piątek, 30 maja 2014

W krainie (z deficytem) czarów

Tytuł najnowszej książki Sylwii Chutnik zakrawa na żart, jako że o krainie czarów jej bohaterowie mogą co najwyżej pomarzyć. Wszyscy są uziemieni przez okoliczności lub własną niemoc i jawnie lub skrycie tęsknią: za zmarłymi bliskimi, za planem filmowym, za córką oddaną do adopcji, za końcem wojny. Czekają na śmierć matki, na natchnienie albo na zasłużony odpoczynek. Tylko nieliczni przestaną wzdychać do losu i zaryzykują zmiany.



Podobnie jak w poprzednich książkach, tak i „W krainie czarów” Chutnik przygląda się mało atrakcyjnym osobnikom. To typ bohaterów, którzy dostatek znają jedynie z telewizyjnych seriali, bo ich możliwości rzadko wykraczają poza mieszkanie w starej kamienicy, zakupy w dyskontach i weekendowy wyjazd na działkę. Ot, ludzie jakich wielu; można powiedzieć - sól tego kraju. Z pomocą słów i empatii autorka potrafi nadać blasku nawet bezbarwnym postaciom, a przy okazji oczarować czytelnika. Mnie urzekła na pewno, nie po raz pierwszy zresztą, indywidualnym stylem, żywą narracją oraz pochyleniem się nad zwykłym człowiekiem.

Chutnik swobodnie zmienia scenerię opowiadań, dobrze radzi sobie też w różnych gatunkach. Moją zdecydowaną faworytką była od początku „Anna” czyli rzecz o trudnej relacji matki i córki, natomiast mieszane uczucia wywołał u mnie tekst „Muranooo” o duchach, prawdopodobnie dlatego, że pisarka potraktowała temat zagłady warszawskiego getta w dość niekonwencjonalny sposób. Poza tym „W krainie czarów” czułam się znakomicie.

_______________________________
Sylwia Chutnik W krainie czarów
Wyd. Znak, Kraków 2014


wtorek, 27 maja 2014

Teoretycy samobójstwa

Szczęśliwi ci, którzy nie wiedzą, co to bezsenność. Główna bohaterka mini-powieści „Śpij!” zalicza się do grupy pechowców, którzy nie mogą zasnąć od tygodni, a nawet miesięcy. Nie pomaga absolutnie nic: bieganie przed snem, ciepłe mleko z miodem, ćwiczenia oddechowe, lektura, używki, ani medykamenty łykane w ilościach hurtowych. Maja w desperacji wpada na dość szalone pomysły, jednym z nich jest sprawdzanie w środku nocy, kto spośród mieszkańców osiedla również nie śpi. W ten sposób poznaje równie mocno niewyspanego Benoita.


Verbeke potraktowała bezsenność jako pretekst do pokazania dwóch pokiereszowanych przez życie osób, które więcej dzieli niż łączy, a mimo to potrafią – nie bez oporów, fakt – zaprzyjaźnić się. Samotnik po pięćdziesiątce, od lat zmagający się z traumą z dzieciństwa i młoda, wykształcona, aczkolwiek niespełniona kobieta, oprócz dużej ilości wolnego czasu niewiele mogą sobie oferować, ale kto wie, może to jest właśnie klucz do budowania więzi. Główny pomysł sam w sobie być może nie jest oryginalny, ale historia wciąga bez reszty i zmusza czytelnika do kibicowania tej dwójce nieszczęśników. Można tylko żałować, że z trzeba szybko się z nimi pożegnać – książka liczy sobie zaledwie 112 stron.

„Śpij!” jest zarazem gorzka i nieco zwariowana, co dla mnie stanowi bardzo udane połączenie. Owszem, obraz choroby Mai i Benoita nie nastraja optymistycznie, a zgodnie z opinią Ciorana „Człowiek cierpiący na bezsenność jest siłą rzeczy teoretykiem samobójstwa”, opowieść Verbeke daje jednak nadzieję. Niby prosta „książeczka”, ale gdy wczytamy się dokładniej, widać dobrze przemyślaną konstrukcję i zniuansowaną fabułę. Całość bardzo dojrzała, nie tylko jak na debiut.


______________________________
Annelies Verbeke Śpij!
przeł. Małgorzata Woźniak-Diederen
Draft Publishing, Warszawa 2014



piątek, 23 maja 2014

Fiołki i literatura

Od pewnego czasu nieustającym źródłem radości są dla mnie Sztuczne Fiołki i ich strona na FB. Wśród komentarzy do bieżących wydarzeń znajdują się również „obrazki” dotyczące literatury i czytania. (próbka poniżej). Przyjemnego oglądania.;)

Wywiad z tajemniczym autorem Sztucznych Fiołków można przeczytać TU.


 






 
 




wtorek, 20 maja 2014

Święta noc

Teraz jesteś wolna. Odejdź z tego przeklętego domu, wybierz się w podróż, żyj! […] Zapomnij i ciesz się życiem. Zapomnij o tym mieście… Tej nocy zrozumiałem, że twój los będzie lepszy od losu wszystkich kobiet w tym kraju. Jestem przytomny, niczego nie wymyślam. Widzę twoją twarz w aureoli przejasnego światła. Dopiero się urodziłaś, tej nocy, dwudziestego siódmego… Jesteś kobietą… Pozwól by prowadziło cię twoje piękno. [s. 31]

„Święta noc” zaczyna się tam, gdzie skończyło się „Dziecko piasku”: młoda kobieta, z woli ojca dorastająca w męskim przebraniu, może wreszcie przestać udawać i zacząć żyć w zgodzie z naturą, czyli swoją płcią. Po wyjściu prawdy na jaw musi odejść z domu, ponieważ zbyt mocno naraziła się siostrom, którym nigdy nie było dane żyć w tak dobrych warunkach jak ich niby-bratu, oraz wydziedziczonym stryjom.


Powieść Jellouna dotyczy przede wszystkim kobiet i wolności, niemniej w tle pojawia się jeszcze jeden bohater: słowo. Czasem przybiera formę opowieści snutych przez bajarzy, czasem alternatywnych życiorysów wymyślanych przez więźniarki dla poprawy samopoczucia. Jest również słowo, które pozostaje jedynym pomostem łączącym niewidomego z widzącymi lub więźnia z osobami żyjącymi na wolności. Słowa znajdą się także w niezwykłym magazynie ze snu jednego z bohaterów, próbującego sił w literaturze. I na koniec słowa, które mają moc destrukcyjną i potrafią zniszczyć człowieka.

„Święta noc” ma w sobie wiele z arabskich baśni, można ją czytać także jak wyrafinowaną przypowieść. Urzekła mnie orientalna sceneria i wyszukana symbolika, jednak najbardziej ujęła mnie głęboka empatia autora. Jelloun dobrze rozumie trudne położenie kobiet muzułmańskich i potrafi o nim mówić: bez krzyku i lamentów, raczej ściszonym i opanowanym głosem. Magiczna książka.


______________________________
Tahar Ben Jelloun Święta noc
przeł. Jacek Giszczak
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2014



piątek, 16 maja 2014

Kawa à la Max Blecher

     Często zatrzymywali się w wiejskich zajazdach z rumianymi szynkarkami ubranymi dostojnie w czarne suknie z koronką, jak na niedzielę. Jedli tam mięso o świeżym smaku krwi, a do picia podawano im produkowane przez chłopów ciemne gorzkie piwo, w którym znajdowali jeszcze łuski ziaren. Był to najsmaczniejszy trunek, jaki Emanuel w życiu pił.
     Jednego razu, w gospodzie zagubionej wśród gęstwin i zarośli, zamówili kawę z mlekiem i zaserwowano im na tacy, razem z dwiema łyżkami, gorący, parujący płyn w dwóch wielkich talerzach do zupy. Emanuel był nieco zdziwiony.
     – Tak się u nas je kawę – powiedział właściciel, chłop równie surowy i zdziczały, jak odludna okolica, gdzie prowadził zajazd. – A do środka wrzucamy kawałki chleba.
    I przyniósł dwie kromki grudowatego chleba, a Emanuel i Solange łamali je na kawałki i maczali w talerzach z kawą. 
Max Blecher Zabliźnione serca, przeł. Tomasz Klimkowski, WAB 2014, s. 105


Spożywanie kawy z chlebem w formie zupy to dość specyficzny zwyczaj, ale jak się okazuje, nie narodził się przypadkiem. Ludwik Stomma w „Żywotach zdań swawolnych” (Wyd. Twój Styl, 1998, s. 14) tak wyjaśnia jego pochodzenie:
     W 1721 jest już w Paryżu trzysta kawiarni, w 1840 ich liczba przekroczy 1500! A jednak zużycie kawy nie nadąża za wciąż rosnącą produkcją. Trzeba koniecznie rozszerzyć grono konsumentów. Szeroko zakrojona kampania uświadamiająca, szermująca przede wszystkim argumentem ceny (kawa jest już niewiele droższa od mleka), wprowadza wreszcie kawę pod francuskie strzechy. Jeszcze parę lat i stanie się ona „zupą ludową”.
    Codziennie rano wlewali francuscy chłopi czarną kawę do głębokich talerzy, podkasywali rękawy, kruszyli chleb do zupy, a czasem nawet okraszali ją łyżką smalcu lub sadła i siorbali w skupieniu.
    W początkach XX wieku, na skutek umów ograniczających produkcję, załamania koniunktury w Ameryce Południowej, a także przemian cywilizacyjnych na wsi francuskiej − wraca kawa powoli do filiżanek. Tradycja jednak przetrwała. Maczając croissanta w kawie powtarza Francuz gest swoich przodków z Owernii, pochylonych nad poranną miską przed wyjściem w pole.
Człowiek uczy się jednak całe życie.;)




wtorek, 13 maja 2014

Zabliźnione serca

No właśnie, to bardzo ciekawa sprawa… Berck to nie jest miasto chorych. To niezmiernie subtelna trucizna. Wsącza się prosto w krew. Ten, kto tu trochę pożył, nie znajdzie już sobie miejsca nigdzie na świecie. Ty też to poczujesz pewnego dnia. Wszyscy tutejsi kupcy, lekarze, aptekarze, a nawet sanitariusze… To dawni kuracjusze, którzy nie potrafili żyć gdzie indziej. [s. 79]

Pacjenci sanatorium w Berck osobom postronnym musieli przypominać owady przewrócone na grzbiet i bezradnie poruszające kończynami: unieruchomieni w swoich gipsowych pancerzach byli równie nieporadni. Życie zredukowane do pozycji horyzontalnej nie oznacza jednak wegetacji: między prześwietleniami, badaniami kontrolnymi i operacjami pozostaje mnóstwo czasu na spacery, schadzki i hulanki.


Do tego uzdrowiska na północy Francji trafia chory na gruźlicę kręgosłupa Emanuel, student chemii i syn zamożnego kupca w jednej osobie. Szybko aklimatyzuje się w nowym miejscu i wsiąka w towarzystwo. Jest ono niezwykle barwne: piękna Polka, kierowca rajdowy, inżynier, przystojny Argentyńczyk, dorastająca pannica z przyzwoitką. Chłopak bardziej z nudów niż z potrzeby serca nawiązuje przyjaźnie i romans, by po pewnym czasie zatęsknić za samotnością. Postępuje niekiedy egoistycznie, być może broni się w ten sposób przed ponurą rzeczywistością i zagłusza myśli o wszechobecnej śmierci. Dochodzi tu przecież i do dramatów, tyle że rozgrywają się po cichu, za zamkniętymi drzwiami i zazwyczaj nie zakłócają kruchego spokoju innych kuracjuszy

Blecher opisuje sanatoryjny mikroświat naturalistycznie, pozwalając czytelnikowi fetor choroby i ból pacjenta. Do bohaterów podchodzi z dystansem, choć nie obojętnie, a znakomite wyczucie tematu zawdzięcza własnym doświadczeniom, bo „Zabliźnione serca” są w dużej mierze książką autobiograficzną. To doskonała lektura na chłodne, wietrzne dni – łatwiej wtedy wczuć się w senną atmosferę nadmorskiego miasteczka, które niepostrzeżenie sączy swą truciznę. Powieść zdecydowanie godna uwagi.

____________________________
Max Blecher Zabliźnione serca
przeł. Tomasz Klimkowski
Wydawnictwo WAB, Warszawa 2014



czwartek, 8 maja 2014

Sto dni bez słońca

Lesława Srebronia należałoby udusić. Jest afektowany, bezkrytyczny i pyszałkowaty, a przede wszystkim – zaślepiony. Jak na młodego akademika to poważne wady, trudne do przyjęcia nawet na mało znanym uniwersytecie. Niezłomnemu Lesławowi jednak nic nie jest w stanie przeszkodzić w krzewieniu wiedzy o literaturze polskiej, zwłaszcza że może się ona poszczycić dziełami Filipa Włócznika, na których najwyraźniej poznał się jedynie Srebroń. Studenci i koledzy z uczelni będą musieli stosować przemyślne wybiegi, aby nie dać się zaangażować w ambitne plany Polaka.


Bohater „Stu dni bez słońca” prawdopodobnie naczytał się zbyt wielu powieści uniwersyteckich i wyrobił sobie mylne przekonanie o środowisku akademickim. Wychodzi bowiem z założenia, że nawet najbardziej podrzędna uczelnia reprezentuje wysoki poziom (lub przynajmniej dąży do jego osiągnięcia), zatrudnia wybitne umysły i jest miejscem ożywionych dyskusji o dalekosiężnym zasięgu. Lesław tak bardzo przejmuje się swoją domniemaną rolą, że czym prędzej zaopatruje się w podstawowe atrybuty rasowego wykładowcy: fajkę oraz tweedową marynarkę. Jest przy tym zawsze śmiertelnie poważny, wysławia się w sposób wielce wyszukany i podobnego zachowania oczekuje od innych. Na próżno – spotyka się głównie z kpinami i lekceważeniem.

Srebroń początkowo bawi, chwilę później irytuje, z czasem staje się niemal żałosny. To godny następca Don Kichota, na którego sam zresztą się powołuje. I podobnie jak w wieku XVI nie było, tak w XXI nadal nie ma (i raczej nie będzie) miejsca dla egzaltowanych fantastów. Być może ideały młodego akademika są słuszne, niestety są również nieżyciowe. Szostak jest wobec swojego bohatera bezlitosny, nie ma dla niego ani odrobiny współczucia. Jeśli chciał pokazać zmagania idealisty we współczesnym świecie, świetnie zrealizował swój plan.

_____________________________________________________
Wit Szostak, Sto dni bez słońca, Powergraph, Warszawa 2014

poniedziałek, 5 maja 2014

Ogłoszenie dot. Klubu Czytelniczego

W kwietniu spotkaliśmy się w Klubie Czytelniczym po raz czterdziesty i myślę, że to dobry moment na przerwę. Dopadło mnie zwykłe zmęczenie, na szczęście mam wrażenie, że nie jestem w tym odosobniona, więc liczę na Wasze zrozumienie.;) Najchętniej widziałabym się teraz w takich oto „okolicznościach przyrody”:


Przerwa potrwa do jesieni (do października?), dokładny termin dyskusji i tytuł kolejnej lektury podam za kilka miesięcy. Na pewno będzie to coś z obszaru niemieckojęzycznego, który jakoś nie miał u nas szczęścia.

Będę wdzięczna za podpowiedzi, czy wolicie spotykać się co sześć czy co osiem tygodni (w przybliżeniu). Obciążenie byłoby mniejsze, moglibyśmy też sięgać po nieco obszerniejsze książki. Jakiekolwiek zresztą sugestie będą mile widziane.

Przy okazji WIELKIE DZIĘKI za dotychczasowy odzew i dyskusje – wymiana opinii była dla mnie wielokrotnie inspirująca, nawet jeśli mieliśmy zupełnie inne wrażenia.;)