środa, 28 października 2015

Napiętnowanie jesieni

Julia Hartwig

Napiętnowanie jesieni

Jesień to nie melancholia to wściekłość
co rok powtarzana próba końca
Wyprute wnętrzności ziemi
na wierzchu buraki kartofle i brukiew
co kryło się przed światem wydane jest na łup człowieka
woda ze stawów spuszczona ławice karpi wyrzucone na brzeg
drzewom urywa głowy wiatr gną się zmierzwione nieprzytomnie
i aż do horyzontu zapach ziemi mdły i miłosny
rozszerza nozdrza koniom
ciągnącym fury wyładowane jak wozy wygnańcze
Zdarte przemocą z drzew liście budzą żal tak gwałtowny
że chciałoby się gnać razem z nimi
z tym wszystkim co odchodzi a próbowało żyć
w nadziei nieśmiertelności
Pożary czerwieni brązowe wybuchy dębów
i deszcz poganiający wszystko co spotyka w marszu
Naprzód wygnańcy Naprzód
Tłumy zapędzone pod dachy
ostatnie zwierzęta szukające zimowego schronu przed chłodem
a potem mgły spadające kurtyna za kurtyną
zbielały horyzont złudnych gór z których samobójczy skok
uczynimy wraz z listopadem
prosto w grudniową noc


Obcowanie (1987)


czwartek, 22 października 2015

Jak oni czytają

Czytam wywiady Katarzyny Tubylewicz z przedstawicielami kultury w Szwecji i zazdroszczę. Przede wszystkim długoletniej tradycji czytania oraz polityki państwa, które rozumie, że literatura w życiu człowieka odgrywa ważną rolę. Na takie podejście miały naturalnie wpływ uwarunkowania historyczno-społeczne: już w XVII wieku kościół protestancki prowadził w całym kraju kampanię na rzecz czytelnictwa wśród wiernych. Czytać uczyli się wszyscy bez względu na pochodzenie i płeć, co w połączeniu z późniejszą pro-społeczną działalnością obywateli spowodowało, że książki trafiły pod strzechy.


To wszystko (plus zamożność państwa) daje po latach bardzo dobre rezultaty. Szwedzi czytają licznie i chętnie, mają do wyboru szereg imprez literackich, a biblioteki – uważane przez ludzi kultury i decydentów za kluczowe w rozwoju czytelnictwa – tętnią życiem. Za przykład niech posłuży jedna z ostatnich inicjatyw czyli biblioteka TioTretten (DziesięćTrzynaście) stworzona dla dzieci w wieku 10-13 lat, które są za duże na bibliotekę dziecięcą, a za małe na bibliotekę dla dorosłych. W TioTretten mogą czytać, nagrywać muzykę, brać udział w zajęciach teatralnych, a nawet gotować. Co ważne, oprócz animatora/pedagoga dorośli nie mają tu wstępu. Miejsce przesympatyczne (zdjęcia), a to zaledwie jeden z licznych przejawów dbałości o poziom czytelnictwa w Szwecji.

Oczywiście nie można powiedzieć, że w Polsce nic się nie dzieje w tym zakresie. Mamy własne kampanie zachęcające do czytania, działają dyskusyjne kluby książki, organizuje się festiwale literackie i gry miejskie, na spotkania zapraszani przyjeżdżają znani i nagradzani pisarze. Po lekturze rozmowy z szefem Instytutu Książki oraz ministrą edukacji narodowej, która przyłączyła się ze swoim resortem do Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa, można mieć nadzieję, że idzie ku dobremu, niestety zamieszczone w książce wypowiedzi bibliotekarzy sugerują, że urzędnicy państwowi więcej mówią niż robią. Niektórzy, jak np. prezes Polskiej Izby Książki pytający w audycji radiowej: Po co bibliotekom nowości? Niech kupują stare książki, nie wiedzą chyba nawet, o czym mówią.

Tak czy owak jedno, jest pewne: bez stałego wsparcia państwa oraz inwestowania w młodego czytelnika i w biblioteki nie należy oczekiwać wzrostu poziomu czytelnictwa. W Polsce, owszem, powstają już nowoczesne mediateki, imponujące centra kultury w rodzaju tych w Suchym Lesie czy Grodzisku Mazowieckim, a nawet ośrodki takie jak Stacja Kultury w Rumi (więcej na ten temat TU), ale to wciąż mało. W moim powiecie władzom raczej nie zależy na oczytaniu mieszkańców i wiem, że nie jesteśmy wyjątkiem. Szkoda.

__________________________
Szwecja czyta, Polska czyta
pod red. Katarzyny Tubylewicz i Agaty Diduszko-Zyglewskiej
Wydawnictwo Krytyka Polityczna, Warszawa 2015

piątek, 16 października 2015

Rok zerowy

Na okładce polskiego wydania "Roku zerowego" wykorzystano fotografię Ernsta Haasa, który uwiecznił powrót austriackich więźniów wojennych. I choć zdjęcie wykonano na wiedeńskim dworcu kolejowym w 1947 r., mogłoby stanowić ilustrację do wydarzeń roku 1945, który obfitował w podobne sceny. Ian Buruma w swojej książce przygląda się powrotom do domu oraz wielu innym zagadnieniom związanym z zakończeniem wojny. Pokazuje dążenia do przywrócenia równowagi w powojennym świecie, co w roku zerowym oznaczało tworzenie nowego porządku od podstaw.


Najciekawsze były dla mnie rozdziały poświęcone szeroko pojętym rozliczeniom z przeszłością. Przed sądem stawiano zbrodniarzy wojennych, tych ukrywających się poszukiwano, tymczasem ze strony zwykłych obywateli dochodziło do aktów zemsty, które niejednokrotnie przeradzały się w zamieszki i pogromy. Z dużą nieufnością podchodzono do ocalałych z Holokaustu, byłych jeńców wojennych oraz zwolenników innych systemów politycznych niż te obowiązujące.

Rozliczeniom towarzyszyły próby podźwignięcia przegranych z moralnego upadku. Nowy ład wymagał oczyszczenia społeczeństw z elementów niepożądanych: w Niemczech byli to naziści, w Japonii militaryści. W obu krajach nowi okupanci intensywnie działali na rzecz demilitaryzacji i demokratyzacji oraz prowadzili kampanie reedukacyjne i resocjalizacyjne. Szczególnie interesująco przedstawia się „cywilizowanie bestii” w warunkach japońskich, gdzie proces był utrudniony ze względu na odmienność kulturową.

Buruma pokazuje historię roku 1945 przystępnie i z rozmachem, który chwilami jednak przytłacza. Widać tu chęć omówienia tematu z wielu perspektyw (np. dalekowschodniej), niestety autor nie do końca panuje nad zebranym materiałem. Uwagi polskich redaktorów sugerują z kolei, że publikacja zawiera liczne błędy i uproszczenia. Te mankamenty są do wybaczenia, ponieważ "Rok zerowy" nie jest pozycją przeznaczoną dla historyków, ale dla szerokiego odbiorcy. A ten z pewnością lektury nie będzie żałował, bo jest ona bezsprzecznie zajmująca.


_______________________________________
Ian Buruma, Rok zerowy. Historia roku 1945
przeł. Klaudyna Michałowicz
Dom Wydawniczy PWN, Warszawa 2015


sobota, 10 października 2015

Krew z krwi, kość z kości

Nie przepadam za wątkiem Indian w literaturze, tymczasem „Leki na miłość”, których bohaterami są  Czipewejowie z Dakoty Północnej, ogromnie mi się podobały. Zaważył uniwersalizm oraz, o dziwo, indiański koloryt, będący dużym atutem książki. W tych kilkunastu opowiadaniach o ludziach niechcianych, zepchniętych na margines społeczeństwa, nie znajdziemy co prawda wigwamów, pióropuszy i fajek pokoju, ale powoli zanikającą kulturę z plemiennymi tradycjami i wierzeniami – tak.


Na pierwszy plan wysuwają się namiętności, zawiedzione nadzieje, zdrady itp., podczas gdy prawdziwy dramat rozgrywa się w tle. Erdrich z dużą subtelnością zarysowuje stopniową asymilację rdzennych mieszkańców Stanów Zjednoczonych – na starszych pokoleniach jeszcze wymuszaną, w przypadku młodszych już dobrowolną. Są więc wysiedlenia do rezerwatu, obowiązkowa edukacja dzieci, nawracanie na katolicyzm, ale i bezkrytyczne kopiowanie amerykańskiego stylu życia. Autorka (sama półkrwi Czipewejka) pokazała te problemy dyskretnie, bez cienia oceny i bez egzaltacji. Trzeba przy okazji zaznaczyć, że „Leki na miłość” nie są ponure czy przygnębiające, zdarzają się tu fragmenty zabawne, wzruszające i emocjonujące.

Siła przekazu tej książki tkwi również w oryginalnie prowadzonej narracji. Erdrich rozpisała historię dwóch rodzin na pięćdziesiąt lat (1934-1984) oraz na kilku „opowiadaczy”, każdego z nich obdarowując indywidualnym stylem. Z szesnastu opowiadań powstała w rezultacie nielinearna, wielowymiarowa powieść o niezwykłych kobietach i mężczyznach, dla których więzy krwi okazały się silniejsze niż cokolwiek innego. Kapitalna lektura, bez dwóch zdań.

___________________________________________________________
Louise Erdrich Leki na miłość, tłum. Magdalena Konikowska, PIW, Warszawa 1998

poniedziałek, 5 października 2015

A gdyby tak

Nagroda Nike dla Olgi Tokarczuk cieszy, a w kontekście uznania jej twórczości tym bardziej ubawił mnie felieton Krzysztofa Vargi w ostatnim wydaniu Dużego Formatu GW. Po lekturze „Wilka” Marki Hłaski pisarz zaczął się zastanawiać, jakich odkryć mogliby dokonać w przyszłości badacze polskiej literatury, zaglądając do szuflady m.in. tegorocznej laureatki Nike:

[...] Dziś nie do pomyślenia zdaje mi się sytuacja, że za lat 60 odnajdujemy ukryte debiuty sławnych autorów, w sumie szkoda straszna, nic tak przecież nie stymuluje wyobraźni jak po dekadach odkryte skarby. Jak choćby nieznana powieść Andrzeja Stasiuka o mieszczańskim wydźwięku, wyśmiewająca turystykę tych, którym zdaje się, że jak pojadą do jakiejś Albanii czy Mongolii, to odkryją tam duchowość, której brakuje ludziom Zachodu - otóż w swej nieznanej powieści "Siedząc w domu" Stasiuk pisał, że nigdzie nie warto jeździć, bo po prawdzie wszędzie jest tak samo, tyle że gorzej niż tutaj, gdzie człowiek ma przynajmniej bezpieczną pracę i wygodne mieszkanie, co z tego że na kredyt, ale za to własne. Odkryta przez młodego badacza z Uniwersytetu Jagiellońskiego proza Jerzego Pilcha o radykalnym katolickim abstynencie, co ciekawe, pisana krótkimi, zwięzłymi zdaniami, a nawet niekiedy równoważnikami zdań, z której to prozy przebija nie tylko wyraźna niechęć narratora (autora?) do alkoholu, ale także promiskuityzmu. Zbiór zapowiadających wielki talent opowiadań Wojciecha Kuczoka piętnujący piłkę nożną (najbardziej żarliwa krytyka kibicowania w całych dziejach polskiej literatury) oraz alpinizm, himalaizm, taternictwo i penetrowanie jaskiń jako nieodpowiedzialną smarkaterię. Konserwatywna w swojej wymowie niezwykle gruba (900 stron!) powieść Olgi Tokarczuk pełna niebywale zmysłowych opisów jedzenia mięsa i - szokujące! - pochwały patriarchatu. Wybitnie subtelne, pełne poetyckich metafor miniatury Janusza Rudnickiego ukazujące nieprzeciętną wrażliwość, może nawet nadwrażliwość i strach przed światem młodego pisarza. Iście buddyjska powieść Szczepana Twardocha "Melisa" o wewnętrznym wyciszeniu, kontemplacji, z bardzo wyraźnym, niestety zbyt publicystycznym elementem ekologicznym i pacyfistycznym, gdzie autor z przesadną żarliwością atakuje przemysł motoryzacyjny i zbrojeniowy. Nie mówiąc już o złożonym w wydawnictwie Znak, ale nigdy niewydanym zbiorze wierszy Marcina Świetlickiego, gdzie ten w późniejszych latach uznany za kultowego poetę autor stworzył cykl kwietystycznych, franciszkańskich, afirmatywnych wierszy przepełnionych przekonaniem o sprawczej sile Bożej miłości.