niedziela, 26 maja 2019

Nic się nie stało

Spadek to jedna z najlepszych książek, jakie czytałam w ostatnim okresie. Początkowo wcale się na to nie zanosiło, ponieważ główna bohaterka snuje monolog w irytujący sposób: wciąż drąży temat niesprawiedliwego testamentu, powtarza się niemal do znudzenia. Inaczej mówiąc, jątrzy i jątrzy. Dość szybko okazuje się jednak, że tak prowadzona narracja ma sens, bo pozwala lepiej zrozumieć, może nawet odczuć, emocje głównej bohaterki, i w rezultacie czyni powieść bardziej gęstą, mięsistą.


Tytułowy spadek ma u Vigdis Hjorth dwa wymiary: rzeczywisty i symboliczny. Nierówny podział schedy po ojcu prowadzi do kryzysu rodzinnego, stopniowo odsłaniając to, co przez lata zamiatano pod dywan, i co najwyraźniej stało się brzemieniem nie tylko dla dwójki najstarszego rodzeństwa, ale dla całej rodziny. W rzeczywistości rodzice Bergjolt przez lata udawali, że w ich domu nic złego się nie dzieje – nie było żadnej przemocy, nie było żadnego wykorzystywania seksualnego. W takim też przekonaniu utwierdzali młodsze córki oraz dalszych krewnych, odmawiając dwójce starszego rodzeństwa wysłuchania. W rezultacie przewinienia ojca dotknęły wszystkich, choć w różnym stopniu. Dotknęły, kalając i infekując.

Autorka bardzo dobrze nakreśliła skomplikowaną sieć zależności między członkami rodziny oraz powolny proces wykluczania ofiary ze swojego kręgu. I to jest właśnie najbardziej frapujący wątek w Spadku: traktowanie pokrzywdzonych jako zagrożenie dla rodzinnego „ładu”. Po lekturze łatwiej jest zrozumieć, dlaczego ofiary milczą i czasem dopiero po dekadach zaczynają głośno domagać się sprawiedliwości. Książka mądra i cenna, zasmuca jedynie fakt, że Hjorth bazowała na własnych doświadczeniach.

________________________________________________________________________________
Vigdis Hjorth Spadek, przeł. Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska, Wyd. Literackie, Kraków 2018


poniedziałek, 20 maja 2019

Gorączka czytania

Na tegorocznym festiwalu Millennium Docs Against Gravity można było obejrzeć m.in. Ferrante Fever. Gorączkę czytania. Film Giacomo Durziego przygląda się twórczości tajemniczej włoskiej pisarki i bada fenomen popularności jej książek. Skupia się głównie na rynku amerykańskim, gdzie neapolitańska tetralogia bardzo szybko stała się bestsellerem. W dokumencie wypowiadają się tamtejsi krytycy i tłumaczka oraz Jonathan Franzen i Elizabeth Strout.


Film może nie jest specjalnie porywający, niemniej unaocznia, jak różnie może być promowana i odbierana książka w zależności od kraju. O ile w Stanach o sukcesie cyklu zaważyła jedna, za to bardzo ważna recenzja w ważnym piśmie, tak w Polsce Genialna przyjaciółka opublikowana została bez rozgłosu i popularność zawdzięcza raczej łańcuszkowi poleceń czytelników niż krytykom. Ci ostatni pozostawali raczej sceptyczni i dalecy od gremialnego zachwytu Amerykanów, którzy nonszalancko szafują określeniami typu: arcydzieło, wybitny, epokowy itp. w stosunku do dzieł zaledwie dobrych.

Przyznam, że oglądałam film z pewnym zaskoczeniem. Jakiś czas temu skończyłam wreszcie ostatni tom cyklu i niestety nie dostrzegłam w nim walorów o znamionach wybitności. W mojej ocenie to po prostu solidna literatura: dobrze skrojona, z wyrazistymi bohaterkami umieszczonymi w barwnej scenerii. Ciekawie odmalowana została obyczajowość i przemiany polityczne we Włoszech, sama fabuła – mimo licznych niespodzianek – ciągnęła się jednak niemiłosiernie, nie przymierzając jak włoskie spaghetti.

Sądząc po wypełnionej po brzegi dużej sali kinowej, Ferrante jest i w Polsce bardzo popularna, co wcale mnie dziwi, ponieważ zaspokaja czytelniczy głód opowieści. Po projekcji miejsce miała dyskusja prowadzona przez Paulinę Wilk i Sylwię Chutnik, które fankami włoskiej pisarki z pewnością nie są.;) Może dlatego właśnie pogadanka po kwadransie stała się jałowa. Mimo wszystko Gorączki czytania nie zawadzi obejrzeć.

________________________________________________________________
Ferrante Fever. Gorączka czytania reż. Giacomo Durzi/Włochy/2017/76 min.

wtorek, 14 maja 2019

Villas

Violetta Villas była dla mnie zawsze uosobieniem kiczu: tak wyglądała i tak niestety również śpiewała (mimo dużego talentu). Dekadę temu było mi jej już tylko żal: niegdysiejsza gwiazda żyła bardzo skromnie, alarmowano, że nie radzi sobie ze schroniskiem zwierząt urządzonym w rodzinnym Lewinie Kłodzkim. Teraz, po lekturze książki Izy Michalewicz i Jerzego Danilewicza, zobaczyłam piosenkarkę w jeszcze innym świetle.


Autorzy podeszli do zadania profesjonalnie i z wyczuciem. Nie szukają za wszelką cenę sensacji, nie dyskredytują artystki, raczej próbują zrozumieć, na czym polegał jej fenomen i dlaczego jej losy toczyły się dość krętymi ścieżkami. W obu przypadkach odpowiedzią wydaje się być trudny charakter Villas. Z jednej strony była osobą o dużych możliwościach scenicznych, z drugiej osobą wyjątkowo trudną w kontaktach: chimeryczną, przekonaną o własnej wielkości i totalnie nieodporną na krytykę. Dla kariery była gotowa zrobić wiele (dopiero z książki dowiedziałam się, jak wiele), co nierzadko prowadziło do chybionych decyzji i w rezultacie do kolejnych porażek. W długim i bujnym życiu piosenkarki było ich sporo.

Po lekturze książki zaryzykuję tezę, że do realizacji ambitnych planów VV zabrakło przede wszystkim pokory i trzeźwej oceny sytuacji, ale i konkretnego wsparcia w środowisku show biznesu. Być może na Zachodzie mogłaby w pełni rozwinąć skrzydła, tam ponoć była przyjmowana z całym dobrodziejstwem inwentarza – pięknym głosem, wyglądem i słabościami. Polska najwyraźniej nie była gotowa na gwiazdę tego formatu.

_______________________________________________________________
Iza Michalewicz, Jerzy Danilewicz, Villas, Wyd. WAB, Warszawa, 2019


środa, 8 maja 2019

Anioł milczał

Anioł milczał ma pewne mankamenty, ale trudno się dziwić, zważywszy na wydawnicze losy książki. Krótko po wojnie nie chciano jej opublikować, ponieważ temat był dla Niemców zbyt świeży. W oczekiwaniu na właściwy moment Heinrich Böll dokonywał poprawek, fragmenty wykorzystał w innych utworach i można przypuszczać, że z czasem porzucił myśl o publikacji. Powieść ukazała się dopiero w 1992 r., już po śmierci pisarza. Dobrze się stało, że spadkobiercy podjęli taką a nie inną decyzję.


W książce noblisty najbardziej fascynuje opis świata po katastrofie. Jest początek maja 1945 r., Hans wraca do rodzinnego miasta, zburzonego w trakcie alianckich nalotów. Pod starym adresem nie ma domu, nie ma też matki czekającej z obiadem, jest tylko góra cegieł ze strzępami tapety i zmiażdżonymi meblami. Wszędzie widać podobne obrazy – gruzy, śmieci, dym i niedobitki wygłodzonych ludzi. Niby żywych, ale jakby odrętwiałych, pustych. Taki jest również główny bohater, krążący wśród ruin w poszukiwaniu jedzenia i jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Jeszcze nie wie, że ogłoszono kapitulację – to wydarzenie nie jest zresztą dla Niemców powodem do radości. Uderza poczucie wyczerpania i rezygnacji, może częściowo właśnie dlatego podczas lektury można odnieść wrażenie kompletnej ciszy.

Böll po mistrzowsku oddał atmosferę oraz tło, stworzył także kilka interesujących postaci (m.in. wdowa po oficerze, filolog-kolekcjoner sztuki sakralnej, ksiądz) – niedookreślonych, a przez to intrygujących. Pokazał bardzo różne postawy, akcentując kwestie wiary i moralności. Polski wydawca chciał tu widzieć historię miłości, co uważam za przesadę – rozsądniej chyba pójść śladem motywu chleba i wina oraz tytułowego milczącego anioła.

_______________________________________________________________________
Heinrich Böll, Anioł milczał, przeł. Michał Misiorny, Wyd. Muza, Warszawa, 1997


piątek, 3 maja 2019

Mikrotyki

Pierwszy kontakt z Mikrotykami nie był dla mnie udany, chłopacko-męski świat pełen wycofanych osobników niespecjalnie mnie porwał. Po półrocznej przerwie okazało się, że te krótkie teksty mają jednak moc. Głównie dzięki wrażliwości autora, który potrafi wydestylować dobrą historię z prozaicznych zdarzeń i w pozornie przeciętnym, szarym człowieku dostrzec coś, co zasługuje na ujęcie w słowa i utrwalenie.


I niby mamy do czynienia z prostą prozą, pisaną na luzie, ale jeśli przyjrzeć się zdaniom bliżej, stwierdzimy, że stylistyka Sołtysa jest wyszukana. Weźmy na przykład porównania: obiady zimne jak śnieg (99), ludzie jak otwarte lodówki (36), szepty błyszczące w nocy jak noże (69) czy niebo szare jak ortaliony pierwszych poradzieckich handlarzy (55) – zero sztampy. Przenośnie też niezgorsze: młodych świerzbią pocałunki (33), ciemność puka w ramię (38), a niektóre historie wyciągają rękę, żeby cię poddusić w najmniej w najmniej spodziewanych chwilach (124). Mnie poddusiły – raz ze śmiechu, przy opisie walki na grube tomy klasyków, i kilka razy ze wzruszenia, najbardziej wtedy, gdy umierał kot. Ale to jeszcze nie wszystko. Jest tu kilka tekstów wyróżniających się formą – Szlugi to prawdziwa oda do papierosów, która uwiodła nawet mnie, niepalącą, oraz Ballada grubego poety w marynarce – fantastycznie rozpisany quasi-przepis na literata.

Nie wiem, czy Sołtys wszystko zmyślił, ale wolę wierzyć, że listy wuja D. naprawdę istniały, że fryzjerka Anka miała zdeformowaną twarz i że pod płotem przed opuszczonym domem leżała stara patelnia z drewnianą rączką. Ja nawet wiem, jak wyglądała ciotka Stefania od przemytu i jak smakowało piwo Żywe, bo Mikrotyki tak silnie działają na wyobraźnię na zmysły. Znać rękę majstra, który potrafi czarować.

________________________________________________
Paweł Sołtys Mikrotyki, Wyd. Czarne, Wołowiec, 2017