wtorek, 31 grudnia 2019

Do siego roku!

Cytat na dziś:
[...] Było przyjęcie, zimowa noc pachniała choinkami, dziewczęta ubrane w wieczorowe suknie obrzucały się na podwórku śnieżkami, przy świetle księżyca w pełni zbliżał się Nowy Rok.
Po południu na deptaku i na lodowisku zrobiło się pusto: młodzież obudzi się dopiero wieczorem. Cóż może być przyjemniejszego od pobudki o zmierzchu w Sylwestra? Do pokoju wpada światło latarni, przed drzwiami na palcach przychodzi stryjeczna siostra przybyła w gości. Ostrożnie wyjmuje z wilgotnego koszyka ciasta przywiezione ze wsi. Na nogach ma jeszcze bawełniane rajstopy, ale już przyszykowała sukienkę z tiulu… W dziewczęcych domach, w kaflowych piecach palą się duże kłody drewna, aby ich płomień wystarczył na cała noc. W pustych pokojach młoda gospodyni domu uczy młodszego brata tańczyć. Tymczasem kościelne dzwony wybiły godzinę ósmą i szczęśliwi pielgrzymi podążają po świeżym śniegu w stronę oświetlonych okien…
Szilárd Rubin Gra w cykora przeł. Klara Marciniak, Warszawa 2019, s. 76
Stara węgierska kartka noworoczna (źródło)


Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!

środa, 25 grudnia 2019

Świąteczna prasówka

W świątecznej Polityce trafił się artykuł autorstwa Jerzego Pilcha oraz jego żony Kingi Strzeleckiej  pt. Wózek w ruchu. Rzecz o ograniczeniach spowodowanych polineuropatią, na którą cierpi pisarz, i wskutek której zmuszony jest poruszać się na wózku inwalidzkim. Fragment być może interesujący dla bibliofilów:
[…] Czy nastąpiło jakieś cudowne nawrócenie? Czy zyskałem materiał pisarski? Czy teraz bardziej cenię życie? Czy istnieje czas przed i czas po? Raczej nie. Przede wszystkim mój świat literatury został skurczony do jednego metra. Kiedyś stawałem na kanapie, krześle, drabinie, drewnianych schodkach i z ochotą oddawałem się wielogodzinnym poszukiwaniom książek, znajdowałem poszukiwane, odnajdowałem zagubione na wieki, przestawiałem, odstawiałem. Mogłem wszystko, byłem panem swojej biblioteki, czyli swojego świata – to było dobre. Teraz centrum mojego dowodzenia jest moje biurko. Inaczej powiem: do każdego przedmiotu mam drogę po stokroć bardziej utrudnioną i dalszą. Ale mam ją. Co do biurka – muszą być na nim przedmioty, które muszę mieć pod ręką. Książki najważniejsze na wysokości oczu. Reszta? Że nie wybiorę się tu i ówdzie? Nie żartujmy.



czwartek, 19 grudnia 2019

Nie umieraj do jutra

W chwili wybuchu powstania warszawskiego Wacław Gluth-Nowowiejski miał zaledwie 18 lat. Nie walczył długo – w połowie września 1944 r. został ranny, odcięty od kolegów i świata spędził sześć tygodni w suterenie na Marymoncie. Cudem znaleźli i uratowali go przechodnie, później cudem wykurował się z gangreny, zapalenia płuc i wycieńczenia. 


W Nie umieraj do jutra znajdziemy więcej niebywałych historii, choć jak zaznacza autor, prawie wszystkie są wiernym zapisem zdarzeń. Opowiadają o ludziach, którzy z własnej woli, z braku innych możliwości lub przez przypadek nie opuścili Warszawy po kapitulacji powstania i ukrywali się wśród ruin. Tu wystarczy przypomnieć sobie historię Władysława Szpilmana z filmu „Pianista” Polańskiego, żeby mieć podstawowe wyobrażenie o sytuacji, a więc o głodzie, zimnie, chorobach i konieczności ciągłego czuwania.

Autor zwraca uwagę na coś jeszcze, coś niezwykle istotnego dla przetrwania w tamtych warunkach, a mianowicie na kondycję psychiczną warszawskich Robinsonów. Niektórzy koczowali w grupkach, ale byli i samotnicy, którym chyba było najtrudniej:
Początkowo wypełniają mu dni wyjątkowe i zmienne okoliczności, codzienne zajęcia. Potem robi się za dużo czasu. Aż w grudniu samotność staje się dominująca. Mówi do siebie, wygłasza tyrady, nuci, śpiewa, pogwizduje. Izolacja, którą sam wybrał, zaczyna być przekleństwem. Budzi się z majakami, zasypia w omamach. Napięcie nerwowe staje się nie do zniesienia. [s. 79]
Opowiadania Glutha-Nowowiejskiego nie są może literacko wysmakowane, wydają się za to bardzo prawdziwe – użycie czasu teraźniejszego i szczegółowość opisu dają wrażenie dziania się tuż obok, do tego mamy zdjęcia oraz informacje o powojennych losach bohaterów. Zastanawia mnie tylko jedna rzecz: autor prześlizguje się po tematach niewygodnych (gwałty, ukrywający się Żydzi) i chciałoby się wiedzieć, z czego to wynika.

______________________________________________________________________
Wacław Gluth-Nowowiejski, Nie umieraj do jutra, Marginesy, Warszawa 2019

piątek, 13 grudnia 2019

Ślad wewnętrznego nurtu

Zdaję sobie sprawę, jak dalece te zapiski nie są dziennikami. Nie mam potrzeby zapisywać tego, co się wydarza. Jest to tylko ślad wewnętrznego nurtu, wszystkiego tego, co się właściwie nie da wypowiedzieć, tylko czasami przebija się na powierzchnię słowa. Wysiłek, aby nie tracić kontaktu z tym wewnętrznym nurtem, z sobą w samej głębi, czy z tym kimś, kto mieszka we mnie.[s. 281]

Zapiski Anny Kamieńskiej (1920-1986) to rzeczywiście bardziej notatnik niż dziennik, ale za to jaki! Gdyby chcieć zacytować co bardziej frapujące fragmenty, musiałabym przepisać grubo ponad połowę książki, bo w dużej mierze to zbiór złotych myśli. Część pochodzi od czytanych filozofów (Kierkegaard, Pascal, Weil), większość jest jednak autorstwa samej poetki i muszę przyznać, że błyskotliwość jej spostrzeżeń imponuje.


W Notatniku 1965-1972 na próżno szukać odbicia ważnych wydarzeń, co najwyżej od czasu do czasu trafiają się wpisy o tych pomniejszych jak np. złotym weselu Jarosława Iwaszkiewicza, wyjeździe do Warny czy obejrzanym w kinie „Źródle” Bergmana. Znajdziemy tu również liczne, na ogół bardzo zwięzłe, zapisy stanu ducha, uwagi dotyczące wychowania dzieci, tworzenia, spotkań ze znajomymi, albo refleksje takie jak te poniżej:

W „Kulturze” anonimowa recenzyjka z mojego „Od Czarnolasu”. Najgorsze są lekceważące pochwały. I to ma być ocena pracy całego roku, tych przemyśleń. Albo nieodpowiedzialne noty, z których nic nie wynika, albo kumoterskie zachwyty. Przy nieumiejętności odczytania żadnej myśli omawianej książki. Chyba że jest całkowicie nieważne, co się myśli.

Usadzono koło mnie panią, która jest pracownikiem naukowym Uniwersytetu, humanistką. Nie słyszała nic o poezji lingwistycznej, nie orientuje się wcale w literaturze współczesnej. Szymborska? – mówi, tak, tak, to chyba z Łodzi. I ta osoba uczy, i egzaminuje młodzież polonistyczną, i przyszłych nauczycieli. I kochaj tu bliźniego swego. [s. 205]

W książce dadzą się jednak wyodrębnić dwa główne wątki, kluczowe w życiu pisarki w tamtym okresie. Pierwszy dotyczy religijnego nawrócenia, drugi śmierci męża, Jana Śpiewaka (1908-1967), również poety. A ponieważ Kamieńską – jak sama stwierdza – interesuje moment przełomu, radykalne duchowe przemiany, stajemy się świadkami owych rewolucji. Jej zapiski rejestrujące proces dochodzenia do wiary, a później kolejne etapy głęboko przeżywanej żałoby robią ogromne wrażenie, dla mnie to świadectwo nie do przecenienia.

Kamieńska pisała o swoich notatkach jako o błyskach świadomości potrzebnych do budowania siebie i do utrzymania postawy stojącej. Wierzę, że tak było, że temu właśnie służyło jej notowanie. Co daje ono postronnym? Sporo. Notatnik to książka bez początku i bez końca, można go otworzyć na dowolnej stronie i po prostu poddać się płynącym słowom. Mimo bolesnej tematyki mają kojącą moc, jest w nich i prawda, i piękno. 

______________________________________________________________
Anna Kamieńska, Notatnik 1965-1972, Wyd. W drodze, Poznań 1982 

sobota, 7 grudnia 2019

Ale najprzyjemniejszym dniem była sobota

Ze wspomnień warszawskich Jarosława Iwaszkiewicza:
Ale najprzyjemniejszym dniem była sobota. W sobotę przychodziłem wcześniej ze szkoły, zjadałem obiad i wychodziłem na miasto. W ten dzień wolno mi było pójść samemu, aby odebrać numer „Wieczorów Rodzinnych” w redakcji, na Mazowieckiej. […]

Ulica Mazowiecka przed wojną
Otóż ta cotygodniowa wędrówka Kruczą, Jerozolimską, Szpitalną i Mazowiecką miała, prócz radości intelektualnych, smakowania przyszłych rozkoszy umysłowych, które mnie czekały w numerze „Wieczorów", również pewne podniety zmysłowe. W drodze powrotnej w tajemnicy przed matką zachodziłem zawsze do Wedla, aby kupić sobie tabliczkę czekolady. Codziennie dostawałem, prócz pokaźnej paczki śniadaniowej, jeszcze trzy kopiejki na herbatę w szkole. Herbaty tej często nie piłem – i zaoszczędzone w ten sposób w ciągu tygodnia pieniądze co sobotę lokowałem w słodyczach Wedla.

Z pewnego rodzaju tremą przekraczałem narożne drzwi tego sklepu. Ogarnęła mnie atmosfera ciepła, światła i subtelnego zapachu słodyczy, pomieszana z lekką wonią cygar palonych przez zachodzących tu panów.

Ociągałem się przez pewien czas z powiedzeniem, o co mi chodzi. Uprzejma panienka dawała mi czekoladkę, płaciłem przy kasie, ale wszystkie ruchy moje były powolne i jakby sparaliżowane fascynacją tej atmosfery. Wiedziałem: matka by się gniewała za to, że, zamiast mieć coś gorącego na drugie śniadanie, poświęcam ten grosz na łakocie. Ale tu w gruncie rzeczy może nie tyle łakomstwo było przyczyną moich odwiedzin cotygodniowych w tym sezamie, w tym eldorado. Po prostu lubiłem się zanurzyć w atmosferze świata, który poza sklepem Wedla był mi niedostępny. 

Kamienica Wedla przy ul. Szpitalnej (1927 r.)
Na ladach wznosiły się stosy czekoladek i cukierków mniej może niż dzisiaj różnorodnych i wymyślnych. Ale były tu fascynujące kawałki złotego ananasa, niedostępnego z powodu swej ceny dla mojej kieszeni, były białe pomadki, specjalnie pociągające swym zapachem, wreszcie – wspaniałe, niezapomniane, atłasowe bombonierki, które wydawały mi się największymi cudami sztuki. Pamiętam takie różowe czy niebieskie pudła, zrobione z dwóch gatunków pluszu i z błyszczącego atłasu, przewiązane złotymi sznureczkami, napełnione czekoladkami, na których na samym wierzchu leżał kawał ananasa, a obok niego złocisty widelczyk – przedmiot pożądań mojej małej kuzynki Zosi – i parę zielonych listków anżeliki – Boże, jakie to było cudo! Pewnego razu zdobyłem się na odwagę i wyciągnąwszy rękę, pogłaskałem taką bombonierkę – wydawało mi się, że dotknąłem jakiejś tajemniczej skóry, że pogłaskałem rękę wróżki. 

Ale najbardziej fascynowało mnie zawsze spojrzenie, które na odchodnym rzucałem ku górze, na trzy niewieście postacie siedzące na plafonie. One to, te dobre czarodziejki, sprawiały, że sklep wydawał mi się tak niezwykły. One uśmiechały się do mnie, one mi mówiły: „widzisz, my jesteśmy z innego, niedostępnego życia, my jesteśmy stąd, od Wedla. Gdy będziesz duży, dowiesz się, jak można do nas przemówić, abyśmy ożyły - my jesteśmy muzy życia, smaku, uciechy - nie, nie, my jesteśmy muzy sztuki!".

Tomasz M. Lerski, Warszawa Jarosława Iwaszkiewicza: portret miasta w zwierciadle literatury, Warszawa 2019 s. 26-27


niedziela, 1 grudnia 2019

Warszawa Jarosława Iwaszkiewicza

Warszawa nie była piękna. A jednak! Kiedy się szło Alejami Jerozolimskimi ku trzeciemu mostowi, kiedy widziało się tam w głębi zasłony niebieskich wiosennych mgieł albo jesienne zielone blaski na niebie, kiedy brązowe dywany jesiennych chryzantem zlewały się wzdłuż trotuarów w jedną plamę, kiedy kolejowym mostem przemykał pociąg, a dołem na szerokiej Wiśle czepiał się filarów mostowych popielaty dym parowca – to było bardzo piękne! [s. 263]


To ciekawy koncept pokazać Warszawę przez pryzmat twórczości jednego pisarza, w tym przypadku Jarosława Iwaszkiewicza. Co prawda na stałe mieszkał w Podkowie Leśnej, niemniej w stolicy bywał często ze względów zawodowych i towarzyskich, dla przyjemności zresztą również. Miał okazję oglądać Warszawę przez blisko osiem dekad, a więc w różnych ustrojach politycznych, w czasie pokoju i wojny, w rozkwicie i w ruinie. Kolejne epoki i przemiany doskonale widać w książce Tomasza M. Lerskiego, który prześledził pisma Iwaszkiewicza (od prozy przez dzienniki oraz listy aż po notatki) i na potrzeby niniejszej publikacji wyłuskał co ciekawsze varsaviana.

Są tu rozdziały o bliskich, o ludziach „pięknych i niepięknych”, są rozdziały dotyczące konkretnych miejsc oraz mniej lub bardziej istotnych wydarzeń z życia stolicy. Obok migawek z przyjęć w ambasadach, zapisu wrażeń z koncertów i spektakli znajdziemy nostalgiczne opisy Warszawy z czasów dzieciństwa Iwaszkiewicza albo poruszające wspomnienia z lata 1920 r. czy pierwszych dni września 1939 r. Z rzadka trafiają się fragmenty pisane jakby na specjalne zamówienie, czego dobrym przykładem jest pełna zachwytów relacja ze spaceru po odbudowywanej stolicy, od Domu PZPR po trasę W-Z. A przecież pisarz nie zawsze był łaskaw w swoich opiniach – wiele zmian i innowacji mu się nie podobało, pozwalał sobie na przytyki i krytykę, choć w sumie może częściej spotkamy się tu ze złośliwościami wobec znajomych m.in. Leśmiana i Gałczyńskiego.

Kompilacja Lerskiego portretuje miasto, jakiego już nie ma, przy okazji dużo też mówi o samym pisarzu, jego odczuciach i zaangażowaniu. Warszawa była dla Iwaszkiewicza arcyważna i nie mam wątpliwości, że darzył ją ogromnym sentymentem. W książce uderza również doskonała pamięć i znajomość topografii, w tym nazw poszczególnych kamienic.W połączeniu z kunsztem literackim niejednokrotnie pozwoliło to na uchwycenie atmosfery, czy mowa jest o występach w Picadorze czy o jeździe tramwajem koło getta podczas okupacji. Piękna, barwna opowieść, której starczy na wiele wieczorów.

_____________________________________________________
Tomasz M. Lerski, Warszawa Jarosława Iwaszkiewicza: portret miasta w zwierciadle literatury, Wyd. Fabuła Fraza, Warszawa 2019


poniedziałek, 25 listopada 2019

Ford. Reżyser

Czytając książkę o Aleksandrze Fordzie, nie mogłam uniknąć porównywania go z Michałem Waszyńskim (pisałam o nim TU), reżyserem filmowym z tego samego pokolenia. Mieli podobny start, tymczasem ich kariery potoczyły się całkowicie różnymi ścieżkami: Waszyński stawiał na ilość i kasowość produkcji, Forda interesowała jakość i tematyka społeczna. Podczas wojny obaj znaleźli się w ZSRR, pierwszy z Armią Andersa trafił później do Włoch, gdzie osiadł na stałe, drugi powrócił do Polski z wojskiem Berlinga i niemal od razu zaczął budować od podstaw przedsiębiorstwo Film Polski (jako przedwojenny komunista miał fory u nowej władzy). 


Obydwaj panowie są dzisiaj raczej zapomniani, młodsi widzowie być może kojarzą jeszcze Forda dzięki powtórkom „Krzyżaków” w telewizji. Miał na swoim koncie znacznie lepsze dokonania np. „Ulicę Graniczną” czy „Piątkę z ulicy Barskiej”, czas jednak zrobił swoje i trudno się je dzisiaj ogląda. Ford (właśc. Mosze Lifszyc) był figurą arcyciekawą: utalentowany reżyser i scenarzysta, wymyślał nie tylko filmy, ale i własny życiorys do tego stopnia, że nawet dla znajomych stanowił zagadkę. Współtworzył pierwszy w Polsce zespół filmowy, był wykładowcą w łódzkiej Szkole Filmowej (uczył m.in. Wajdę i Polańskiego). Chętnie korzystał z politycznych wpływów, lubił luksusowe auta i ubrania. W środowisku uchodził za satrapę, zawistnika i pożeracza kobiecych serc. Postać barwna, karierę brutalnie złamała mu polityka – na fali antysemickiej nagonki w 1968 r. został pozbawiony wszelkich funkcji w środowisku filmowym i zmuszony do opuszczenia kraju.

Michał Danielewicz opowiada o swoim bohaterze zajmująco i nie trzeba być fanem kinematografii, żeby się wciągnąć w lekturę. Szczególnie interesujące są rozdziały o życiu Forda na emigracji, rzucające światło na samobójstwo reżysera. Irytują za to pierwsze rozdziały, w których autor niepotrzebnie fabularyzuje wydarzenia z życia Lifszyców, co wypada niestety naiwnie. Poważniejszy zarzut to brak przypisów – jeśli pisze się o ekranizacji powieści, należałoby podać nazwisko pisarza. Szkoda też, że przy omówieniu dwóch żydowskich filmów Forda tj. „Sabra” oraz „Mir kumen” po macoszemu potraktowane zostało kino jidysz, w latach 30-tych XX w. bujnie rozwijające się w Polsce. Poza tymi mankamentami na szczęście nie jest źle.

____________________________________________________________________
Michał Danielewicz, Ford. Reżyser, Wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa 2019


wtorek, 19 listopada 2019

Muzeum

Ewa Lipska

Na kolacji w muzeum. Półmiski z lodem.
Ostrygi. Cytryny. Melon. Dzbanek z Delft.
Kieliszek białego wina.

Coraz rzadziej rywalizuję z pięknem
mówi stary poeta i podnosi muszlę do ust.
Potem wstaje i odchodzi do swojego
przeznaczenia.

Resztka życia
ma coś z miłości.
Chce naraz
wszystko.


(Miłość w trybie awaryjnym, 2019)

środa, 13 listopada 2019

Obowiązkowa normalność

O Dziewczynie z konbini* dyskutuje się najczęściej w kontekście społecznego nieprzystosowania oraz inności. Faktycznie o tym ta książka opowiada: niezamężna i bezdzietna Keiko wykonująca z oddaniem mało ambitną pracę ekspedientki jest solą w oku znajomych, którzy żyją w stadle i w dostatku. Nie chodzi nawet o jej nieprzydatność dla społeczeństwa, bardziej razi i niepokoi jej odstawanie od normy.


Dość szybko da się jednak zauważyć, że samej Keiko również zależy na normalności, aczkolwiek zupełnie inaczej pojmowanej. Dla dziewczyny jest nią bowiem tytułowe konbini czyli działający bez przerwy, niezawodny, idealnie normalny świat. W sklepie czuje się na miejscu, ponieważ z podręcznika nauczyła się, co, kiedy i jak robić, a więc potrafi zachować się jak człowiek (sic!). Tylko bycie trybikiem w sklepie zapewnia dziewczynie poczucie normalności. Siłą rzeczy pomiędzy Keiko a postronnymi dochodzi do napięć, wszak normalność dla większości może mieć wyłącznie jeden wymiar.

Powieściowy mikrokosmos skurczony do rozświetlonego pudełka ma sporo powabu, mimo że owo pudełko emituje przecież zimne światło. Na atrakcyjności książki Muraty zaważyła perspektywa osoby tak nieuprzywilejowanej jak ekspedientka z konbini, na dodatek o specyficznym stylu bycia. Bardzo ciekawa lektura, w sposób nieoczywisty pokazująca obyczajowość we współczesnej Japonii.

*konbini (jap.) - mini-market

____________________________________________________
Sayaka Murata, Dziewczyna z konbini, tłum. Dariusz Latoś
Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019

czwartek, 7 listopada 2019

Przynależeć

W swoim krótkim życiu Carson McCullers zdążyła napisać zaledwie cztery powieści, The Member of the Wedding (1946) była przedostatnią. W Polsce ukazała się w roku 1964 pod tytułem Gość weselny i od tamtej pory nie była wznawiana. Szkoda, bo to naprawdę dobra książka – skromnych rozmiarów, ale intensywna, mięsista. Taka, która z co najmniej kilku powodów będzie i po latach się przypominać.


Akcja powieści rozgrywa się w sierpniu 1944 r. na południu Stanów. Jest upalne lato, trwają wakacje, a główna bohaterka Frankie nie bardzo wie, co ze sobą zrobić: nie chcą jej koleżanki, lekceważy najbliższa rodzina i nawet Czerwony Krzyż odrzuca jej propozycję oddania krwi dla żołnierzy. Dziewczynka musi sama radzić sobie z problemami, tymczasem z racji młodego wieku niewiele jeszcze rozumie. I choć stara się uchodzić za prawie dorosłą (ma 12 lat i aż 10 miesięcy, co stale podkreśla), w rzeczywistości jest wciąż nieporadnym, naiwnym dzieciakiem.

Autorka pierwszorzędnie pokazuje wyobcowanie i narastającą frustrację głównej bohaterki: zgrabnie zmienia ton narracji, umiejętnie operuje symboliką oraz niedopowiedzeniami. I o ile na początku historii chciałoby się mocno przytulić i pocieszyć tę niespokojną chłopczycę, to pod koniec ma się ochotę nią potrząsnąć (dorosłymi zresztą także). Frankie przejawia bowiem coś w rodzaju fiksacji, która nie wróży nic dobrego. Pytanie, czy to tylko (sic) krzyk rozpaczy, burza hormonalna czy też jakieś zaburzenia emocjonalne.

Historia McCullers koncentruje się na kwestii samotności i potrzebie przynależenia, ale warto podkreślić też świetnie nakreślony wątek budzącej się seksualności. Mimo upływu dekad od premiery książki w Stanach, problematyka The Member of the Wedding nie straciła zbytnio na aktualności; obawiam się, że dziewcząt podobnych do Frankie – opuszczonych, zdanych wyłącznie na siebie – znaleźlibyśmy dzisiaj sporo.

____________________________________________________________________
Carson McCullers, The Member of the Wedding, Penguin Modern Classics, 2001

środa, 30 października 2019

W kuchni z Sofiją Andruchowycz

Och, wszystko naraz. Jak dobrze by byto nie zawracać sobie teraz głowy świątecznym przyjęciem. Ale Adela się nie zgodziła: nie, potraw z restauracji nie chce, niech jej panowie właściciele nie obiecują złotych gór, bo ona sama wie, kto jej wszystko najlepiej przygotuje.

No to może kiedy skupię się na jadłospisie, zdołam trochę dojść do siebie. Tak więc:
- sałata zielona po francusku (pamiętać o sztuczce z chlebem i czosnkiem)
- sałata z surowych jabłek i śledzi
- pomidory „au gratin"
- sałata z surowych grzybów
- trufle w maderze
- ozór wędzony
- tartynki na ciepło (pieczeń, smażona cebula, ser szwajcarski, siekane sardele, dwa żółtka i piana z dwóch białek)
- zupa neapolitańska z parmezanu
- kalafiory pod beszamelem
- kartofle faszerowane
- suflet z ryb
- rozbratel po wiedeńsku
- kotlety angielskie à la Nelson
- szynka pieczona w cieście
- paszteciki z raków
- szodon mleczny, waniliowy
- legumina czekoladowa
- tort Sachera
- mediolański torcik jabłkowy
- lody cytrynowe
- orszada
- malinowy napój witaminowy

Siedziałam przy stole w salonie i w skupieniu spisywałam pomysły kulinarne na arkuszu papieru. Ostry wiatr szybko pędził po niebie kłębki szarych chmur. Nagle przypadkowy blady promyk wypadł zza któregoś obłoczka i przeszedł przez sufit z kolorowego szkła, by wyrysować przede mną czyjś cień.
Sofija Andruchowycz, Felix Austria, przeł. Katarzyna Kotyńska, Wołowiec 2016, s. 245



Z tego obfitego jadłospisu wybieram zupę neapolitańską – nieskomplikowaną i szybką w wykonaniu, idealną na chłodne dni. Lucyna Ćwierczakiewiczowa w książce 365 obiadów pisała, że to wyborna zupa i taką podają w najwytworniejszych restauracjach francuskich i włoskich. Skoro tak, oto przepis:

Składniki:
1,25 l bulionu
1 łyżka masła
1 łyżka mąki
10 dag sera żółtego (parmezan)
1-2 żółtka
1/2 szklanki śmietany
koper
sól
makaron włoski

Sposób przygotowania:
Masło stopić, dodać mąkę i mieszając zrobić białą zasmażkę. Rozprowadzić małą ilością zimnego bulionu, dodać pozostały płyn i zagotować. Ser utrzeć na tarce i mieszając dodawać do bulionu. Żółtka rozbić ze śmietaną, zaparzyć wrzącym rosołem i nie przerywając mieszania połączyć z zupą. Dodać drobno pokrojony szczypior, przyprawić do smaku solą. Podawać z oddzielnie ugotowanym makaronem włoskim.


czwartek, 24 października 2019

Felix Austria

Felix Austria to książka o marzycielach: rzeźbiarz Petro chce ożywić marmur, jego żona marzy o dziecku, batiuszka Josyf o zbawieniu swoich wiernych, z kolei młody Welwele fantazjuje o podróży do Nowego Świata i oglądaniu krągłości Ziemi. A narratorka, Stefania Czorneńko, roi sobie, że swoją panią, której służy wiernie od lat, będzie miała zawsze dla siebie na wyłączność. 


Marzenia i iluzje wydają się być główną siłą sprawczą w powieści – popychają bohaterów do postępków tyleż chwalebnych, co niefortunnych. Tymczasem w Stanisławowie, gdzie osadzona została akcja, dzieją się rzeczy niepokojące: z cerkwi i synagog giną cenne przedmioty, przez okolicę przetaczają się powodzie. Zupełnie odmiennych emocji dostarczają mieszkańcom widoczne na każdym kroku cuda techniki czyli automobile, lampy elektryczne, telefony i aparaty fotograficzne. Cóż, mamy rok 1900, rok poniekąd graniczny.

Mimo widocznych tu i ówdzie starych chałup i zabłoconych ulic Stanisławów  jawi się jako twór bajkowy: migotliwy, nieco tajemniczy, może nawet mistyczny. Przyjemnie jest się zanurzyć w tym wielokulturowym światku zamieszkanym przez arcyciekawe figury i wsłuchać w opowieść Stefci, sieroty po Rusińskich biedakach. Opowiadać potrafi jak mało kto, bo z racji swojego zajęcia dużo widzi i słyszy, choć częstokroć błędnie ocenia sytuację. Ta wielbicielka magii stała się ostatecznie dla siebie samej iluzjonistką, która tworzy złudzenie, i publicznością, która ochoczo poddaje się hipnozie [278].

Sofija Andruchowycz stworzyła fantastyczną historię o zawiedzionej miłości, o potędze złudzeń i o ludziach pięknych duchem. Jej Felix Austria to zarazem pean na cześć rodzinnego miasta (obecnie Iwano-Frankiwska) – zapewne na potrzeby literatury ubarwionego w opisie, ale jakże atrakcyjnego. Książkę czytałam dwukrotnie i dwukrotnie czar Stanisławowa zadziałał.

_________________________________________________________
Sofija Andruchowycz, Felix Austria, przeł. Katarzyna Kotyńska
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016.

piątek, 18 października 2019

Dwie wieże

Tytułowy dom z dwiema wieżami to szpital psychiatryczny w Kościanie: tu przed wojną i po wojnie z oddaniem pracował ojciec Macieja Zaremby Bielawskiego, dr Oskar Bielawski, obecnie patron instytucji; tu również mieszkał wraz z żoną i dziećmi do 1957 r. Miejsce dla reportera ważne z kilku powodów, niemniej po skończeniu lektury pomyślałam, że tytuł jest w istocie dwuznaczny. Jeśli interpretować dom jako rodzinę, wieże będą symbolizować rodziców Zaremby Bielawskiego: dwie silne osobowości pochodzące z różnych środowisk i pokoleń, o skrajnie różnych doświadczeniach:

Kiedy los styka ich ze sobą, oboje są niedobitkami. Ona należy do tych dwóch promili skazańców, które ocalały i jeszcze nie uciekły z Polski. Jego sort jest równie rzadki. Przypada ich jeden na tysiąc Polaków, którzy nie musieli wybierać między własnym życiem a cudzym, nie widzieli, jak rodak wydaje sąsiada, nie patrzyli bezsilnie na bestialstwa — nie musieli nawet oddychać tym samym powietrzem co tamci. On przybywa z kapsuły czasu Oflag, jedynego miejsca, gdzie można było przeżyć katastrofę z nietkniętym poczuciem godności


Śledząc losy rodziców, Zaremba Bielawski próbuje zobaczyć historyczny kontekst swojego prawdopodobieństwa, dociec, dlaczego w ogóle istnieje (dość powiedzieć, że do ocalenia Lili i jej matki przyczyniło się 36 osób, tyle przynajmniej odnotowała). Próbuje też zrozumieć okoliczności, które bezsprzecznie miały wpływ na rozpad jego domu: niedobranie rodziców, zaszłości w ich życiu osobistym, czy raczej kontekst polityczny. Warto wspomnieć, że najpierw w latach 50. ojca odsunięto od dyrektorowania, potem zwolniono z pracy, matka po Marcu’68 zdecydowała się wyjechać z dziećmi do Szwecji.

Pisanie Domu z dwiema wieżami było dla reportera rodzajem terapii – pokutą za lata spokoju, jakiego nie zaznał dziadek Izaak szykanowany przez antysemitów, a zarazem zadośćuczynieniem wobec ojca, którego w trudnym okresie młodziutki wówczas Zaremba Bielawski potraktował obcesowo. Książka gorzka, momentami podszyta złością, gdzie indziej żalem. Dla mnie to wyjątkowo cenna lekcja historii, ponieważ przynosi szereg nowych, niejednokrotnie zaskakujących faktów.

________________________________________________
Maciej Zaremba Bielawski, Dom z dwiema wieżami
przeł. Mariusz Kalinowski, Karakter, Kraków 2018

poniedziałek, 14 października 2019

Dobry nauczyciel

W Dniu Edukacji Narodowej przypomniała mi się opinia Jerzego Pilcha, dyplomowanego polonisty:
Ewelina Pietrowiak: Jakie cechy powinien mieć dobry nauczyciel języka polskiego?

Jerzy Pilch: Powinien mieć świadomość tego, że wszyscy „lekturowi" pisarze polscy, od Kochanowskiego poczynając, na Mickiewiczu kończąc, pisali swoje najlepsze utwory, gdy byli młodzi. To znaczy, powinien uświadomić uczniowi, że Adam Mickiewicz pisał Ballady i romanse, gdy był raptem pięć lat od niego starszy. Że literatura jest bliżej młodego człowieka, niż on sobie to wyobraża, że doświadczenie pisarza naprawdę może być ich — uczniów — doświadczeniem. Trzeba przybliżać materię życia literackiego, powody podjęcia się konkretnych tematów, a nie brać goły tekst i dzielić: tu o ojczyźnie, tu o patriotyzmie, a na pojutrze na pamięć.

EP: Dobry polonista powinien zachęcać do osobistego czytania literatury?

JP: Tak. Do nawiązywania kontaktu z ulubionymi książkami. Powinien też umieć powiedzieć, które książki w spisie lektur są dobre, które mniej; dobremu autorowi powinien umieć też łatkę przypiąć, marnemu dać słowo pociechy.

Inne ochoty. Jerzy Pilch w rozmowach z Eweliną Pietrowiak. Część 2, Wyd. Literackie, Kraków 2017, s. 107

wtorek, 8 października 2019

Niewidzialna ręka

Z racji wieku nie miałam szans, żeby oglądać program Niewidzialna ręka w telewizji, niemniej samo określenie słyszałam niejednokrotnie. Akcja zainicjowana przez tygodnik „Świat Młodych" była na tyle popularna, że stała się legendą: tysiące dzieci anonimowo pomagały potrzebującym, zostawiając na koniec charakterystyczny emblemat z odciskiem dłoni. Działania były subtelnie sterowane, ale bazowały na dobrej woli i zaradności uczestników. Chwyciło.


Maciej Wasielewski opisuje ten fenomen społeczny, starając się przy okazji zrozumieć jego „sprawcę” czyli Macieja Zimińskiego – swojego dawnego wykładowcę na wydziale dziennikarstwa, później przyjaciela. Idealistę, który wierzył, że świat można kształtować, i który w miarę możliwości starał się go zmieniać. Postać niejednoznaczna, w kontakcie osobistym zapewne trudna, toteż wcale nie dziwię się Wasielewskiemu, że z Zimińskim się zmagał, ale też – niekiedy bardzo nieporadnie – próbował kontynuować dzieło swojego mistrza. Rozmawiał z kilkoma uczestnikami dawnej Niewidzialnej ręki, przeprowadził eksperymenty i uporczywie drążył temat.

Książka jest w istocie relacją z tego drążenia – żmudnego projektu, który trwał blisko dekadę. Autor sporo pisze też o sobie: o pracy reportera i związanymi z nią dylematami, o kryzysie i o poczuciu misji. Nie jest to modelowy reportaż, raczej miszmasz, będący owocem ważnej dla Wasielewskiego znajomości. Dobrze się stało, że akcja Niewidzialna ręka została przypomniana – o bezinteresownych przedsięwzięciach zawsze warto pisać.

Na koniec przytoczony w książce fragment z Badań nad naturą i przyczynami bogactwa narodów Adama Smitha:
[Każdy] myśli tylko o swym własnym zarobku, a jednak w tym, jak i w wielu innych przypadkach, jakaś niewidzialna ręka kieruje nim tak, aby zdążał do celu, którego wcale nie zamierzał osiągnąć. Społeczeństwo zaś, które wcale w tym nie bierze udziału, nie zawsze na tym źle wychodzi. Mając na celu swój własny interes, człowiek często popiera interesy społeczeństwa skuteczniej niż wtedy, gdy zamierza służyć im rzeczywiście. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć, aby wiele dobrego zdziałali ludzie, którzy udawali, iż handlują dla dobra społecznego.
__________________________________________________________________
Maciej Wasielewski, Niewidzialna ręka, Wyd. Wielka Litera, Warszawa 2019

piątek, 13 września 2019

Espresso

Tomas Tranströmer

Czarna kawa w kawiarnianym ogródku
gdzie stoły i krzesła barwne jak insekty

To cenne schwytane krople
równie mocne co Tak i Nie.

Wynoszona z mrocznych kawiarni
patrzy w słońce bez mrugnięcia.

W blasku dnia punkt zbawiennej czerni
co szybko wlewa się w bladego klienta.

Niczym krople czarnej zadumy
które czasem  wyławia dusza

dając ożywczy impuls: Naprzód!
Natchnienie by otworzyć oczy.


przeł. Leonard Neuger
Wiersze i proza 1954-2004, Warszawa 2012

niedziela, 8 września 2019

Trzeci

Kiedyś próbowałem zerwać z Cracovią, uwolnić się od Cracovii, wziąć z Cracovią rozwód – niestety, okazuje się, że „bez tej miłości nie da się żyć”, wróciłem, ukorzyłem się, odszczekałem wszystko. [s. 163]

Moje uczucia względem twórczości Jerzego Pilcha są z grubsza takie same, pomijam odszczekiwanie czegokolwiek. Od dobrych kilku lat publikuje rzeczy ewidentnie słabsze, nie dające dawnej satysfakcji. Nie wiem, czy winna jest temu wyłącznie choroba, ponieważ pod względem intelektualnym książkom niczego nie brakuje: jest w nich dobrze znana Pilchowa fraza, jest cięty dowcip, są błyskotliwe tezy. Nie inaczej jest w Trzecim dzienniku.

 

Na wstępie zostajemy poinformowani, że zapiski podlegają ścisłej autocenzurze i rzeczywiście można odnieść wrażenie, że autor więcej ukrywa niż odkrywa. Posługuje się niekiedy półsłówkami, zanęca temat i nie rozwija go, jakby drocząc się z czytelnikiem. Nie przeczę, jest to jakaś konwencja, dostrzegam nawet metodę w tym szaleństwie. Gorzej, gdy zamiast samego Pilcha musimy czytać obszerne wyimki z Montaigne’a albo z Sacksa, które wydają się spełniać rolę „zapchajdziury”. Mniej drażni, kiedy idąc za radą Gombrowicza, pisarz ćwiczy się w dopracowywaniu własnego utworu i pokazuje kolejne jego wersje – nawet jeśli tylko udaje, interesujące jest móc podejrzeć proces powstawania literatury. W zasadzie nie mam wątpliwości, że całość jest jedną wielką kreacją, bo jak tu wierzyć człowiekowi, który w finale oznajmia: Tak się składa, że moja starość to jest najświetniejszy czas, jaki kiedykolwiek był mi dany [s. 180], podczas gdy od początku do końca lektury daje się wyczuć intensywnie kamuflowaną rozpacz?

Bez większego oporu przyjmuję tę kreację (umownie nazwaną dziennikiem), jako że została ona skomponowana z pomysłem, żeby nie powiedzieć z perfidną premedytacją. Warto zajrzeć do tego skromnego tomu dla samych dywagacji o przyodziewku Adama i Ewy – ubaw murowany. A jest jeszcze sarkanie na pisaninę Andrzejewskiego, wychwalanie Marqueza i Nabokova, albo z zupełnie innego coś bieguna – karcenie publicystów gloryfikujących samospalenie Piotra S. w 2017 r. Nie skreślajmy Trzeciego dziennika zbyt pochopnie, zasługuje na uwagę.

____________________________________________________________
Jerzy Pilch, Trzeci dziennik, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019

poniedziałek, 2 września 2019

Kiedy zapada mrok

Opowiadania Jaume Cabré znakomicie sprawdzają się podczas wakacji: nie wymagają zbytniego wysiłku intelektualnego, niemniej oferują rozrywkę na poziomie. Kto zechce, podejmie grę proponowaną przez autora i wytropi powiązania między niektórymi historiami, spotykając znajomą już postać czy miejsce. Dość powiedzieć, że trzykrotnie pojawi się obraz Jeana-Francoisa Milleta „La paysanne”, a malarstwo – obok literatury i muzyki – będzie jednym z ważniejszych wątków w tomie.


Kluczowym motywem w Kiedy zapada mrok jest jednak morderstwo – autor poszedł bowiem za radą kolegi po piórze, według którego każdy zbiór opowiadań powinien mieć wspólny mianownik. Trochę szkoda, ponieważ w pewnym momencie w lekturę wkrada się monotonia; co więcej, z góry wiadomo, że prędzej czy później ktoś zginie w tragicznych okolicznościach, więc o większym zaskoczeniu nie może być mowy. Cabré jest na szczęście dobrym rzemieślnikiem i nadrabia techniką: a to wymyśla nieszablonowego narratora (trup, szaleniec, stara księga), a to przybiera cyniczny albo wyjątkowo dramatyczny ton. Bywa okrutny, bywa też współczujący i dowcipny. Najbardziej przypadły mi do gustu historie przewrotne: Poldo czyli monolog chłopa, który całe życie starał się nie być rolnikiem oraz Buttubatta traktujące o świeżo upieczonym nobliście.

Mimo poczucia niedosytu (w opowiadaniach zdecydowanie lubię różnorodność tematyki) pierwsze spotkanie z twórczością Katalończyka uznaję za raczej udane, chociażby ze względu na lokalny koloryt całego zbioru. Poza tym niegłupia, sprawnie napisana literatura środka nieczęsto się trafia. Myślę, że wszystkie historie ze zbioru świetnie wybrzmiałyby w wersji audio, w interpretacji różnych aktorów – reprezentują typ prozy, który idealnie nadaje się na słuchowiska (kilku bohaterów „słyszę” do dziś). 

_____________________________________________________________________
Jaume Cabré, Kiedy zapada mrok, przeł. Anna Sawicka, Marginesy, Warszawa 2019



wtorek, 27 sierpnia 2019

Letnia przeprawa

Po południu, gdy upał zacisnął się nad miastem niczym dłoń na ustach ofiary morderstwa, Nowy Jork rzucał się i wierzgał, ale jego krzyk został stłumiony, pęd zablokowany, ambicje stłamszone, był jak wyschłe źródło, jakiś bezużyteczny pomnik, toteż zapadł w śpiączkę. Parujące, oklapnięte niby wierzba płacząca połacie Central Parku przypominały pole walki, gdzie poległo wielu: szeregi wyczerpanych ofiar leżały bezwładnie w martwej ciszy cienia, podczas gdy wysiani przez gazety fotografowie, dokumentujący katastrofę, z grobowymi minami kluczyli wśród nich. W kociarni zoo wyły cierpiące lwy. 

Powyższy cytat z Letniej przeprawy daje niezły wgląd w stylistykę utworu. W długich, piętrowych zdaniach gęstych od metafor i porównań można się pogubić, zwłaszcza że Capote notorycznie odbiega od głównego wątku i meandruje, by nagle wrócić do tematu. Są plusy takiego pisania: łatwo daje się odczuć nastrój książki, zarejestrować jego zmiany i oczywiście „zobaczyć” opisywane sceny. Co więcej, właśnie w dygresjach bardzo często zarysowuje się kompletna charakterystyka albo opis postaci – autorowi wystarcza kilka faktów z życia bohatera, żeby pokazać jego „zaplecze”.


To wszystko sprawia, że historia opowiedziana na zaledwie 120 stronach wydaje się intensywna, soczysta, a przecież mamy do czynienia z pierwszym dłuższym utworem Capote’a. Utworem niedoskonałym, niemniej wciąż dobrym. Rzecz traktuje o 17-letniej Grady, panience z szanowanej i zamożnej rodziny, która uparła się, żeby podczas wakacyjnej nieobecności rodziców być sobą. Nie oglądać się na reguły obowiązujące w rodzinie i towarzystwie, ale postępować zgodnie z własnym planem czy zachciankami. Niestety dziewczyna zafiksowała się na młodzieńcu z niższej klasy: parkingowym z kiepskiej dzielnicy, osobniku raczej nieciekawym, za to bardzo męskim. Grady pozostaje ślepa i głucha na pewne zachowania wybranka, bez sensu brnąc w znajomość, która z wielu powodów rokuje źle. Oględnie mówiąc, egzamin z dojrzałości oblewa z kretesem.

Co szczególnie podoba mi się w Letniej przeprawie, to niedookreśloność głównej bohaterki. Do końca pozostaje nieodgadniona i nie dowiemy się, czy jest po prostu krnąbrną i nieodpowiedzialną pannicą, czy może osobą lekko zaburzoną. To nie przeszkadza w czerpaniu przyjemności z lektury, przeciwnie, zmusza do wychwytywania niuansów, czytania między wierszami. I choć Grady daleko do Holly Golightly ze Śniadania u Tiffany’ego, jako postać bez wątpienia autorowi się udała. 

___________________________________________________________________________
Truman Capote, Letnia przeprawa, przeł. Katarzyna Bieńkowska, Muza, Warszawa 2006

piątek, 23 sierpnia 2019

Kolacja à la Władimir Sorokin

Wreszcie Joseph klasnął w ręce:
– Cisza! Moi drodzy, dzisiejsza kolacja nie jest całkiem zwyczajna. Nasz drogi saba postanowił przygotować nam niespodziankę. Słyszeliście o book'n'grillu, takie modne gówno, którym zachwyca się bohema. Ale nie chodzi o nią, tylko o naszego kochanego dziadka. Urodził się, jak wiecie, 92 lata temu w radzieckim mieście Odessa. To było zaraz po drugiej wojnie światowej, nasz saba dorastał w ciężkich czasach. Byłem chłopcem, jak Avigdor, gdy saba opowiadał mi o kartkach na żywność, kolejkach po chleb, o biedzie. O tym, jak pewnego dnia na Pesach do rodziny saby uśmiechnęło się szczęście: zdobyli kurę. Wówczas to był prawdziwy cud. Z głowy; nóg i kości ugotowali rosół, z mięsa przygotowali tiftele, a z wątroby, serca, tłuszczu i skóry ściągniętej z kurzej szyi babcia przyrządziła faszerowaną szyjkę gefilte gelzele. Jedną jedyną na całą wielką rodzinę. Dobrze opowiadam, saba? Słyszysz mnie?
Staruszek uśmiechnął się w milczeniu.
– Nasz saba słyszy lepiej od nas wszystkich i ma taki mózg, że wszyscy obok jesteśmy jak dziecko – odpowiedział za sabę staruszek Josif.
– Otóż to, moi drodzy, dzisiaj nasz saba robi nam prezent: modny book'n'grill, gefilte gelzele na Opowiadaniach odeskich Izaaka Babla. W młodości był to ulubiony pisarz saby, myśmy z Este też go kiedyś przeczytali. Nie znacie go, ale wasze pchły wam podpowiedzą.
– Już! – Skinął głową grubas. – Okazuje się, że Stalin rozstrzelał Babla za to, że ten przespał się z żoną szefa jego służby bezpieczeństwa.
– No proszę, jacy byli pisarze w dawnych czasach!
– Rozległ się pijany chichot Alisy.
– A przygotuje to nasz gość z kontynentu o imieniu Geza. Prosimy! 


Wszyscy zaczęli klaskać, ja się ukłoniłem. Walizka z książką stała obok rusztu. Otworzyłem ją, położyłem książkę na talerzu i zgodnie z zasadami obszedłem z książką zgromadzonych, pokazując wszystkim polano, na którym będzie się zarumieniać nadziewana szyjka. Naturalnie była już przyszykowana. Tak naprawdę to dość pracochłonne danie:
FASZEROWANA KURZA SZYJKA PO ODESKU
(gefilte gelzele) 

Składniki: 6 kawałków skóry ściągniętej jak pończocha z kurzych szyjek, 200 g kurzej wątróbki, 200 g kurzych serc, 200 g kurzego tłuszczu, 3 cebule, 100 g mąki, sól, mielony czarny pieprz.

Serca ugotować i drobno posiekać, wątróbkę podsmażyć na patelni i też drobno posiekać, cebulę pokroić w drobną kosteczkę. Kurzy tłuszcz drobno posiekać i smażyć na małym ogniu, aż otrzymamy skwarki; w wytopionym tłuszczu podsmażyć cebulę, dodać serca i wątróbkę, stopniowo dodawać mąkę; podczas smażenia doprawić solą i pieprzem. Ostudzić powstały farsz. Kurzą skórę zaszyć z jednej strony, żeby powstał woreczek. Nafaszerować woreczki, ale nie do pełna, i zaszyć. Wrzucić woreczki do wrzącej wody i gotować 20 minut. Obsmażyć gotowe nafaszerowane szyjki na patelni aż do uzyskania złocistej skórki...
... ale to już właśnie moja robota.
Steward przyniósł sześć faszerowanych kurzych szyjek, które ułożyłem na kracie. Pożółkła strona tytułowa Opowiadań odeskich z 1931 roku błysnęła, excalibur odwrócił ją i...
  
Władimir Sorokin, Manaraga, przeł. Agnieszka Lubomira Piotrowska, Warszawa 2018, s. 154–157