poniedziałek, 29 grudnia 2014

I nie mów do mnie Dżordżyk

Przecież to nie powieść kryminalna, do cholery! Takie było założenie, że piszemy o … pisaniu!
To jest twoim zdaniem o pisaniu? Bo dla mnie o miłości.
No to przecież mówię! Nie ma pisania bez miłości.
[s. 56]


„I nie mów do mnie Dżordżyk” jest zdecydowanie książką o pisaniu książki, choć dla miłości również znalazło się w niej miejsce. Fabuła rozwija się wokół pracy pisarki i asystenta nad nowym dziełem, które rodzi się w bólach, pośród dziesiątek rozmów telefonicznych, monologów wewnętrznych i listów. Cudnie chaotyczny charakter tej komunikacji powoduje, że świat bohaterów zaczyna mieszać się z wymyślaną przez nich opowieścią (miłosną, a jakże) i trudno w pewnym momencie stwierdzić, czyją historię właśnie czytamy.

Pomysł Tarasiuk na pomieszanie dwóch rzeczywistości, w istocie dwóch fikcji, był pierwszorzędny, niemniej jej książkę traktuję wyłącznie jako udany żart i ciekawy eksperyment literacki. „Dżordżyka” z pewnością wyróżnia także język – żywy, bo kolokwialny (dla mnie aż nadto) i niestety nic więcej. Sama treść jest miałka i trąci kiczem, co bardzo rozczarowuje, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę dopracowaną kompozycję. Szkoda.


____________________________________________
Magdalena Tarasiuk "I nie mów do mnie Dżordżyk"
Wyd. Słowo/Obraz Terytoria, Gdańsk 2014




środa, 24 grudnia 2014

W Wilię, jak zawsze

W Wilię, jak zawsze, od czwartej wszyscy na nogach. Jak zawsze, a nawet jeszcze bardziej, bo przecież w taką zimę najpewniejsze rzeczy niepewne. Domowy chleb od Wantułów mają przywieźć – przywiozą, nie przywiozą? Może Jano, przyszły szofer, a w dodatku muzyk, będzie musiał konie zaprzęgać i jechać? Kto wie, może drogę trzeba będzie przekopywać? Jak nie da rady – chleb z piekarni? A piekarnia czynna? Piekarze piekli w nocy? Światło było? Prąd był? W każdej chwili może nie być! I strucle muszą być dzisiejsze! Ciepłe i kruche! I opłatków jeszcze nie ma! Skoczysz, Kornelu? Pamiętasz drogę? Złóż życzenia Pastorowi i Pastorowej. Wstąp do kościelnych i nie zapomnij o wikarym, o ile łachudra jeszcze nie śpi. I drzewko trzeba stawiać! I ryb trzeba się chwytać, panie Naczelniku! Przez noc chyba całkiem w cebrach pozamarzały! Lód kuć! Lód kuć, póki cienki! I śnieg odgarniać! Jaką taką ścieżkę do bramy uczynić! I z pieców popiół już można wybierać, węgla tej zimy i tak braknie!
[…] 

Ale lądowaliśmy idealnie – cieśle ustawiali deski na stojakach, gospodynie prowizoryczne choć niezmiernie masywne stoły obrusami, a raz po raz i prześcieradłami nakrywały; ze wszystkich dolin nadciągali ludzie, każdy niósł, co mu pasowało: miód, czosnek, rybę na płaskim talerzu, bigos w garncu, chleb, sól, masło, ile się da opłatków, nikt nawet nie spojrzał na nasze szaleństwa pod ciemnymi chmurami, ściany namiotu były jak mur za Habsburgów postawiony.

Potem się okazało, że miejsca więcej niż stołowników, i Jula, i jej katolik, choć daleko, i tak za blisko siedzą. Życzenia jednak jak gdyby nigdy nic, opłatki maczane w miodzie jak gdyby nigdy nic, chleb z masłem i solą jak gdyby nigdy nic. Pan Trąba, pan Tlołka, organista Somnambulmeister, chórzyści, prezbiterzy, wszystkie wyznania, co o świcie były pod farą, wszyscy, nawet pijacy w kącie jak gdyby nigdy nic, a raczej jak Pan Bóg przykazał wiliują.

Jerzy Pilch, Wiele demonów, Warszawa 2013

Spłata dziesięciny - Pieter Brueghel





sobota, 20 grudnia 2014

Ręka, noga, kark i pieprzyki

Pojedynczy piksel jest punktem bez znaczenia, dopiero w zestawieniu z tysiącami innych tworzy konkretny obraz. Podobnie jest w książce Krisztiny Tóth, która każde ze swoich trzydziestu opowiadań osnuła wokół jakiegoś szczegółu ludzkiego ciała: ręki, uda, serca, pieprzyków. Elementy anatomii nie dominują, posłużyły głównie za pretekst do opowiadania historii; najważniejsze wydarza się poniekąd obok albo mimo tych detali.


Sceneria i bohaterowie „Pixela” zmieniają się jak w kalejdoskopie, niektóre postaci będą jednak co pewien czas powracać. Będą już w innym wieku i miejscu, czasem bardzo odległym od Budapesztu. Niektórzy zmienią się wręcz nie do poznania: Agę szukającą desperacko kandydata na męża spotkamy po kilkuletniej przerwie na pogrzebie teścia w Niemczech, dawny lowelas ciężko zachoruje i będzie zdany na łaskę rodziny, a osierocony podczas wojny Dawid zostanie cenionym lekarzem i wyjedzie pracować do Rumunii. Czasem o losach bohaterów usłyszymy w zupełnie innym opowiadaniu np. w rozmowie zatroskanej matki, poirytowanego ojca albo monologu zgorzkniałej żony, nie zawsze mając świadomość, o kim mowa.

Jest w tych opowiadaniach świeżość i lekkość, mimo że Tóth porusza wyłącznie poważne tematy. Skupia się przede wszystkim na przemijaniu, zawiedzionych nadziejach i straconych szansach, na szczęście ciężar tych historii nie przytłacza. Autorka zresztą dokłada starań, aby nie było zbyt koturnowo i od czasu do czasu wkracza na scenę, puszczając do czytelnika oko. Z jej pikseli powstała bardzo interesująca mozaika, która pokazuje, że młoda literatura węgierska ma się dobrze.

P.S. Duże brawa dla wydawnictwa za ascetyczną okładkę i staranną oprawę książki

_____________________________________________
Krisztina Tóth, Pixel, przeł. Klara Anna Marciniak
Wydawnictwo Studio Emka, Warszawa 2014


wtorek, 16 grudnia 2014

Niedobre dziecię

W oczekiwaniu na drugą część rozmów z profesor Janion powtórzyłam sobie „Niedobre dziecię”. Książka wciąga równie mocno jak za pierwszym czytaniem, czy mowa o smutnym dzieciństwie na "zsyłce" u wujostwa, o wojnie spędzonej w Wilnie, czy o studiach w Łodzi i pracy na uniwersytecie. Rozdziały o zaangażowaniu w marksizm i później w rewizjonizm, nie są może porywające, ale pozwalają zrozumieć kształtowanie się światopoglądu Janion. W tej rozmowie zresztą bardzo dużo się wyjaśnia, m.in. skąd wzięła się fascynacja romantyzmem i tematami żydowskimi.

Prowadząca wywiad Kazimiera Szczuka dokonała rzeczy trudnej, bo zdołała wydobyć ze swojej mentorki informacje, z którymi ta na pewno się nie obnosi. Czyli dotyczące ojca alkoholika, młodzieńczych prób poetyckich, bliskich zażyłości z koleżankami lub spraw tak przyziemnych jak słabość do grasicy cielęcej w sosie figowym serwowanej w jednej z warszawskich restauracji. Tytan pracy, jakim bez wątpienia jest profesor Janion, pokazany został wreszcie od bardziej prywatnej strony, co dobrze przybliża czytelnikom postać znanej badaczki literatury. Już się cieszę na drugi tom.


Kilka urywków rozmowy:

- o pierwszych lekturach:
Bardzo dużo czytałam, także „Mały Dziennik" ojca Kolbego, który ciocia prenumerowała. To była moja lektura codzienna. Co rano listonosz przynosił prasę i ja jako pierwsza zabierałam się do czytania. Z wielkim zapałem. Tam były straszne rzeczy popisane na Żydów. Na przekór wszystkiemu zrodziła się we mnie miłość do nich. […] Rozumiałam, że Żydzi mieli być tacy okropni jak ja. Źle się uczyłam, byłam bardzo nieposłuszna. Niedobre dziecko po prostu. [s. 12]
- o micie wojny:
Jak wynika z badań, dosłownie tych najnowszych, publikowanych w rocznicowych okolicznościach w Gazecie Wyborczej", wojna nauczyła nas niewiele. Większość Polaków uważa, że - po pierwsze - byliśmy bardzo bohaterscy, a po drugie - że bardzo cierpieliśmy, bardziej niż wszyscy, bardziej nawet niż Żydzi. Romantyczny mit wojenny, heroiczny i martyrologiczny, trwa dalej w najlepsze, bez żadnego opamiętania. Zresztą to Muzeum Powstania Warszawskiego i jego imprezy walnie się przyczyniają do podtrzymywania mitotwórczej potęgi wojny. Ale to jest też kwestia dominanty kulturowej. Naszą jest mit bohaterski, podstawowy mit polski. Trudno się z niego wyzwolić. Żadne książki tu nie pomagają, żadna wiedza historyczna. [s. 41]
- o dawnych metodach pracy:
Studia polonistyczne były wtedy bardzo wymagające, a potem już naprawdę... no, przytłaczająca była w moim wypadku praca zapoznania się z tą literaturą w kraju, czasopismami. Wtedy zdobyłam podstawy swojej erudycji. Znajomość czasopism, mniej więcej tego, co tam drukowano. Robienie notatek. Wtedy przecież nie było żadnego ksero, zapisywało się kartki, zeszyty. Kupy tych notatek. Pisało się ołówkiem. Porządkowanie notatek, system ułożenia tego wszystkiego. Cała manufaktura. Sprawy kompletnie już nieznane dzisiejszym ludziom. [s. 109]
- o kwestii kobiecej w środowisku akademickim:
Wtedy nie miało to znaczenia. To znaczy na pewno jakoś kątem oka dostrzegałyśmy te sprawy, ale nie były ani tematem badań, pracy naukowej, ani specjalnie tematem rozmów. Miałyśmy za to z panią Maryną taki żarcik, pewnie maskujący albo odreagowujący ten brak świadomości genderowej. Kiedy czasami pozwalałyśmy sobie coś wypić z jakiejś buteleczki ukrytej na półce, wódkę, koniak może, czy jakąś nalewkę, mówiłyśmy: „Napijmy się jak prawdziwi mężczyźni". I bardzo nas to śmieszyło... No i częścią tego etosu było wzdychanie, od czasu do czasu, „Ach, mieć żonę!". Naukowcy, profesorowie, ale i nawet doktoranci, mieli na ogól żony, które naprawdę znakomicie się o nich troszczyły. Od kanapki w teczce po wyprasowane koszule, przyszyte guziki, przepisane na maszynie teksty, obiad o określonej porze. Może nie zawsze i nie wszystkie, ale raczej tak, takie były żony. Nam to nie przysługiwało. [s. 131]
Na koniec fragment dzienniczka lektur 16-letniej Misi:


________________________________________________________
Janion. Transe – traumy – transgresje. Tom 1. Niedobre dziecię. Z Marią Janion rozmawia Kazimiera Szczuka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012



sobota, 13 grudnia 2014

Bukowski o czytaniu

     Codziennie chodziłem do biblioteki na rogu Adams Boulevard i La Brea. Codziennie widywałem tę swoją bibliotekarkę - surową, nieomylną i milczącą. Dalej robiłem przegląd na półkach. Autorem pierwszej książki z prawdziwego zdarzenia był niejaki Upton Sinclair. Pisał krótkimi, gniewnymi zdaniami. Czuło się w nich prawdziwy gniew. Pisał o chicagowskich świniarniach. Wszystko mówił wprost, bez owijania w bawełnę. Potem upatrzyłem sobie jeszcze jednego pisarza. Nazywał się Sinclair Lewis. Napisał Ulicę Główną. Zdzierał z ludzi kolejne warstwy hipokryzji. Ale miał trochę za mało pasji.
       Przychodziłem po następne książki. Każdą czytałem w jeden wieczór.
     Pewnego dnia chodziłem po wypożyczalni, zerkając na tę swoją bibliotekarkę, i raptem wypatrzyłem książkę pod tytułem Kłaniaj się drewnu i kamieniowi. Spodobał mi się ten tytuł, bo przecież wszyscy bijemy takie pokłony. Nareszcie coś z ogniem! Otworzyłem. Autorka nazywała się Josepbine Lawrence. Znaczy kobieta. Nie szkodzi. Wiedza dostępna jest wszystkim. Zacząłem kartkować. Ale w środku znalazłem to samo co w tylu innych książkach: mdłą nudę i mętniactwo. Odstawiłem to na miejsce. A skoro już wyciągnąłem rękę w tamtą stronę, sięgnąłem po sąsiednią książkę. Napisał ją jakiś inny Lawrence. Otworzyłem na chybił trafił i przeczytałem kawałek, coś o pianiście. Z początku czułem fałsz. Ale czytałem dalej. Pianista czymś się dręczył. Miał różne myśl. Mroczne i dziwne. Zdania tłoczyły się, jakby ktoś krzyczał, ale nie było to żadne: „Joe, gdzie się podziałeś?", tylko raczej „Joe, gdzie się podział cały świat?" Ach, ten Lawrence od stłoczonych, krwawych zdań. Nikt nigdy mi o nim nie mówił. Czemu go przede mną ukrywano? Dlaczego nie miał żadnej reklamy?

Charles Bukowski w Ogrodzie Japońskim przy Bibliotece Huntington

     Czytałem książkę dziennie. Przeczytałem wszystkie książki D.H. Lawrence’a z tamtej wypożyczalni. Bibliotekarka zaczęła mi się dziwnie przyglądać, kiedy wypisywała rewersy.
     - Jak się czujesz? - pytała.
     Robiło mi się wtedy przyjemnie. Jakbym się z nią przespał. Przeczytałem wszystkie książki D.H. Lawrence’a, a one z kolei zaprowadziły mnie do innych pisarzy. Do poetki podpisującej się inicjałami H.D. I do najmłodszego z Huxleyów - tego, co się przyjaźnił z Lawrencem. Książki leciały na mnie jak lawina. Każda sprowadzała następną. Pojawił się Dos Passos. Właściwie nienadzwyczajny, ale znośny. Jego trylogia o Stanach Zjednoczonych zajęła mi więcej niż dzień. Dreiser zupełnie na mnie nie działał. Za to Sherwood Anderson - owszem. I wreszcie przyszedł Hemingway. Ale odjazd! Ten to dopiero umiał pisać. Czytałem go z radością. Nareszcie jakieś słowa, które nie są nudne, słowa, od których szumi w mózgu. Jeśli człowiek pozwolił sobie na to, żeby poczuć ich czar, mógł się uwolnić od bólu i odnaleźć nadzieję, cokolwiek by go spotkało.

     Zacząłem czytać Rosjan, Turgieniewa i Gorkiego. Ojciec zarządził, że od ósmej wieczór światła mają być pogaszone. [...]
     - Dosyć już tego cholernego czytania! Capstrzyk! - wołał.
Ci ludzie, którzy tak całkiem znikąd wkroczyli w moje życie, byli dla mnie jedyną szansą. Nikt inny do mnie nie mówił.
     - Już gaszę - odpowiadałem.
     Brałem lampę, właziłem z nią pod kołdrę, wciągałem tam poduszkę, opierałem o nią książkę i czytałem dalej. Wszystkie książki po kolei czytałem pod kołdrą. Po jakimś czasie lampa się nagrzewała i robiło się strasznie gorąco. Nie miałem czym oddychać, więc trochę unosiłem kołdrę.
     - Co to takiego? Gdzieś się jeszcze świeci? Zgasiłeś, Henry?
     Szybko spuszczałem kołdrę i czekałem, aż oj ciec zacznie, chrapać.
     Turgieniew pisał bardzo serio, ale czasem mnie śmieszył, bo prawda przy pierwszym zetknięciu może budzić śmiech. Kiedy ktoś ma tę samą prawdę co ty i zwraca się z nią specjalnie do ciebie, to po prostu jest super.
     Tak właśnie czytałem te swoje książki - po nocach, pod kołdrą, przy pałającej lampie. Czytałem te wspaniałe zdania, dusząc się z gorąca. Czułem się jak zaczarowany.
 Charles Bukowski „Z szynką raz!” tłum. M. Kłobukowski, Warszawa 2002


wtorek, 9 grudnia 2014

Może być i bez szynki

Bukowskiego najlepiej czytać w oryginale. Doskonale widać wtedy lakoniczność i precyzyjność jego stylu, który przy całej powściągliwości potrafi rozłożyć czytelniana łopatki. W wersji angielskiej nie rażą nawet przekleństwa, wszystko wydaje się być na miejscu, jak należy. Być może dlatego jego książki czyta się płynnie i bez znużenia; może także dlatego, że Bukowski nic nie udaje, bo pisze własnym życiem.

Tak jest również w przypadku Ham on Rye (polski tytuł „Z szynką raz!”) czyli opowieścią o dzieciństwie i dojrzewaniu Chinaskiego. „Ścieżka kariery” przebiega jak u większości amerykańskich chłopaków: są chłopackie zabawy, napięte relacje z ojcem, mniej lub bardziej sensowni nauczyciele w szkole, jest też poczucie osamotnienia i nieprzystawania do reszty rówieśników. I potworne problemy z pryszczami, na które nie pomagają ani nowe odkrycia medyczne, ani modlitwy babki.


Bukowski może pisać o sporcie lub o pierwszej pracy i zawsze będzie interesująco. Albo przejmująco jak w opisie ostatniego lania, jakie sprawił mu ojciec, lub przerażająco jak w scenie osaczania kota przez sąsiadów. Opowieści Henry’ego bywają również zabawne – nie sposób nie uśmiechnąć się, czytając o podrywaniu matki kumpla czy o zajęciach z przysposobienia wojskowego. Mój ulubiony fragment to obrazek z czasów Wielkiego Kryzysu, pisarz daje tu lepsze wyobrażenie o zjawisku niż dziesiątki fachowych opracowań:

Ludzie zaczęli chodzić na puste parcele i zbierać zielsko. Dowiedzieli się, że niektóre chwasty można gotować i jeść. Na pustych parcelach i na rogach ulic mężczyźni tłukli się pięściami. Wszyscy chodzili wkurzeni. Faceci palili tytoń Bull Durham i nie dawali sobie w kaszę dmuchać. Z kieszeni koszul zwisały im okrągłe metki z napisem „Bull Durham". Umieli jedną ręką zrobić skręta. Z facetem, któremu dyndała na piersi taka metka, lepiej było uważać. Co chwila słyszało się, jak ktoś mówi o drugiej albo trzeciej hipotece. Kiedyś wieczorem ojciec wrócił do domu ze złamaną ręką i podbitymi oczami. Matka pracowała gdzieś za nędzne grosze. Każdy chłopak w naszej dzielnicy miał jedną parę spodni na niedzielę i drugą do noszenia na co dzień. Buty się niszczyły, ale nie było nowych. W domach towarowych kupowało się za piętnaście czy dwadzieścia centów podeszwy i obcasy razem z klejem i przyklejało się je od spodu do zdartych butów. Rodzice Gene’a trzymali na podwórku za domem koguta i parę kur. Jak któraś kura się nie niosła, to ją zjadali.
Charles Bukowski „Z szynką raz!” tłum. M. Kłobukowski, Warszawa 2002
Między innymi dla takich właśnie opisów warto czytać Bukowskiego. Można się spierać, że także dla możliwości przyjrzenia się amerykańskiej obyczajowości i historii itp. itd. Bez wątpienia można. Najciekawsze jest chyba jednak to, jak zajmująco Bukowski pisze o szarej – a więc wydawałoby się nudnej – codzienności. Dla mnie jest zaklinaczem słowa, w tej powieści jego proza smakuje nawet bez szynki.

________________________________________________
Charles Bukowski Ham on Rye Black Sparrow Press, 2002


środa, 3 grudnia 2014

Nienawiść

Michał Zygmunt znalazł sprytny sposób na opisanie teraźniejszości: oto w roku 2084 policja na miejscu zbrodni znajduje rękopis sprzed 70 lat. Na kartach tajemniczego dokumentu sfrustrowany autor (lub autorzy) rejestruje wydarzenia z własnego życia, odsłaniając przy okazji szersze tło czyli współczesną nam, czytelnikom „Nienawiści”, Polskę. Czytanie z przyszłościowej perspektywy o tym, co nas zewsząd atakuje (rasizm, nacjonalizm, biologizm itp.) i co powoli staje się normą, robi duże wrażenie.


Rzeczywistość AD 2084 nie została wyssana z palca, jest tylko konsekwencją obecnych trendów: W świecie wysoko rozwiniętej nauki i zaawansowanych technologii uczucia są anachronizmem, czysty rozum i miłość kupuje się w formie tabletek, natomiast rodzinę otrzymuje z przydziału po latach oczekiwania. Wiekowi obywatele i bezrobotni ropniem na owrzodzonym ciele miasta, a najmłodsze pokolenia wychowywane są w duchu przydatności, siły i wytrwałości, ponieważ liczy się przede wszystkim szeroko pojęta funkcjonalność. Najciekawsza w tej pesymistycznej wizji jest realność – scenariusz Zygmunta z dużym prawdopodobieństwem może się kiedyś ziścić, kto wie, czy nie przed rokiem 2084.

Czytając „Nienawiść” nie sposób uciec od skojarzeń z pomysłami Huxleya i Orwella, na szczęście polski autor wymyślił odrębny, oryginalny system. I choć jego chłód i agresja odpychają, ten najlepszy z możliwych światów – jak uporczywie twierdzi główny bohater – niezmiernie fascynuje. Sama powieść jest dynamiczna i mięsista, do pewnego stopnia także dowcipna. Jestem pozytywnie zaskoczona, a świetną okładką Katarzyny Błahuty wręcz wniebowzięta.;)

_______________________________________________________________________
Michał Zygmunt "Nienawiść", Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014