sobota, 30 sierpnia 2014

Dziewczynki fatalne

U owadów, które w czasie swojego rozwoju przechodzą przeobrażenie niezupełne – na przykład u ważki czy modliszki – etap larwalny określany jest mianem stadium nimfy. Nabokov, znawca insektów, skonceptualizował problem nimfiego uroku i jego demonicznych kontekstów jak mało kto. Entomologia dostarczyła mu narzędzi do literackich eksploracji wyobraźni bohaterów płci męskiej, nadzwyczaj podatnych na zgubny czar niepozornych istot wkraczających w wiek dojrzewania, ledwo rozpoczynających fizyczną przemianę.[s. 5-6]

Nabokovowska Lolita to tylko jedna z pięciu młodocianych bohaterek „Pupilli”. Pozostałe cztery to Lulu - młodociana prostytutka z dramatu Wedekinda; Alice Antoinette de Watteyille - pierwsza żona i modelka Balthusa; Lucia - bohaterka filmu Cayani „Nocny portier” oraz akrobatka z obrazów Jerzego Nowosielskiego, nazwana „świętą Dolores". Wszystkie posłużyły Katarzynie Przyłuskiej-Urbanowicz do prześledzenia motywu nimfetki wykształconego w dwudziestowiecznej masowej wyobraźni. To zazwyczaj sierota (jedno ze znaczeń słowa pupilla), niefrasobliwa i urokliwa pannica, która uprawia specyficzne gierki. Niekoniecznie piękna, ale pociąga, wzbudzając niepokój. Jest zarazem ofiarą i oprawcą, bez mężczyzny nie zaistniałaby.


„Pupilla” jest książką niezwykle erudycyjną i nawet nie będę udawać, że całą przeczytałam.;) Sam rozdział poświęcony Lolicie dostarcza tyle interesującego materiału, że warto poświecić mu więcej czasu. Zdecydowanie przyda się egzemplarz powieści Nabokova, nie zawadzi też przejrzeć „Czarodzieja” i „Oko” (NB: kolejne znaczenie pupilli to źrenica oka). Autorka rozkłada tekst klasyka na części pierwsze: przygląda się imionom i nazwiskom, wychwytuje dodatkowe znaczenia i podteksty, śledzi tropy do innych dzieł literackich. Ta wiedza robi ogromne wrażenie, a skoro Przyłuska-Urbanowicz jest antropolożką kultury, psychoterapeutką i tłumaczką, można domniemywać, że potrafi wyczytać więcej i spojrzeć na postać nieszczęsnej Dolores Haze szerzej. I tak jest, co do tego mam pewność, podobnie jak do dwóch innych kwestii, a mianowicie, że „Lolitę” najlepiej czytać w oryginale, i najlepiej wielokrotnie.;)

W zakończeniu książki autorka zwraca uwagę na dorosłe kobiety przebierające się za nastolatki (m.in. Britney Spears, panie z zespołu Spice Girls) i stawia interesującą tezę: lolitką nie musi być dziewczynka. Cechy nimfetki można bowiem zauważyć np. w postaci Tadzia ze Śmierci w Wenecji” Manna oraz młodego Rimbauda z filmu Holland „Całkowite zaćmienie”. Nie przekonuje mnie włączenie do tej kolekcji Weisera z powieści Huellego, ale to mało znaczący drobiazg na tle całej pracy. Dobrze będzie wrócić do pozostałych bohaterek jesienią.

TU można obejrzeć galerię zjawiskowych zdjęć Sally Mann, której fotografię (Candy Cigarette, 1989) wykorzystano na okładce książki, kilka innych znajdziemy w środku. Przy okazji: „Pupilla” jest bogato ilustrowana i choć tylko w kolorach czarno-białych, jest co podziwiać.


_________________________________________________________________________________
Katarzyna Przyłuska-Urbanowicz
Pupilla Metamorfozy figury drapieżnej dziewczynki w wyobraźni symbolicznej XX wieku
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2014


środa, 27 sierpnia 2014

Grzyby à la Olga Tokarczuk

Sezon na grzyby trwa, niedługo rozpocznie się (mam nadzieję) wysyp maślaków i prawdziwków. Przeglądając „Dom dzienny, dom nocny” Olgi Tokarczuk (Wyd. Ruta, 1999) trafiłam na kilka ciekawych przepisów, niestety mowa w nich o dość nietypowych gatunkach.;). Przepis z zakładki:
 
 
Tort z muchomora czerwonego

3 trzy dojrzałe, barwne kapelusze muchomora
2 i pół szklanki cukru pudru
5 żółtek
kostka masła
cytryna
dwie łyżki rumu

Kapelusze skropić rumem. Utrzeć żółtka z dwiema szklankami cukru pudru i masłem. Dodać drobno posiekaną skórkę z cytryny. Przekładać kapelusze masą. Czerwony kropkowany wierzch tortu oblać lukrem zrobionym z reszty cukru pudru i soku cytrynowego.
Jeść powoli. Czekać.
***



O ile muchomor czerwony (Amanita muscaria) jest trujący, to muchomor czerwieniejący (Amanita rubescens) jest grzybem jadalnym. Ważne, żeby nie pomylić go z podobnie wyglądającym muchomorem plamistym (Amanita pantherina). Mając pewność, że dysponujemy jadalnym muchomorem, można przyrządzić takie oto danie, inspirowane przepisem Izy z bloga Smaczna Pyza:


Muchomory w białym winie

Składniki:
80 dkg muchomorów czerwieniejących (lub np. podgrzybków)
2 małe cebule
ok. 100 ml białego wytrawnego wina
sok z cytryny
1/2 niedużego pęczka natki pietruszki (lub szczypioru)
sól, pieprz

Sposób przygotowania
Dokładnie umyte i osuszone grzyby pokroić w ćwiartki, cebulę w piórka. Na rozgrzanej patelni zeszklić cebulę, dodać grzyby, podsmażyć. Doprawić solą i pieprzem według uznania, wlać wino i świeżo wyciśnięty sok z cytryny. Danie dusić dodatkowe kilka minut. Przed zdjęciem z ognia dosypać posiekaną pietruszkę (lub szczypior) i delikatnie wymieszać. Podawać z makaronem, ulubioną kaszą lub chlebem. Smacznego!

To samo danie można wykonać o dowolnej porze roku z pieczarkami.



Podziękowania dla Izy Kulińskiej za zgodę na wykorzystanie jej zdjęcia.



piątek, 22 sierpnia 2014

Pionierka z Providence

Wywoływanie przez Phoebe duchów, materializacje, lewitacje wynikły z nudy, zmysłu teatralnego lub faktycznych kontaktów z zaświatami. Seanse przynosiły jej rozrywkę, lokalną sławę, zainteresowanie gazet, podziw wielu dam i dżentelmenów, dezaprobatę konserwatywnych obywateli, ale nie zyski mierzone w pieniądzach czy w podwyższeniu społecznego statusu. Dlatego też dopuszczała się niekiedy ekstrawagancji, nie dbając o to, co powiedzą goście. Sprowadzone przez nią zjawy częściej wprawiały w osłupienie, niż udzielały odpowiedzi na pytania znieruchomiałych w ciemności spirytystów. [s. 26]


Zaiste wiele się działo podczas tych seansów. Skłócone ze sobą duchy chwytały się za czuby, płatały figle zgromadzonym gościom, medium zmuszały zaś do przyjmowania wyszukanych póz i ustawiania mebli w dziwny sposób. Niezadowolone zjawy potrafiły przybrać postać komara i złośliwie ukąsić pannę Hicks w najmniej odpowiednim momencie. Co bardziej zuchwałe wyzywały ją na nietypowe pojedynki. Phoebe ze stoickim spokojem robiła nadal swoje, nie dając zbić się z tropu nawet karawanie, która zmaterializowała się w jej salonie podczas jednego z seansów.


Uczestnicy spotkań byli nie mniej interesujący. Sceptycy doszukiwali się oszustwa i próbowali przyłapać medium na udawaniu lub sztuczkach. Entuzjaści gotowi byli na poświęcenia, aby tylko móc doświadczyć materializacji ducha, nawet jeśli odstręczająca ektoplazma miałaby przybrać postać nosa. Niektórzy traktowali seanse jako okazję do obściskiwania pań, zdarzył się i dentysta, który z zawodowej ciekawości zlustrował stan uzębienia ducha. Mieszkańcy Providence doprawdy nie mogli narzekać na brak atrakcji.


Opowieść o XIX-wiecznej pionierce mediumizmu toczy się leniwie i wywołuje u czytelnika przyjemne odprężenie. Nieziemski klimat książki podkreślają kolaże Seleny Kimball (przykłady powyżej), równie zwariowane i niepokojące co dzieje Phoebe Hicks. Jest tajemniczo, retro i zabawnie. I tylko szkoda, że ten mały światek został całkowicie wykreowany, historia jest bowiem uroczą mistyfikacją. Tak sprytnie skonstruowaną przez Agnieszkę Taborską, że prawie hipnotyzuje. Idealna lektura na wietrzne i chłodne sierpniowe dni.

__________________________________________________
Agnieszka Taborska Niedokończone życie Phoebe Hicks
Wyd. słowo/obraz, terytoria, Gdańsk 2013

źródło zdjęć: http://selenakimball.com/work/phoebe-hicks

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Szukając pana Banksa

To nie opowieści dla dzieci, tylko ostatnie pozostałości mitów. Jeszcze sto lat temu opowiadano je dorosłym. Zawarte w nich treści były dla dorosłych, to „sposób na stawianie czoła życiu". [s. 340]

Tak P.L. Travers postrzegała swoje książki o Mary Poppins, choć doskonale wiedziała, że jej niania najwięcej zwolenników miała właśnie wśród najmłodszych. Dość rzadkie podejście, dobrze wpisuje się w teorię, według której literaci traktują pisanie jak terapię. Travers odreagowywała przede wszystkim brak ojca, który zmarł, gdy miała 7 lat. Namiastką kochanego tatki, który miał i fantazję, i silny pociąg do alkoholu, był w dużym stopniu powieściowy pan Banks. Ojca szukała prawdopodobnie także w partnerach – przeważnie byli sporo starsi, piekielnie inteligentni i obdarzeni charyzmą. Jeśli nie partner, zawsze istniał jakiś duchowy przewodnik, z których najbarwniejszy był chyba Gurdżijew – dla jednych guru, dla innych oszust.


Bez względu na to, czy Travers próbowała odnaleźć „ojca zastępczego” czy własną tożsamość, jej wytrwałość jest godna podziwu: poszukiwania trwały właściwie do końca jej długiego życia i zawiodły Pamelę aż do klasztoru buddyjskiego w Japonii. Czy były satysfakcjonujące, trudno stwierdzić jednoznacznie, w świetle książki Lawson można się domyślać, że raczej nie. Schorowana, dręczona bliżej nieuzasadnionym niepokojem, wymagająca dla siebie i innych, sprawia wrażenie osoby niespełnionej. Co nie przeszkadzało jej być również twardym graczem na płaszczyźnie zawodowej: uparcie dążyła do celu, który najczęściej wiązał się z promowaniem jej twórczości. Między wierszami da się wyczytać, że bywała także szorstka i apodyktyczna.

Nie wiem, jak książkę Lawson odbierają zwolennicy Mary Poppins, mnie, nieobeznaną z serią o niani z ulicy Czereśniowej, wciągnęła opowieść o jej pomysłodawczyni. Dostałam dokładnie to, czego oczekiwałam, a więc biografię postaci nietuzinkowej, o dużych możliwościach twórczych (w młodości Travers zapowiadała się jako niezła aktorka, później jako całkiem dobra poetka i dziennikarka), do tego odważnej w kategoriach obyczajowych. Jedynym poważnym minusem tej biografii są fabularyzowane wstępy do rozdziałów – są tak infantylne na tle przyzwoicie napisanej całości, że chyba sama Pamela zgrzytałaby podczas lektury zębami.

____________________________________________________________
Valerie Lawson To ona napisała Mary Poppins. Życie P. L. Travers
przeł. Bogumiła Nawrot
Wyd. Marginesy, Warszawa 2014

środa, 13 sierpnia 2014

Inne "Wichrowe wzgórza"

Nie przepadam za ekranizacjami klasyki realizowanymi w tzw. kostiumach z epoki i prawdopodobnie dlatego w ogóle nie zwróciłam uwagi na premierę kinową „Wichrowych wzgórz” (2011) w reżyserii Andrei Arnold. Szkoda, bo obejrzane niedawno na małym ekranie zrobiły na mnie ogromne wrażenie, a domyślam się, że na dużym robią jeszcze większe.


Brytyjska reżyserka (Fish Tank) poszła na żywioł – dosłownie i w przenośni. Przede wszystkim, pozwoliła sobie na istotne zmiany w stosunku do pierwowzoru literackiego: z Heathcliffa zrobiła czarnoskórego młodzieńca, dokonała skrótów fabularnych i inaczej niż Brontë rozmieściła akcenty. Nie należy oczekiwać kolejnej rzewnej historyjki o niespełnionej miłości, której bohaterowie polegują na malowniczym wrzosowisku i z zachwytem patrzą sobie w oczy. U Arnold raczej siłują się w błocie (rewelacyjna scena), czasem ranią nawzajem zachowaniem i milczą. Ich głęboką więź sygnalizują gesty solidarności i opiekuńczość, pamięć o wspólnie spędzonych chwilach.


Catherine i Heathcliff są nieokrzesani, działają impulsywnie i instynktownie, nie zawsze zważając na uczucia drugiej osoby. Ich miłość jest dzika jak przyroda, której są nieoderwalną częścią. W filmie uderza surowość otoczenia, pokazana przy pomocy prostych zabiegów. Zbliżenia na posłanie z owczej skóry, wysuszony oset, szamocącą się w pajęczynie ćmę lub upolowaną zwierzynę bardziej kojarzą się z filmem dokumentalnym niż fabularnym. Przeważają brązy, szarości i zgniła zieleń, słychać wyłącznie naturalne odgłosy: świst wiatru, szum ulewy, trzaskający ogień, z rzadka krótki dialog. W adaptacji Arnold tytułowe wzgórza niewątpliwie zasługują na swoją nazwę, bo wicher, chłód i wilgoć są dla widza namacalne.


Ekranizacja z 2011 r. wydaje się bardzo współczesna, a przy tym wiernie oddaje ducha epoki Brontë. W „Wichrowych Wzgórzach” uczucia górują nad rozumem, natura wypiera cywilizację, a zbuntowany bohater wchodzi w konflikt ze społeczeństwem. W romantyczny światopogląd jak najbardziej wpisuje się także rozdarcie Catherine i tragedia Heathcliffa, żywiołowość natury, tajemniczość i symbolizm. I choć w mojej ocenie jest to film raczej o Innym i zemście niż o miłości, interpretacja Arnold, mimo kilku odstępstw, nie kłóci się z oryginałem. Przeciwnie, jest bardzo „angielska” i to mi odpowiada.


_________________________________________
„Wichrowe wzgórza” (2011) Wielka Brytania
reż. Andrea Arnold
scen. Andrea Arnold, Olivia Hetreed
zdj. Robbie Ryan
obsada: Solomon Glave, Shannon Beer, James Howson, Kaya Scodelario, Nichola Burley, Lee Shaw


źródło zdjęć: Oscilloscope


sobota, 9 sierpnia 2014

Sylvia Plath w Nowym Jorku

Czytając powieści autobiograficzne, za każdym razem zastanawiam się, jak wiele faktów z własnego życia autor wykorzystał i w jak mocno je ubarwił. Po przeczytaniu książki Elizabeth Winder Pain, Parties, Work wiem już, że w przypadku „Szklanego klosza” łatwiej byłoby chyba powiedzieć, co nie było zmyśleniem – najwyraźniej wszystkie zdarzenia opisane przez Plath (przynajmniej w części nowojorskiej), miały miejsce w rzeczywistości: od znajomości z tłumaczem z ONZ przez zbiorowe zatrucie sałatką krabową aż po wyrzucanie ubrań z okna hotelu.


Winder, również poetka, spróbowała odtworzyć jeden miesiąc z życia Plath. W czerwcu 1953 r. Sylvia wraz z dziewiętnastoma innymi dziewczętami odbywała miesięczny staż w nowojorskiej redakcji prestiżowego czasopisma Mademoiselle. Te cztery tygodnie miały ogromne znaczenie: po pierwsze, dla dziewczyny z niedużego miasta w Massachusetts były szansą na pooddychanie atmosferą wielkiego miasta (i to jakiego!); po drugie, staż oznaczał współredagowanie pisma czyli poważną pracę; po trzecie, pobyt w Nowym Jorku przyspieszył załamanie nerwowe Sylvii. Na koniec ów upalny czerwiec posłużył za kanwę „Szklanego klosza”, trwale zapisując się z czasem w literaturze światowej.


Autorka Pain, Parties, Work prześledziła listy i dziennik swojej bohaterki, zdołała też dotrzeć do niektórych stażystek z 1953 r. W rezultacie znalazła źródło powieściowych inspiracji Plath i stworzyła jej własny portret. Erudytka, dzikuska wyjadająca kawior łyżkami, wypracowana piękność, cierpliwa słuchaczka, literatka – tak zapisała się w pamięci znajomych 21-letnia Sylvia. Winder uzupełnia opinie ciekawostkami, co chwilę podrzuca interesujące zestawienia: fragment cv, wykaz ulubionych szminek (zawsze czerwonych), listę gwiazdkowych prezentów albo dla odmiany listę chłopców, z którymi Plath umawiała się na randki. Fantastyczny jest słownik okresu dorastania, z którego dowiemy się, że jako nastolatka lubiła Dylana Thomasa, „Małego Księcia” i zakupy, wierzyła w syrenki, uwielbiała jeść i opalać się, była świetną gospodynią, ale kiepską kucharką i kelnerką.


Te drobiazgi wprowadzają do opowieści jaśniejsze tony i są dobrą przeciwwagą dla głównego wątku czyli stażu w redakcji Mademoiselle. Ze smutkiem czyta się o zawiedzionych nadziejach dziewczyny, która do Nowego Jorku przybyła radosna, niemal z pompą, a po miesiącu opuszczała miasto samotnie, w pożyczonym ubraniu (czy też raczej przebraniu). Tym większe wrażenie robi informacja o wynikach analizy grafologicznej, jakiej na ciche polecenie kierownictwa poddano odręczne notatki stażystek – charakter pisma Plath wyraźnie wskazywał na poważne rozchwianie emocjonalne grożące załamaniem. Mimo werwy i samozaparcia Sylvii przepowiednia wkrótce miała niestety się spełnić.


Książka Winder jest skomponowana z pomysłem i – jak daje się odczuć – z empatią dla bohaterki. Postać Plath jest tu żywa i wielobarwna; można jej chwilami nie lubić, ale łatwo ją zrozumieć. Co szczególnie cenne, autorka zarysowuje kontekst społeczno-obyczajowy wydarzeń, a tego nigdy dosyć. Dzisiaj nie jest przecież oczywiste, że w 1953 r. dwudziestolatki nie miały zwyczaju mieszkać samotnie (tj. bez rodziców lub męża), a brak kapelusza i rękawiczek latem uznawany był w pewnych miejscach za nietakt. Podsumowując: Pain, Parties, Work zdecydowanie zasługuje na uwagę. Dobra wiadomość jest taka, że książka ma być wydana także w Polsce.


_____________________________________________________________________
Elizabeth Winder Pain, Parties, Work: Sylvia Plath in New York, Summer 1953
Harper, New York 2013



wtorek, 5 sierpnia 2014

Mechaniczne lwy, psy gończe i inne bestie

Dałam się nabrać Kišowi jak dziecko. Tak sprytnie szafował cytatami, przypisami i wycinkami z prasy, tak często powoływał się na archiwa policyjne i zapiski biografów, że pierwsze dwa z siedmiu tekstów w „Grobowcu dla Borysa Dawidowicza” wzięłam za literackie opowieści o autentycznych postaciach i wydarzeniach. Autor co chwila utwierdzał mnie w tym przekonaniu, a to odsyłając do bibliografii, a to wtrącając wypowiedzi typu: świadectwa są nieliczne i sprzeczne, według wiarygodnych źródeł itp. Gdyby nie bajeczna opowieść o browarze urządzonym przez komunistów w kijowskim Soborze Sofijskim, Kiš zapewne długo by jeszcze mnie zwodził. Historie przytoczone w „Grobowcu…” są jednak fikcją. Fantastycznie upozorowaną na literaturę faktu, ale fikcją.


Nie ma dla mnie znaczenia, czy pisarz skopiował pomysł Borgesa (co zarzucali mu zażarci oponenci), czy nie; ważne, że mistyfikacja udała się. Kiš jest na tyle przekonujący, że czytelnik podejmuje grę i bez większego oporu poddaje się jej regułom, by na koniec skapitulować. Lekturę kończyłam z poczuciem obcowania z  p r a w d ą, a przynajmniej bardzo chciałam w to wierzyć. Bo czy wymyślone przez Serba życiorysy nie mogły mieć autentycznych pierwowzorów? Przecież nie jeden żyd zmuszony został przemocą do chrztu, nie jeden zamachowiec zgnił w kazamatach, a niesłusznie posądzonych i straconych rzekomych wrogów komunizmu historia zna tysiące. W tym sensie Kiš mówi prawdę: za każdym razem totalitaryzmy pożerały morze ofiar, łamiąc kręgosłupy nieposłusznym, nierzadko także oprawcom. Ideologia mogła być dowolna, mechanizm działania pozostawał z grubsza identyczny.

„Grobowiec dla Borysa Dawidowicza” powstał w 1976 r. i był przejawem „obsesji” autora, który przy pomocy wiarygodnych opowieści starał się otwierać oczy młodym ludziom uważającym zbrodnie stalinowskie, w tym łagry, za kłamstwo. Czas zrobił swoje i wątki obozowe u Kiša nie mają już takiej siły rażenia jak mogły mieć trzy dekady temu. Owszem, robią wrażenie, głównie za sprawą kunsztu literackiego pisarza, mnie przede wszystkim poruszyła jednak smutna prawda o powtarzalności historii – o ile stalinizm, legalny antysemityzm należą do przeszłości, na inne –izmy grunt jest niestety wciąż podatny.

W moim odczuciu w „Grobowcu…” forma wzięła górę nad treścią, co bynajmniej nie jest zarzutem. Kiš rozbroił mnie swoją finezyjną mistyfikacją i ujął urodą niektórych zdań oraz całych akapitów, choćby tego:
Zajęty byłem czytaniem i pisaniem, kiedy do mego pokoju wtargnęło mnóstwo ludzi zbrojnych w niewiedzę tępą jak bat i nienawiść ostrą jak nóż. Nie od moich jedwabi czerwieniły im się oczy, ale od książek ustawionych na półkach. Jedwab pochowali pod opończe, książki zaś pozrzucali na podłogę, zaczęli deptać je i drzeć na moich oczach. A były te książki oprawne w skórę i oznaczone cyframi, napisane przez uczonych; gdyby owi zechcieli je czytać, znaleźliby w nich tysiąc powodów, by mnie zabić na miejscu. I znaleźliby, gdyby zechcieli je czytać, lek i balsam na swoją nienawiść. [s. 140-141]
Ten serbski pisarz potrafi kapitalnie budować napięcie (jak w opisie morderczej gry w karty w łagrze), zaskakiwać poetyckością, ale też wzbudzać odrazę (np. w scenie polowania na mordercę kur) – a wszystko to na kartach paradokumentalnych opowieści, napisanych w stosownym dla tego gatunku stylu. Jak głoszą ostatnie słowa z „Grobowca…”: nie wystarczy mieć jaja, aby pisać. Kiš bez wątpienia dysponował nie tylko jajami.

___________________________________________________________________________
Danilo Kiš, Grobowiec dla Borysa Dawidowicza. Siedem rozdziałów wspólnej historii
przeł. Danuta Cirlić-Straszyńska
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2005


piątek, 1 sierpnia 2014

Warszawskie duchy

     Kiedyś Warszawa należała do Rosji; w pewnym stopniu Rosja w niej pozostała. Wszak Rosja nigdy i znikąd nie odchodzi do reszty, zawsze chociaż trochę jej pozostaje. Choćby pod postacią Pałacu imienia Stalina, po którym wszyscy podróżni rozpoznają, gdzie się znaleźli.
     Warszawa jest uważana za okropną. (Tu od razu zapytam: Dlaczego? Znam wiele bardziej okropnych miast uznawanych za ładne).
     A jednak. Warszawa jest uważana za okropną, bo w rzeczywistości jest to Druga Warszawa. Pierwszą swego czasu rozkazano zrównać z ziemią – i niemal się to udało. W tym sensie Warszawa jest miejscem szczególnym. Nie znam drugiego takiego miasta (chyba że Kartagina?), o którym czarno na białym napisano by w oficjalnym rozkazie z najwyższego szczebla – zetrzeć z powierzchni ziemi.
     Na taki honor trzeba sobie zasłużyć.
     W 1939 roku Warszawa liczyła milion dwieście osiemdziesiąt dziewięć tysięcy mieszkańców, a w 1946 roku – nieco ponad jedną trzecią tej liczby. Allen Ginsberg w połowie lat sześćdziesiątych widział w Warszawie kawiarnię pełną duchów:

widmowe dziewczyny z twarzami w bliznach, o cienkich brwiach, w czarnych pończochach
widmowi chłopcy o przyczesanych blond włosach z małymi bródkami*

     Na pewno ich widział. To nie figury poetyckie, to powstańcy.
     Polacy to powstańcy profesjonaliści. Więc ich powstania są zwykle źle przygotowane.
     Polacy powstają we wszelkich niesprzyjających chwilach.
     Żyć po prostu nie mogą bez powstań.
     Są nierozsądni, do przetrwania niezdolni — tylko do życia są zdolni. I do śmierci w imię życia.
     Przesiadują w kawiarniach i kreślą plany podziemnych przepraw.
     Przenoszą szyfrogramy w bujnych bukietach róż.
     Ciskają we wrogów zapożyczone od Finów butelki z koktajlem dla Mołotowa, z koktajlem dla Ribbentropa.
     Tworzą wiersze miłosne i substancje wybuchowe.
     Montują podziemne radiostacje i grają preludia Szopena.
     Ale ich już nie ma.
     Pozostali w mieście startym z oblicza ziemi.
     (Oblicze ziemi? Cóż za dziwna metafora. Czy ktoś to ogóle widział, to oblicze? Czy przybyło na nim zmarszczek od jeszcze jednego startego miasta?)

J. Andruchowycz, Leksykon miast intymnych, przeł. K. Kotyńska, Wołowiec 2014, s. 436-437


*A. Ginsberg, Znajomi z tego świata, tłum. A. Szuba, Kraków 1993