wtorek, 29 listopada 2011

Styczniowe spotkanie Klubu Czytelniczego

Tym razem proponuję powieść Italo Calvino "Jeśli zimową nocą podróżny" (1979). Książka głośna, bo specyficzna: autor bawi się z czytelnikiem, bawi się także literaturą jako taką. Oto próbka czyli pierwszy akapit:

Zabierasz się do czytania nowej powieści Italo Calvina "Jeśli zimową nocą podróżny". Rozluźnij się. Wytęż uwagę. Oddal od siebie każdą inną myśl. Pozwól, aby świat, który cię otacza, rozpłynął się w nieokreślonej mgle. Drzwi lepiej zamknąć: tam zawsze gra telewizor. Powiedz im to od razu: Nie, nie chcę oglądać telewizji! Podnieś głos, inaczej cię nie usłyszą: Czytam! Nie chcę, aby mi przeszkadzano! Może cię nie usłyszeli przy całym tym hałasie, powiedz głośniej, krzyknij: Zaczynam czytać nową powieść Italo Calvina! A jeśli nie chcesz, nic nie mów, miejmy nadzieję, że zostawią cię w spokoju.


Książka może by trudna do zdobycia, na szczęście można pobrać ją z sieci.

Mam nadzieję, że dacie się skusić na ten eksperyment literacki w wydaniu włoskim. Początek dyskusji w piątek 27 stycznia 2012 r.

Zapraszam;)

sobota, 26 listopada 2011

Pierrot mon ami

"Pierrot mon ami" Raymonda Queneau to jedna z dwóch książek (obok Murphy'ego Samuela Becketta), którą podczas wyprowadzki zabiera ze sobą główny bohater "W sieci" Iris Murdoch. Powieść Brytyjki oferuje wiele interesujących tropów (patrz: ostatnia klubowa dyskusja), szkoda byłoby pominąć ciekawie zapowiadający się wątek literacki. Autorka otwarcie przyznawała, że wiele zawdzięcza twórczości Queneau i w jej powieści to widać, choćby na poziomie treści. Główni bohaterowie "W sieci" i "Pierrot mon ami" mają ze sobą wiele wspólnego: obaj są po 30-tce, samotni, bez stałej pracy i pieniędzy. W miłości szczęścia nie mają, za to w ściąganiu na siebie drobnych nieszczęść - owszem. Obaj odbędą podróż (także w sensie metaforycznym) napędzaną bardziej przypadkami niż decyzjami. Podobieństw sporo, można zatem przyjąć, że Murdoch postanowiła zabawić się powieścią uwielbianego pisarza i/lub złożyć mu swoisty hołd.


Zapominając na chwilę o Murdoch pozostajemy z powieścią Queneau osadzoną w przedwojennym (?) Paryżu, w świecie lunaparku i cyrku, podejrzanych typków i kochliwych kobiet. Fabuła jest prosta, z uroczymi humorystycznymi wstawkami i gdyby nie posłowie tłumaczki Anny Wasilewskiej, zapewne odłożyłabym książkę bez możliwości docenienia w pełni talentu pisarza;). Byłoby ze mną tak, jak w epilogu z głównym bohaterem:

(...) wyobraził sobie powieść, która by z tego mogła powstać, powieść kryminalną, która zawarłaby zbrodnię, winowajcę i detektywa oraz niezbędne zestrojenie wszelkich nieścisłości dochodzenia, tymczasem widział powieść, z która tego powstała, powieść tak dalece pozbawioną przemyślności, że nie sposób było ustalić, czy istniała w ogóle jakaś zagadka, czy też nie, powieść, w której wszystko mogłoby się zazębiać zgodnie z policyjnym zamysłem, a tak naprawdę było doskonale wyzute z przyjemności, jakich dostarcza wszelkie widowisko i każda działalność tego rodzaju. [str. 177]

Okazuje się bowiem, że "Pierrot mon ami" to istna kopalnia skarbów. A to świetnie oddany potoczny (żeby nie powiedzieć "knajacki") język, a to wykorzystanie pojęć matematycznych do opisywania rzeczywistości (ważną rolę odgrywa liczba osiem). Profanum (wesołe miasteczko, cyrk) sąsiadujące z sacrum (grobowiec), ład z chaosem. Czas przeszły przeplatający się wbrew logice z czasem przeszłym. Śledztwo, które nie jest śledztwem, bo nie było żadnej zbrodni ani przestępstwa. Była za to mistyfikacja i powoli za takową zaczynam uważać samą powieść Queneau;).

____________________________________________________________________________________

Raymond Queneau "Pierrot mon ami", tłum. Anna Wasilewska, Wydawnictwo PIW, Warszawa, 2002
____________________________________________________________________________________


czwartek, 24 listopada 2011

Kojące solo

Powodzenia u mężczyzn nie miałam nigdy. Szczęścia w miłości także niewiele. Uczucie, które najczęściej przeżywam, to tęsknota. Jestem szczęśliwym człowiekiem. [str. 7]

No właśnie - czy aby na pewno autorka jest szczęśliwa? Wątek samotności stale przewija się przez zapiski w "Solo", a te obejmują przecież ponad 10 lat. Dojrzała kobieta próbuje "rozgościć się" w swoim życiu bez dzieci, które dorosły i wyprowadziły się z domu, oraz bez mężczyzny, którego brakuje z różnych powodów. Sądząc po przytaczanych wyimkach z lektur autorka wciąż oswaja nową sytuację, jeszcze się uczy być sama. Nie jest to żałosne użalanie się, o nie! Odnoszę wrażenie, że Raduńska samą siebie chce przekonać, że jest już dobrze, że samotność jej nie doskwiera, a w rzeczywistości jest inaczej: nadal tęskni. To nie zarzut, to uwaga osoby postronnej. I wierzę, że można być szczęśliwym odczuwając tęsknotę.


Raduńską lubię za spokój. Jej książki (wszystkie bazują na notatkach w dzienniku) są szansą na wyciszenie i głębszą refleksję. Od ich czytania robi się ciepło na duszy, a na sercu jakby lżej. To nie jest wielka literatura, ale ma silne właściwości kojące. Nawet dla kogoś takiego jak ja, kto żyje całkowicie odmiennymi problemami. W porównaniu z "Białymi zeszytami" i "Kartami z białego zeszytu" w obecnym tomie najwięcej jest cytatów i przemyśleń, pracy "nad sobą". Odnotowywanie wydarzeń jest mniej istotne, wyjątek stanowi odchodzenie bliskich osób i relacje z dziećmi, z rzadka - wojna w Iraku. W moim przypadku "Solo" z pewnością zaowocuje lekturą kilku książek, które wspomina Raduńska - najwyraźniej nadeszła pora na przeczytanie "Biegnącej z wilkami" Estes. I tylko żal, że wydawnictwo zdecydowało się na tak infantylną okładkę;(.

___________________________________________________________

Sonia Raduńska "Solo", Wydawnictwo Dobra Literatura, Słupsk, 2011
___________________________________________________________




wtorek, 22 listopada 2011

Karamazowy

Na mrocznej scenie widać tylko duży czarny sześcian. Kiedy rozlegnie się głośna, rytmiczna muzyka, ściany pudła opadną ukazując poupychanych w środku aktorów i elementy scenografii. Widok przypomina szkatułkę z licznymi przegródkami, w których przechowuje się rozmaite skarby. Scena obrotowa rusza, aktorzy ożywają i zaczynają ustawiać rekwizyty. Wszyscy - pogrupowani w swoich "celach" - pozostaną na scenie do końca spektaklu: czasem będą z przodu, czasem w głębi, będą też przenikać do innych przegródek. Scena obracać będzie się często, w miarę rozwoju wydarzeń w coraz szybszym tempie, w finale będzie pędzić ze stukotem niczym pociąg po szynach.


O czym są "Bracia Karamazow", większość czytelników raczej wie, od ponad 130 lat nic w tej kwestii się nie zmieniło.;) U Opryńskiego jest i portret rodziny, i namiętności, są też pytania o Boga czyli to, co w powieści Dostojewskiego najważniejsze. Dla mnie inscenizacja Teatru Provisorium pozostanie na długo w pamięci głównie dzięki Adamowi Woronowiczowi grającemu starego Karamazowa. Śmiało mogę powiedzieć, że ten spektakl Woronowiczem stoi. Jego ojciec to rozmemłany facet w pasiastym szlafroku i starych kapciach, który ciągle roi o młodej kochance, popija koniaczek i zmusza innych do wysłuchiwania jego pseudo-mądrości. Kabotyn pierwszej wody - tak śmieszny, że aż straszny. Do złudzenia przypominał mi domorosłych mędrców, jakich można spotkać u cioci na imieninach albo na przystankach autobusowych. Niech no tylko trafi się temat i przygodny słuchacz, a już - przekonani o swojej nieomylności - zaczynają snuć teorie i robić wykłady. Było tak, jak powiedział inny wybitny Rosjanin: z czego się śmiejecie? z samych siebie się śmiejecie.


Bardzo dobrych ról jest w tym przedstawieniu więcej, w moim odczuciu to jednak nie bracia Karamazow, ale ich ojciec jest osią wydarzeń. Ciekawie poprowadzona została postać Smierdiakowa (Jacek Brzeziński) - wyfraczony, ze stoickim spokojem znosi humory i rozkazy starego; niby sługa, a jednak wydaje się ponad to. Maniera, z jaką recytuje kwestie, zawsze frontem do widowni, jest równie irytująca, co frapująca. Smierdiakow zupełnie niepodobny do tych, jakich do tej pory oglądałam w teatrze. Inaczej potraktowane zostały także postaci kobiece - wokół miłości dramat się rozgrywa, ale nawet Gruszeńka wydaje się bohaterką dalszego planu.


Spektakl Opryńskiego jest bardzo udany, choć najlepiej byłoby go obejrzeć kilka razy, aby lepiej ogarnąć całość. Jedyne, co mi zgrzytało, to całkowicie zbędne odniesienia do współczesności, zwłaszcza do komór gazowych. Poza tym - bez zarzutu. W ubiegłym tygodniu przedstawienie można było obejrzeć na gościnnych występach w Warszawie. Podobno jest szansa na to, że w przyszłym roku "Braci Karamazow" będzie można obejrzeć w TVP Kultura.


********************************************************************************************
Teatr Provisorium „Bracia Karamazow” na motywach powieści F. M. Dostojewskiego
tłumaczenie: Cezary Wodziński
adaptacja tekstu i reżyseria: Janusz Opryński
asystent reżysera: Adam Woronowicz
obsada: Tomasz Bazan, Anastazja Bernad, Jacek Brzeziński, Romuald Krężel, Łukasz Lewandowski, Mariusz Pogonowski, Karolina Porcari, Magdalena Warzecha, Adam Woronowicz, Marek Żerański

więcej informacji na stronie Teatru

fot. nr 1 Bartlomiej Sowa
fot. nr 2 Małgorzata Genca



piątek, 18 listopada 2011

Klub czytelniczy (odc. 11) - W sieci

Gwoli uzupełnienia do wydania polskiego powieści Iris Murdoch: w wersji oryginalnej na wstępie pojawia się cytat z The Secular Masque Johna Drydena. Brzmi on następująco:
All, all of a piece throughout:
Thy Chase had a Beast in view:
Thy Wars brought nothing about;
Thy Lovers were all untrue.
'Tis well an Old Age is out,
And Time to begin a New.


Pytania na dzisiaj:

1. "W sieci" jest tylko komedią pomyłek czy czymś więcej?

2. Jakie są w Waszym odczuciu mocne i/lub słabe strony powieści Murdoch?

3. Tytuł powieści jest cytatem z książki głównego bohatera "Ostatni argument" (w wersji oryginalnej The Silencer):

Wszelkie teoretyzowanie jest ucieczką. Musimy się poddać samej sytuacji, a ta jest zawsze i przede wszystkim szczegółowe. Tak naprawdę to do niej się nigdy nie zbliżymy dostatecznie, gdybyśmy nie wiem jak się starali wczołgać do sedna rzeczy, pod samą siatkę. [str. 144]

Czym dla Was jest tytułowa sieć?

4. W powieści Murdoch sporo mówi się o książkach. Dwie powieści, jakie Jacek (Jake) Donaghue zabiera z mieszkania Magdy (Madge), to Murphy Samuela Becketta oraz Pierrot Mon Ami Raymonda Queneau (temu ostatniemu dedykowane jest zresztą "W sieci"). Jacek (Jake) jest nie tylko niespełnionym pisarzem, ale też tłumaczem książek J. P. Breteuila, który zostaje laureatem nagrody Goncourta. Czy wątek literacki służy Waszym zdaniem tylko budowaniu postaci i akcji czy ma głębsze znaczenie?

5. Iris Murdoch studiowała m.in. filozofię, dużo uwagi poświęciła przede wszystkim dziełom Sartre'a i Wittgensteina. W jakim stopniu jej zainteresowania znajdują odbicie w powieści?

6. Miejsce na Wasze pytania



Do dyskusji można się przyłączyć w dowolnej chwili - ograniczeń czasowych nie ma.


Zapraszam do dyskusji;)

wtorek, 15 listopada 2011

Nałuskałam się

Za pierwszym razem moje łuskanie fasoli z Myśliwskim skończyło się po 100 stronach. Nie porwała mnie historia starszego pana, utknęłam na jednym z meandrów tej tasiemcowej opowieści. Potrzeba było kilku lat i bata w postaci planowanej dyskusji w bibliotecznym klubie książki (dzisiaj wieczorem inauguracja), żebym ponownie sięgnęła po powieść. Tym razem było znacznie lepiej: czytanie poszło jak z płatka.


Autorowi nie można odmówić pomysłowości i rozmachu, nie można mu też odmówić biegłości w tworzeniu pięknych scen. U Myśliwskiego historyjki sypią się niczym ziarna fasoli z wysuszonych strąków. O piaskownicy i wigilijnych potrawach, o drzewach i kobiecych nogach, o pociągach i chorobach, a przede wszystkim - o muzyce i kapeluszach. Stopniowo klaruje się życiorys narratora, powoli poznajemy lepiej tego tajemniczego mężczyznę. Tylko co z tego wynika? Dla mnie niewiele, bo to książka o wszystkim i o niczym. Ilość poruszanych tematów i powtarzalność chwytów literackich zaczęła mnie w pewnym momencie przytłaczać. Odniosłam wrażenie, że tak naprawdę cała opowieść zmierza donikąd. Naturalnie mógł być to świadomy zabieg autora, mnie niestety nie przekonał.

Mając w pamięci znakomity "Widnokrąg" i "Nagi sad" poczułam się nieco rozczarowana. "Traktat o łuskaniu fasoli" bez wątpienia dostarcza licznych doznań estetycznych i wzruszeń, brakuje w nim jednak myśli przewodniej. Dla mnie to przykład powieści, w której "więcej" nie znaczy "lepiej", wręcz przeciwnie. Myślę, że skrócenie tekstu o kilkadziesiąt stron dałoby lepszy efekt, ale to naturalnie moje widzimisię. Tak czy owak, Myśliwskiego warto czytać - ma swój własny styl i tworzy literaturę wyjątkowo piękną.

_____________________________________________________________________

Wiesław Myśliwski "Traktat o łuskaniu fasoli", Wydawnictwo ZNAK, Kraków, 2006
_____________________________________________________________________


piątek, 11 listopada 2011

My się chyba już znamy

Panna Hearne uśmiechnęła się do odbicia swej kanciastej twarzy. Pod jej spojrzeniem ta twarz w lustrze przeobraziła się w i zaokrągliła, ziemista cera pojaśniała, długi spiczasty nos, na którym osiadła łezka zimna, stał się pięknym noskiem. Ciemne oczy, rozlatane, pełne urojonych obaw, patrzyły teraz wielkie, sarnie, świetliste. Jej piersi i ramiona brzydkie jak najtańszy wieszak, nabrały łagodnej krągłości ponad wiotką znów dziewczęcą kibicią.

Widziała w lustrze ta nieładna panna Hearne siebie zmienioną zupełnie, widziała swoją urodę. Jeszcze mogła się łudzić. Jej brzydota, która kiedyś kiełkowała ukryta w niezgrabnym gapiowatym podlotku, potem rosła w niepozornej młodej pannie, a teraz już zaczynała kwitnąć w kobiecie powyżej lat czterdziestu, jeszcze nie była brzydotą uderzającą, pełny rozkwit miała osiągnąć dopiero w kobiecie starej, uniemożliwiając raz na zawsze wszelkie zabawy w piękność przed lustrem.
[str. 18]


Czytając powieść Briana Moore'a niejednokrotnie przychodziło mi na myśl, że tak mogłyby wyglądać dalsze losy Jean Brodie z powieści Muriel Spark. Judyta pełnię życia ma już za sobą, ale bardzo przypomina mi pannę B. - ma równie nieznośny sposób bycia. Nie wiem, co bardziej zaważyło na tych skojarzeniach - podobny styl pisarski i postacie czy też fakt, że obie bohaterki w adaptacjach filmowych zagrała ta sama aktorka - Maggie Smith. Jedno jest pewne - "Judyta" podobała mi się bardzo.

U Moore'a okoliczności są naturalnie inne niż u Spark: ponury Belfast lat 50-tych, a w nim stara panna w wynajętym pokoju. Utrzymuje się ze skromnej renty po ciotce i lekcji muzyki, niestety uczniów zaczyna brakować. Jedyną radością jest cotygodniowa herbatka u znajomych - Judyta przeżywa te spotkania tak bardzo, że zawczasu przygotowuje sobie tematy do omówienia. Równie gorliwie podchodzi do każdego nowo poznanego mężczyzny - a nuż okaże odrobinę zainteresowania i coś z tego wyjdzie? Owo "coś" to naturalnie małżeństwo, bycie żoną jest dla głównej bohaterki szczytem marzeń i ostatnią deską ratunku, zwłaszcza że nawet Jezus ją opuścił.

Szkoda mi tej Judyty. Bywa natrętna i nietaktowna, jej rozpaczliwe działania budzą głównie irytację, ale żal mi kobiety. To oczywiście zasługa autora, który pomysłowo przedstawił swoją bohaterkę: pozwolił czytelnikowi "podsłuchiwać" jej myśli, a czasem także osób postronnych. Nic tylko współczuć. Zaznaczam, że nie jest to powieść ckliwa czy jednowymiarowa. Wręcz przeciwnie, to powieść poruszająca co najmniej kilka istotnych tematów, z dobrze wymyśloną bohaterką i narastającym napięciem. Raczej bym na nią nie trafiła, gdyby nie kwiecista okładka wydania amerykańskiego:


__________________________________________________________________

Brian Moore "Judyta", tłum. Zofia Kierszys, Wydawnictwo PAX, Warszawa, 1971
__________________________________________________________________


środa, 9 listopada 2011

Emma Bovary doby PRL-u

Każda epoka ma swoją panią Bovary, PRL również. Film Zbigniewa Kamińskiego "Pani Bovary to ja" (1977) nie jest wierną ekranizacją powieści Flauberta, ale książka odgrywa w nim istotną rolę. To po jej przeczytaniu 30-letnia Anna (Jadwiga Jankowska-Cieślak) konstatuje, że ma wiele wspólnego z bohaterką powieści. Jej życie jest równie nudne (wychowuje kilkuletniego synka), z mężem ( Tomasz Grochoczyński) rzadko obecnym w domu rozumie się coraz gorzej, do tego dochodzą różnego rodzaju ograniczenia - na samochód trzeba długo czekać w kolejce, wycieczka do Włoch jest za droga, mieszkanie w bloku też nie jest szczytem marzeń. Sfrustrowana kobieta postanawia ubarwić swoją szarą egzystencję, od czego są w końcu oszczędności na książeczce PKO;). Zaczyna się szał zakupów, wizyty u kosmetyczki, potencjalny kochanek też się znajdzie.


Po raz pierwszy film Kamińskiego widziałam kilkanaście lat temu - bardzo mi się wówczas spodobał. Po raz drugi obejrzałam go niedawno (cykl "Polka w kinie" w Kino Polska), będąc na zupełnie innym etapie życia - wrażenia były jednak podobne. Główna bohaterka nie straciła na autentyczności, a jej rozgoryczenie nie różni się niczym od rozgoryczenia współczesnych 30-latek. Ten mało znany film zaskoczył mnie dobrym poziomem: jest sprawnie zrobiony i zagrany, pomysłowo wykorzystuje XIX-wieczną powieść (od czasu do czasu z offu słychać fragmenty "Pani Bovary" komentujące poczynania Anny) i najzwyczajniej w świecie wciąga. Co więcej, twórcy filmu pokusili się o własne zakończenie: główna bohaterka nie umiera, ale na swój sposób przegrywa. Myślę, że miłośnicy kina i literatury nie będą zawiedzeni.


*******************************
Pani Bovary to ja (1977)

reżyseria: Zbigniew Kamiński
scenariusz wg pomysłu Andrzeja Szczypiorskiego: Zbigniew Kamiński
muzyka: Franciszek Szubert
obsada: Jadwiga Jankowska-Cieślak, Tomasz Grochoczyński, Jerzy Radziwiłowicz, Krystyna Janda

Więcej informacji o filmie tutaj, choć streszczenia lepiej nie czytać - zdradza wszystko;(



poniedziałek, 7 listopada 2011

Nie tylko dla chemików


A może wręcz głównie dla laików. Fotobiografia Marii Skłodowskiej-Curie jest publikacją szczególną - to przede wszystkim zdjęcia, pokazujące Noblistkę od jej najmłodszych lat do ostatnich miesięcy życia. Album ma 180 stron i zawiera co najmniej tyle samo fotografii, można więc poznać inną twarz Skłodowskiej niż ta, która przez lata pokutowała w podręcznikach i okolicznościowych wydawnictwach. Jest tu fizjonomia podlotka i staruszki, zdjęcia pani naukowiec na łonie rodziny i w miejscu pracy oraz szacownej Noblistki odbierającej wyróżnienia na licznych uroczystościach. Komentarz do fotografii stanowią fragmenty korespondencji, dziennika oraz autobiografii Skłodowskiej. Kilka listów zamieszczono w całości, można więc zabawić się w grafologa;). Dla mnie najciekawszy jest jednak rysunek psa wykonany przez nastoletnią Marysię:


Przeglądam album po raz kolejny i myślę sobie, że gdybym otrzymała taki w szkole jako nagrodę, być może miałabym więcej serca do chemii i zainteresowała się tym przedmiotem. Ciekawe zdjęcia i nietuzinkowy życiorys (na końcu książki znajduje się biogram w trzech wersjach językowych) mają dużą moc przekonywania. W przypadku Skłodowskiej ten życiorys na pewno nie pozostawia obojętnym: Polka, wybitny naukowiec w czasach mało przyjaznych kobietom, dwukrotnie uhonorowana najważniejszą nagrodą w dziedzinie nauki, do tego pracująca nad substancjami niebezpiecznymi. Piękna postać, niestety słabo "promowana" na lekcjach, a szkoda. Całe szczęście, że obecnie robi się znacznie więcej w tym kierunku i Noblistka ma szansę zaistnieć szerzej w świadomości Polaków.


Dzisiaj mija 144. rocznica urodzin Marii Skłodowskiej-Curie.

____________________________________________________________________________________

Małgorzata Sobieszczak-Marciniak "Maria Skłodowska-Curie. Fotobiografia", koncepcja i opracowanie graficzne: Maciej Sadowski, Wyd. Studio Emka, Warszawa 2011
____________________________________________________________________________________


czwartek, 3 listopada 2011

Pozory mylą

'I thought you said she was in love with the boy'.
'So she was.'
'Well, wasn't it only last week he died? You said he died of desyntery in Burma.'
'Yes, I know. But she met this naval type on Monday, she's madly in love with him.'
'She can't be in love with him,' said Nicholas.
'Well, they've got a lot in common she says.'
'A lot in common? It's only Wednesday now.'
[str. 95]

Powieść Muriel Spark z 1963 r. w lekkim tonie opowiada o losach kilku niezamożnych dziewcząt, które próbują zorganizować sobie życie w powojennym Londynie. Jest wśród nich otyła Jane aspirująca do roli intelektualistki, jest też nadzwyczaj atrakcyjna Selina, w tle słychać pobożną nauczycielkę dykcji Joannę, od czasu do czasu pojawia się również lekko stuknięta Paulina. Charakterystyka bohaterek może sugerować zabawną historyjkę, ale to tylko pozory.

Na zaledwie 144 stronach autorce doskonale udało się pokazać atmosferę pierwszych tygodni po zakończeniu wojny. Powroty do zburzonych domów, reglamentacja żywności, paliwa i mydła, urządzanie się na nowo. Z jednej strony radość i nadzieja, z drugiej - poczucie straty. Zabiegane bohaterki powieści nieźle sobie radzą z trudnościami, w miarę możliwości korzystają z uciech życia. A jednak daje się tu wyczuć niepewność i troska o przyszłość, co w przypadku braku pieniędzy i męża nie powinno dziwić.

The Girls of Slender Means nie oczarowały mnie podczas lektury. To książka, której urok i wartość dociera po przeczytaniu ostatniej strony. Lepiej spojrzeć na nią całościowo, żeby móc docenić oryginalną konstrukcję fabuły, powtarzające się cytaty i niedopowiedzenia - wtedy dopiero zaczyna błyszczeć pełnym blaskiem. Niezła rzecz.

______________________________________________________

Muriel Spark 'The Girls of Slender Means', Penguin Books, 1966
______________________________________________________