Większość z nas ma tylko jedną jedyną historię do opowiedzenia. Nie chodzi mi o to, że w naszym życiu dzieje się tylko jedno coś: są niezliczone wydarzenia, które przekształcamy w niezliczone historie. Ale naprawdę liczy się tylko jedna historia, którą warto opowiedzieć. Ta jest moja.
Jeśli Julian Barnes pisze powieść o sprawach damsko-męskich, można z góry założyć, że będzie co najmniej niesztampowo. I tak właśnie jest w Jedynej historii – w zasadzie historii miłosnej jakich wiele, ale opowiedzianej w sposób nieprzeciętny.
Mamy przede wszystkim aktywnego narratora, który co chwila zaznacza swoją obecność: wspomina swój wieloletni i pełen pasji związek sprzed pół wieku, obsesyjnie analizuje go i teoretyzuje na temat natury miłości. Najwyraźniej szuka usprawiedliwienia dla swoich grzechów młodości i faktycznie ma się z czego tłumaczyć: jako student wdał się w romans z blisko pięćdziesięcioletnią mężatką, powodując sporo zamieszania w życiu kilku osób.
Tak jak Paul wydaje się sztubacko niedojrzały, tak Susan jest nieprzewidywalna, co świetnie napędza akcję książki – w Jedynej historii chyba nic nie dzieje się zgodnie z przewidywaniami czytelnika. I to ogromnie sobie cenię u Barnesa, podobnie jak błyskotliwie poprowadzoną narrację (każda z trzech części opowiedziana jest z innej perspektywy i w innej tonacji), powracające motywy-klucze oraz interesujących bohaterów drugoplanowych.
To powieść bogata w tropy i gęsta od pytań, zmuszająca do ciągłego wertowania przeczytanych fragmentów. To równocześnie powieść piękna i smutna, która pokazuje jak pierwsza miłość może ułożyć życie na zawsze i jak wybiórczo potrafi działać pamięć. Klasa.
______________________________________________________________
Julian Barnes, Jedyna historia, przeł. Dominika Lewandowska-Rodak
Świat Książki, Warszawa 2018