzie.
Następnie w żaroodpornym, posmarowanym masłem naczyniu żaroodpornym ułożyć odcedzony ryż, na nim kurczę z pomidorowym sosem. Zalać szklanką wody (dodać kolejną w miarę potrzeby, dalej gotując) i piec przez ok. 40 minut.

______________________________________________________________________________________

Anna Mahjar-Barducci „Pakistan Express. Jak żyć i gotować w cieniu talibów”, tłum. Hanna Serkowska, Wydawnictwo Sic!, Warszawa, 2012
______________________________________________________________________________________

piątek, 1 lutego 2013

Śledztwo prowadzi radca Heumann

Gdybyśmy szli tylko tym tropem… - Heumann spojrzał na Wanię i Seibta – musielibyśmy przesłuchać tysiące ludzi na całym świecie, łącznie z cesarzem abisyńskim i królową angielską. Jakiś bałwan wykroiłby z tego oczywiście całą powieść, jeden morderca wśród dwunastu tajemniczych Murzynków… (s. 74)


Ladislav Fuks bałwanem nie był i znalazł inny sposób na napisanie kryminału: stworzył powieść psychologiczną, w której zbrodnia i śledztwo stanowią tło. Od poszukiwań sprawcy ważniejsze są rozgrywki pomiędzy tytułowym Heumannem, szefem stołecznej policji, a jego dorastającym synem. W sumie nic nowego – dwóch skonfliktowanych mężczyzn w jednym domu, młodszy powodowany hormonami i słabo skrywanym żalem, starszy – poczuciem obowiązku i honorem. Teoretycznie powinno buzować i iskrzyć, tymczasem historia przypomina danie spreparowane w laboratorium i serwowane na zimno. Bez przystawek i deseru, za to z kleksem ostrej musztardy podawanej na koniec posiłku.

Początkowo lektura wydała mi się nawet smakowita. Wszak akcja książki nie zawsze musi toczyć się wartko, a z bohaterami nie trzeba się utożsamiać, żeby całość uznać za dobrą. O problemach rodzinnych można opowiadać także bez emocji. Lekka niestrawność pojawiła się dopiero po kilku dniach, a sprawcą okazało się zakończenie „Śledztwa…”. W pierwszej chwili było zaskakujące, z czasem jednak straciło na wiarygodności. Na nic zdała się psychologia postaci i chłodny styl Fuksa - efekt dobrze napisanej powieści został zepsuty. W ostatecznym rozrachunku finał niestety nie przekonuje i pozostawia absmak. A mogło być to wytrawne danie pobudzające apetyt.

_____________________________________________________________________________________

Ladislav Fuks „Śledztwo prowadzi radca Heumann” przeł. Emilia Witwicka, Czytelnik, Warszawa, 1976
_____________________________________________________________________________________