piątek, 26 lutego 2016

Przyjęcie urodzinowe à la Sybille Bedford

Gdy weszli na schody, liczba 50 patrzała na nich ze wszystkich stron: okolona papierowymi girlandami, obramowana zasuszonymi liśćmi, błyszcząca i nachalna, wykonana z marcepanu, z lukru, uwieczniona na elektrycznych świecach, ułożona z owoców kandyzowanych na tortach; piątka i zero, wycięte z folii aluminiowej, zawieszone na sznurkach pomiędzy rogami gigantycznej głowy kozła. Reszta zwierzęcia - przysłanego, chociaż nie osobiście zastrzelonego – przez Maxa z jego fermy na Sycylii, rozłożona była na dywanie w przedpokoju, u stóp gigantycznego ołtarza pełnego darów, nadesłanych przez Merzów oraz przyjaciół Merzów.Były tam: drób we własnych piórach, zające we własnych futerkach, bażanty, tuzin tego i tuzin tamtego, raki w pojemniku pełnym wilgotnych alg morskich, szynki z Westfalii, wędzone węgorze, wielkie błyszczące kawały surowej gęsiny, zaszyte we własną nieskazitelnie gładką skórę, dwukilowe puszki kawioru, pływające w srebrnych pojemnikach z lodem, pasztety sztrasburskie w ogromnych fajansowych misach, grube cieplarniane szparagi, pięćdziesiąt jajeczek przepiórczych w gniazdku z brunatnych gałązek i jak Pelion na Ossie, jedne na drugich, kosze, skrzynki, pudła i znów, wyłożone atłasem kosze, pudła, skrzynki, pełne porta z Portugalii, cygar z Hawany, mokki z Arabii, fig ze Smyrny, winogron owiniętych w watę, kasztanów w cukrze, rachatłukumu, śliwek karlsbadzkich i tortów Sachera. Prezenty wyłożone były w sali balowej. A od salonów aż do jadalni ciągnął się szerokim korytarzem bufet, na którym znajdowały się te same wiktuały, jakie można było obejrzeć w westybulu, tyle że w stanie już bardziej nadającym się do spożycia, a więc supremy i wolaje, glazury beszamele, bukiety z tego i tamtego, sawareny, niagary, faworyty, szamberteny, financiery, belwedery, szodony, à la fursztery, to po kardynalsku, a tamto po królewsku, strogonofy, kokilki, pulardy, raguty, diabloty, fedory, dobosze i sachery.

Sybille Bedford Dziedzictwo przeł. Mira Michałowska, Warszawa 1974, s.286-288


Z tej imponującej listy przysmaków najbardziej zainteresował mnie szodon czyli gorący sos do deserów. Pod tą elegancko brzmiącą nazwą kryje się danie bardzo proste w przygotowaniu. Ćwierciakiewiczowa zalecała szodon jako dodatek do biszkoptu lub leguminy.

Sos szodon

Składniki:
3-4 żółtka
8 dkg cukru
1/4 l wytrawnego białego wina
skórka z cytryny

Wykonanie:
Żółtka utrzeć z cukrem, następnie ubijać na parze trzepaczką, stopniowo dodawać gorące wino. Ubijać, aż sos zgęstnieje. Przyprawić do smaku skórką cytrynową. Podawać od razu po ubiciu, aby piana nie opadła.



niedziela, 21 lutego 2016

Bogate dziedzictwo

W ubiegłym roku w anglojęzycznych mediach sporo i pochlebnie pisano o powieści Sybille Bedford A Legacy (1956) w związku ze wznowieniem przez NYRB. Okazuje się, że dawno temu książkę wydano także w Polsce w czytelnikowskiej serii Nike pod tytułem Dziedzictwo (1974), na dodatek w świetnym przekładzie Miry Michałowskiej. Po dwakroć dobrze się stało, bo ta historia dwóch zamożnych rodów osadzona w kajzerowskich Niemczech jak najbardziej zasługuje na uwagę.


Merzów należących do berlińskiej żydowskiej burżuazji autorka charakteryzuje następująco:
Nie interesowali się niczym, co wykraczałoby poza ramy spraw rodzinnych lub osobistą wygodę. Podczas gdy inni członkowie ich środowiska spożywali kolacje przy akompaniamencie utworów Schuberta czy Haydna, finansowali badania naukowe, wzbogacali swoje kolekcje Boucherów i Delacroix płótnami Corota, a niektórzy nawet wczesnymi obrazami Picassa, Merzowie instalowali w swoich pokojach dzwonki elektryczne i kazali watować i tak już dostatecznie wypchane sofy i fotele. Na Voss Strasse muzyka rozlegała się jedynie z sali balowej i z pokojów dziecinnych. Niemal nigdy nie opuszczali domu. Nigdy nie udawali się na wieś. Jeżeli się w ogóle ruszali, to po to, żeby jechać do wód, a wówczas podróżowali w prywatnym wagonie sypialnym i zabierali ze sobą własną pościel. [s. 11-12]
Rodzina Feldenów z Badenii ulepiona jest z nieco innej gliny, przede wszystkim katolickiej.
Nie byli ani zaściankowi, ani dworscy. Interesowali się kulturą, a poza tym mało czym. Pijali wina białe i czerwone i robili wcale nie najgorsze własne. Zajmowali się, po amatorsku raczej, naukami ścisłymi. Interesowali się i popierali te gałęzie sztuki, które wzbogacają życie codzienne – architekturę, lutnictwo, ogrodnictwo. Nudziła ich abstrakcja, nudziła ich literatura piękna, a cały swój wysiłek intelektualny kierowali wyłącznie ku zagadnieniom konkretnym. Tak więc akceptowali nowe teorie akustyki, ale odwracali się ze wstrętem i podejrzliwością od wszelkich nowy teorii rządzenia czy zarządzania. Grali instrumentach jak rzemieślnicy, a przedmioty użytkowe wykonywali jak artyści. [s. 41-42]
Na tle tak doborowego towarzystwa wyróżniać będzie się baron Merz, wielbiciel kształtnych damskich nóg, jego dystyngowana synowa Sara przejawiająca żyłkę do interesów oraz zięć kosmopolita, któremu zdarza się podróżować z szympansami. Równie barwną postacią jest młoda Angielka o bujnym  życiu uczuciowym oraz stary Felden, znawca zegarów, w wolnym czasie wiejski weterynarz – z niechęcią obserwuje postawy nacjonalistyczne, ale nie waha się szukać dla synów posad w dyplomacji i wojskowości. Doprawdy, fantastyczne typy.


Oczywiście losy Merzów i Feldenów splotą się ze sobą, co da początek wielu frapującym wydarzeniom: ślubom, pogrzebom, skandalom i kryzysom. I choć Bedford pisze o swoich bohaterach z sympatią i szczyptą humoru, w istocie oglądamy stopniowy upadek obu rodzin, ślepych i głuchych na zmiany zachodzące w społeczeństwie. Tymczasem na niemieckich ulicach coraz częściej będzie słychać niezadowolone glosy socjalistów, antymilitarystów i antysemitów. Zapewne nie przypadkiem wnuczka baronostwa kończy swą opowieść w 1913 r.

Mimo drobnych niedociągnięć Dziedzictwo jest dla mnie jednym z największych odkryć literackich ostatnich miesięcy, jeśli nie największym. Znalazłam tu urok i świeżość, którym nie zaszkodził nawet kurz pokrywający mój biblioteczny egzemplarz. Na zakończenie warto dodać, że książka jest w dużej mierze autobiograficzna i była powieściowym debiutem Bedford. Sama autorka także zasługuje na uwagę: bliska znajoma Mannów i Huxleyów, z racji licznych podróży także reporterka, zmarła 10 lat temu w wieku 95 lat.

Gorąco zachęcam do wysłuchania audycji na temat autorki. I czytania powieści, rzecz jasna.;)

_____________________________________________________________________
Sybille Bedford Dziedzictwo przeł. Mira Michałowska, Czytelnik, Warszawa 1974

wtorek, 16 lutego 2016

I więcej nic nie pamiętam

Wiosną 1940 r. Adina Blady-Szwajger nie była jeszcze dyplomowaną lekarką, ale wybuch wojny sprawił, że szybko zaczęła pracować w swoim fachu. Najpierw w szpitalu dziecięcym na ulicy Siennej, później w jego filii na Lesznie i wreszcie w prowizorycznym szpitalu przy nieistniejącej dzisiaj ulicy Gęsiej. Wszystkie trzy znajdowały się na terenie warszawskiego getta. Jak napisała we wstępie do wspomnień, było ono najgorszym z najgorszych obozów koncentracyjnych, w którym nawet niekonieczne było zabijanie – ludzie sami umierali. I niepotrzebne były selekcje – wszyscy byli skazani. [s. 8]


Zważywszy na tragiczne warunki życia w getcie, praca lekarzy zaczęła z czasem ograniczać się do niesienia pacjentom cichej śmierci. Szansę na wyleczenie miała niewielka część dzieci, a nawet one, o ile uniknęły wcześniejszego rozstrzelania, po kilku miesiącach wegetacji umierały z głodu. Przytaczane przez Blady-Szwajger epizody chwytają za gardło, przy czym najokrutniejsza wydaje się dojrzałość dzieci, która nauczyła je, że nigdy się nie płacze, że się nie rozmawia i że prawie cały dzień leży się w łóżku-barłogu [s. 227]. Za tą dojrzałością szła twardość i świadomość, że nie trzeba się bać czy rozpaczać, bo wszystkich czeka ten sam los czyli zagłada.

Po kolejnej akcji wysiedleńczej w getcie w styczniu 1943 r. Blady-Szwajger trafiła na aryjską stronę. Z racji „dobrego wyglądu” pracowała jako łączniczka i kurier ŻOB-u: pomagała ukrywającym się Żydom, dostarczała dokumenty i pieniądze, przewoziła broń. W międzyczasie straciła matkę i przyjaciół, wybuchło powstanie w getcie, mąż w akcie desperacji zgłosił się do Hotelu Polskiego, później było jeszcze Powstanie Warszawskie. W książce podkreśla, że codzienne obowiązki, tak często niosące ze sobą ryzyko śmierci, nie były uciążliwe. O wiele bardziej dotkliwe od strachu było bowiem stałe uczestniczenie w ludzkiej niedoli. I właśnie ta niedola skłoniła Blady-Szwajger do spisania wspomnień, bo jak tłumaczyła:

Coraz lepiej wiedziałam, że mam coś jeszcze do powiedzenia. Że trzeba przekazać choć ułamkową prawdę o tych wszystkich w getcie, którzy nigdy nie mieli ani wątpliwości, jak powinien żyć i umierać Człowiek, ani pokusy ucieczki. O tych, którzy już nic o sobie nie powiedzą, bo prochy ich rozwiał wiatr, ale zginęli na posterunku, usiłując pomóc innym ginącym. Choćby dla przykładu - o „ludziach w bieli" - o szpitalu. [s. 8]

Autorka na kilku stronach wymienia pracowników szpitala, którzy zapisali się w jej pamięci. Czasem pamięta ich tylko z imienia lub sprawowanej funkcji, ale ten piękny gest ma swoją wagę. W podobny sposób oddaje hołd dzieciom, zapamiętanym czasami dzięki jednemu zdarzeniu. Jest w tym szczątkowym odnotowywaniu ludzkich losów bliska Hannie Krall, która choćby epizodycznie opisane osoby uważa za ocalone od zapomnienia. To ważne, zwłaszcza w świetle refleksji Blady-Szwajger:

W tym wielkim, nowoczesnym mieście nie ma śladu po tym, co się tu stało. Tak, stoi pomnik.
Ale nie ma ani kawałka muru, który oddzielał jedną trzecią mieszkańców miasta od reszty. Nie pozostawiono żadnej enklawy kamiennej pustyni, w którą obrócono miejsce, gdzie żyli, umierali i walczyli ci, którzy byli tu od 1000 lat.
Nie ma ani jednego wypalonego domu, z którego okien matki wyrzucały dzieci, a potem skakały same za nimi.
Kiedy zamykam oczy, ulice stają się znów bliskie. Tłum ludzi - cieni - krąży między cieniami domów i wyraźnie, tak jakby to było naprawdę, słyszę głos dzieci wołających w tamtym języku:
- Hob rachmunes - miejcie litość.
[s. 117]

______________________________________________________________________
Adina Blady-Szwajger I więcej nic nie pamiętam Wyd. Świat Książki, Warszawa 2010

P.S. O Adinie Blady-Szwajger bardzo ciekawie opowiadała jej córka Alina Świdowska w książce R. Grzeli Wolne.


czwartek, 11 lutego 2016

Od jaskini do globalnej wioski

Benedyktyn Pierre Perrignon w przerwie między modlitwami produkował wino na potrzeby rodzimego klasztoru w Szampanii. Sen z oczu spędzały mu bąbelki, które pojawiały się w niektórych partiach i rozsadzały butelki. Wino szybko zatem sprzedawano m.in. do Anglii, gdzie było przelewane do butelek lepszej jakości oraz korkowane (mnisi używali zatyczek szmacianych). Wyspiarze uznali musujący trunek za interesujący i zaczęli go zamawiać w większych ilościach, z czasem w felernym winie rozsmakowali się Francuzi, a nawet rosyjski car. Po ponad 300 latach Dom Perrignon należy do najbardziej ekskluzywnych marek szampana.


To tylko jedna z dziesiątek opowieści przytoczonych w książce Milion lat w jeden dzień, składającej się niemal wyłącznie z podobnych ciekawostek. Greg Jenner, z wykształcenia historyk, wziął pod lupę codzienne rytuały człowieka i prześledził ich pochodzenie oraz kształtowanie się. Z jego publikacji dowiemy się na przykład, jak wyglądały starożytne toalety, dlaczego jedzenie zaczęto umieszczać w puszkach albo kto wieki temu stroił ulubionego pieska w aksamity. Autor wyjaśni też, dlaczego Ludwik XIV wprowadził ceremonię porannego wstawania, skąd wziął się zwyczaj mówienia „halo” podczas rozmowy telefonicznej oraz jak Marlon Brando przyczynił się do spopularyzowania zwykłego podkoszulka.

Bardzo lubię podobne historyjki, więc książka Jennera to woda na mój młyn. Ilość zaprezentowanych faktów jest imponująca i tylko jedna rzecz przeszkadzała mi podczas czytania: język. O ile styl gawędziarski jest w Milionie lat… jak najbardziej na miejscu – w końcu mamy do czynienia z pozycją przeznaczoną dla szerokiego kręgu odbiorców – to chwilami raził mnie wyjątkowo potoczny styl. Co pasuje do programów telewizyjnych, a takie autor również ma na swoim koncie, nie zawsze dobrze brzmi w formie pisemnej. Poza tym – zajmująca lektura.

___________________________________________________
Greg Jenner Milion lat w jeden dzień. Fascynująca historia życia codziennego od jaskini do globalnej wioski
tłum. Julita Mastalerz, Wyd. PWN, Warszawa 2016

niedziela, 7 lutego 2016

Uczta à la John Updike

Jedzenie nie było wyszukane, ale tym smaczniejsze - wędzone mięsiwa okazały się słone, a jesienne owoce soczyste i chrupiące. Najpierw, by rozgrzać królewską świtę po dwugodzinnej podróży, służba wniosła polewkę w drewnianych misach, pachnącą najsilniej kapustą i królikiem. Polewka dniem i nocą gotowała się w żelaznym kotle, cięższym od dorosłego człowieka. Następnie podano płaty peklowanej szynki na zimno, kęsy marynowanej w miodzie gęsiny, solone śledzie i dorsze, krojone w wykwintne paski, by ułatwić spożywanie ryby, a potem suche, ostro przyprawione kiełbaski, na które duńscy chłopi mieli osobną, nieprzyzwoitą nazwę. Dalej szły gotowane i suszone szparagi, przypominające wszystkim czas letnich zbiorów warzyw, a następnie karczochy i figi, moczone dla smaku w winie. Na deser i zakończenie posiłku wśród ucztujących zaczęła krążyć taca z daktylami i łuskanymi migdałami, a owe egzotyczne smakołyki zdawały się potwierdzać upodobanie Fenga do cudzoziemszczyzny. Kompania współbiesiadników i krzepiący ogień rozproszyły rychło chłód w niskiej sali, aż w końcu atmosfera pod poczerniałymi belkami sufitu stała się wręcz duszna.

John Updike Gertruda i Klaudiusz tłum. Maciej Świerkocki, Warszawa 2001 s.61



Deser z fig (bez karczochów) duszonych w czerwonym winie i korzennych przyprawach można przygotować tak:

Figi w czerwonym winie

Składniki:
6 świeżych fig
500 ml wina czerwonego wytrawnego
1-2 łyżki miodu
pół łyżeczki cynamonu
6-8 goździków
2 łyżeczki cukru
1 cytryna
mały kawałek świeżego imbiru

Wykonanie:
Wino zagotować z przyprawami, zetrzeć do niego skórkę z cytryny, dodać dwa plastry cytryny oraz imbir pokrojony w cienkie plasterki. Umyte figi z obciętymi końcówkami włożyć do wrzącego wina i gotować około 10 minut. Po ostudzeniu podawać z lodami lub bitą śmietaną.


wtorek, 2 lutego 2016

Gertruda i Klaudiusz

Wracam po kilkunastu latach do Gertrudy i Klaudiusza i po raz drugi jestem pod wrażeniem. Odbiór jest oczywiście inny, dostrzegam nowe rzeczy, ale wciąż się zachwycam. Po pierwsze, pomysłem Updike’a na wykorzystanie wątków z Hamleta oraz wcześniejszych pism, z których czerpał sam Szekspir. Po drugie, historią tytułowych bohaterów doskonale wpisaną w ramy miłości dworskiej z jej oddaniem, wyrzeczeniami i namiętnościami. Swoją drogą obraz Edwarda Burne-Jonesa na okładce polskiego wydania bardzo dobrze oddaje atmosferę książki.


Updike bardzo dokładnie wczytał się w źródła i opisał wydarzenia poprzedzające Hamleta. Powieść kończy się przygotowaniami Klaudiusza do wygłoszenia mowy pojawiającej się w pierwszym akcie u Szekspira i jest to tylko jedna z wielu scen, których finał bądź sugestia pojawia się w dramacie. Pisarz również bohaterów dopasował do szekspirowskich wzorców: nieobecny młody książę przedstawiany jest jako rozkapryszony wieczny student, Poloniusz to stary cwaniak, z kolei królowa wydaje się stale czymś zaniepokojona. Tak staranne „wpisanie się” w Hamleta pozwala w rezultacie spojrzeć na rodzinę królewską z nowej perspektywy. Zaręczam, że po przyjrzeniu się relacjom panującym na duńskim dworze ocena głównych bohaterów nie będzie już tak jednoznaczna.

Updike wielokrotnie rozbierał związki damsko-męskie na czynniki pierwsze i tu jest podobnie, ale chyba po raz pierwszy dał mi się poznać jako feminista. Widać to głównie w prowadzeniu postaci Gertrudy – posłusznej, ale świadomej i niezadowolonej z podrzędnej roli kobiet wobec mężczyzn. Trzeba też mieć dużo zrozumienia dla słabej płci, żeby z takim znawstwem opisywać nie tylko stany emocjonalne bohaterki, ale i zawartość jej półki z kosmetykami, dziergany haft czy otrzymaną w prezencie suknię. W powieści królowa stała się wreszcie pełnowymiarową postacią, także dzięki interesującej interpretacji macierzyństwa – Gertruda jest bowiem matką niespełnioną, cierpiącą z powodu domniemanego odrzucenia przez syna. Nie sposób jej nie polubić, choć ma przecież i wady.

To wszystko razem wzięte sprawiło, że powieść Updike'a trafiła na listę moich ulubionych książek o miłości i najlepszych w jego dorobku. W Gertrudzie i Klaudiuszu nie pasowało mi jedno, a mianowicie nieliczenie się z wiekiem bohaterów – tytułowa para jest raczej zbyt zaawansowana wiekiem na pewne ekscesy, zwłaszcza biorąc pod uwagę średniowieczne realia. Ale nic to, na drobiazgi można przymknąć oko, choć domyślam się, że autor celowo dodał kochankom wigoru.;)

___________________________________________________
John Updike Gertruda i Klaudiusz tłum. Maciej Świerkocki
Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2001