czwartek, 30 sierpnia 2018

Zbigniew Herbert w Paryżu

Po wielu staraniach w 1958 r. Zbigniew Herbert wyjechał w pierwszą zagraniczną podróż. Po przyjeździe do Paryża pisał tak:
Pociąg zajechał na Gare du Nord przed północą. Przy wyjściu zaczepił mnie mały człowieczek oferując hotel. Ale spędzać pierwszą paryską noc w łóżku wydało mi się świętokradztwem. Zresztą pośrednik był rudy, to znaczy podejrzany. „Il y a du louche dans cette affaire"— pomyślałem. Zostawiłem więc walizkę w przechowalni i zaopatrzony w słownik francusko-polski oraz Przewodnik po Europie (wydanie II przejrzane i uzupełnione przez Akademicki Klub Turystyczny — Lwów 1909) ruszyłem na miasto.
 Paryż, lata 50.
Nieoceniona ta książka z ojcowskiej biblioteki stanowiła dla mnie wprowadzenie w tajemnice Paryża. Pochodziła ona z okresu, kiedy po mieście jeździły omnibusy ciągnione przez trzy białe konie, prosperował jeszcze na rue de l'Estrapade polski pensjonat pani Pióro, a charytatywną działalność rozwijała, założona w roku 1862, Instytucja Czci i Chleba, z prezesem Zamojskim na czele. Informacje kulturalne w przewodniku były skąpe, lecz treściwe, a mianowicie, że teatry są liczne, ale ceny wygórowane i nie należy chodzić z damami na galerię. W części „Muzea i osobliwości" przewodnik na pierwszym miejscu wymienił Les Egouts (czyli kanały), zwłaszcza że bezpłatne bilety wydawane były w ratuszu. Najbardziej wyobraźnię podniecało polecenie zwiedzenia La Morgue obok kościoła Notre-Dame. „Wystawione tu są ciała nieboszczyków niewiadomego nazwiska (zamrożone, wytrzymują do trzech miesięcy)".
Szedłem wprost przed siebie Bulwarem Sewastopolskim, oszołomiony ruchem ludzi, pojazdów i świateł. Za wszelką cenę pragnąłem dotrzeć do Sekwany. Doświadczenie ludzi z prowincji podszeptywało mi, że za rzeką powinno być ciszej. Przeszedłem most i znalazłem się w Cite. Tu było istotnie spokojnie i mroczno. Zaczął padać deszcz. Minąłem Conciergerie, ponury gmach jak z ilustracji do Wiktora Hugo, i znalazłem się na placu twarzą w twarz z oświetloną katedrą Notre-Dame. Wtedy to się stało. Wiedziałem już, że nie napiszę pracy o Pawle Valerym i że, ku zgorszeniu moich literackich kolegów, wrócę do kraju nieświadom tego, jaki jest obecnie najmodniejszy poeta francuski.
___________________________________________________________________________
Zbigniew Herbert Barbarzyńca w ogrodzie, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa, 2017


piątek, 24 sierpnia 2018

Na powierzchni

W opowiadaniu Agostino uroki włoskiego lata są na wyciągnięcie ręki: palące słońce, rozgrzany piasek na plaży i morze, które przynosi ochłodę. Kto chce, usłyszy nawet szum fal, bo proza Alberto Moravii silnie działa na wyobraźnię i na zmysły. Te ostatnie odgrywają w opowiadaniu kluczową rolę, bo o dojrzewaniu tutaj mowa.


Agostino ma 13 lat, spędza wakacje z matką. Lubi mieć ją na wyłączność, jako że czuje się wówczas bardzo męsko, choć w istocie jest jeszcze dzieciakiem, który o życiu dorosłych nic nie wie. Dlatego źle znosi obecność adoratora matki – nie potrafi prawidłowo zinterpretować sytuacji, ani zaakceptować faktu, że najbliższa mu osoba jest przede wszystkim kobietą. Frustracja chłopca pogłębi się, kiedy w ordynarny sposób zostanie uświadomiony przez kolegów poznanych na kąpielisku.

Moravia interesująco odmalowuje zagubienie młodego człowieka, wywołane zburzeniem starego porządku, bo tym w przypadku Agostina zaowocowała niechciana wiedza. Wykracza ona poza kwestie ściśle biologiczne, ponieważ za sprawą nowego towarzystwa chłopiec ociera się o totalnie obcy sobie świat biedy i zła. W konsekwencji traci złudzenia i siłą rzeczy musi zrewidować swoje wyobrażenia o rzeczywistości. I właśnie ten moment utraty niewinności jest w książce celnie uchwycony.

Od chwili powstania Agostina w 1942 r. obyczajowość mocno się zmieniła i dzisiaj zapewne nie ma już tak nieświadomych niczego trzynastolatków, niemniej utwór Moravii jako zapis przejścia na wyższy etap „chłopięctwa” przekonuje. Mnie się podobał, choć nie przepadam za wątkiem dojrzewania w literaturze.

_______________________________________________________________________
Alberto Moravia, Agostino, przeł. Barbara Sieroszewska, PIW, Warszawa 1958


niedziela, 19 sierpnia 2018

Była kiedyś, albo i nie była

Do Tarlabaşi leżącego niemal w centrum Stambułu mało kto zagląda. Niegdyś dzielnica wielokulturowa zamieszkaną przez Greków, Ormian i Żydów (pomieszkiwał tu nawet Mickiewicz), dzisiaj to slumsy dające schronienie Kurdom, Romom i uchodźcom z Syrii. Niebawem również oni będą musieli poszukać sobie innego lokum – stopniowo wyburza się stare, zaniedbane budynki, by w ich miejsce w ramach rewitalizacji wybudować eleganckie apartamentowce. 


Domyślam się, że Tarlabaşi miało być punktem wyjścia dla opowieści o nowej Turcji oraz kwintesencją zachodzących w kraju przemian. Przemian niepokojących, ponieważ prezydent Erdoğan i jego partia od kilkunastu lat skutecznie demontują dawną Republikę: zagrożone są demokracja, prawa człowieka i wolność słowa, postępuje proces islamizacji. To wszystko znajduje potwierdzenie w przytoczonych w książce wypowiedziach - Thomas Orchowski rozmawiał m.in. z dziennikarze liberalnej gazety, lewicującym filmowcem i transseksualną artystką.

Niestety trudno uznać, że otrzymujemy miarodajny opis sytuacji – oprócz jednej zwolenniczki noszenia chusty bodaj wszyscy mają poglądy liberalne i żyją lub chcą żyć po europejsku, a tacy obywatele należą w Turcji do mniejszości. Co więcej, autor opowiada o z perspektywy Stambułu, zdecydowanie różnej od perspektywy reszty tego ogromnego i fascynującego kraju. Szkoda, że transformacja, jaka dokonuje się obecnie nad Bosforem, nie została ujęta szerzej i dogłębniej, zwłaszcza że jej skutki dają się odczuć w Europie już dzisiaj. 

Rzeź na Tarlabaşi może być dobrą lekturą dla osób wiedzących o Turcji niewiele, dla innych będzie w dużym stopniu powtórką wiadomości. Rozbudowany rys historyczny da się przełknąć, trudniej zaakceptować nieskładną narrację oraz zmienny styl – miejscami literacki, gdzie indziej ściśle reporterski. I choć obrazki z miasta oraz fragmenty innych książek o starej Turcji działają na wyobraźnię, mam wrażenie, że tej nowej jest u Orchowskiego za mało.

______________________________________________________________
Thomas Orchowski, Rzeź na Tarlabaşı, Wyd. Agora, Warszawa 2018


poniedziałek, 13 sierpnia 2018

Zaraza

— Panie Kaziu, trzy szczepionki.
— Podwójną szczepionkę proszę.
— Dla mnie zwykłą, ale szybko.
— Ospówkę większą.
Takie zamówienia meldowano kelnerom i barmanom, a ci stawiali przed gośćmi odpowiednie ilości płynu w butelkach i kieliszkach. Potem goście zanurzali ręce w chloraminie i wychodzili na rozsłonecznione ulice miasta.
[s. 112]

Wypijanym płynem nie była żadna szczepionka, ale wódka, a cytowane rozmowy można było usłyszeć latem 1963 r., kiedy to we Wrocławiu wybuchła epidemia ospy prawdziwej (Variola vera), potocznie nazywanej czarną ospą. Już w latach 60. była to choroba rzadka, być może dlatego na początku nie postawiono właściwej diagnozy. Ogółem zachorowało blisko sto osób, z czego siedem zmarło.


Jerzy Ambroziewicz krok po kroku opisuje wysiłki lekarzy zmierzające do opanowania epidemii, co było trudne z wielu powodów. Z dzisiejszej perspektywy można stwierdzić, że mimo kilku przypadków śmiertelnych poradzono sobie całkiem sprawnie: szybko (choć nie bez protestów) zmobilizowano do działania stosowne służby i instytucje, wprowadzono przymusowe szczepienia i kwarantannę, poza miastem stworzono izolatoria dla kilkuset osób. Mimo poważnych niedoborów personelu i środków, a dzięki zaangażowaniu i poświęceniu grupy lekarzy chorobę całkowicie zwalczono w ciągu dwóch miesięcy od zarejestrowania pierwszego przypadku.

Książka napisana jest z ikrą, choć momentami autor niepotrzebnie użył sensacyjnych tonów – historia dostarcza czytelnikowi wystarczająco dużo emocji. Jest straszno, kiedy np. medycy odmawiają pracy albo gdy w szpitalach zaczynają buntować się izolowani pacjenci, i śmiesznie, gdy do izolatoriów zgłaszają się zdrowi liczący na darmowe „wczasy” albo kiedy uciekający ze szpitala alkoholik grozi milicjantom, że ich zarazi. Szczególnie interesującym wątkiem jest propaganda, a więc m.in. to, jak przemilczano i wreszcie informowano społeczeństwo o chorobie. Nawet tekst Ambroziewicza poddany został cenzurze: w pewnym momencie znika kwestia zerowego ogniwa w łańcuchu epidemicznym, dopiero posłowie wyjaśnia, dlaczego.

Z racji tematu Zaraza to bezsprzecznie wyjątkowy reportaż – opowieść o śmiertelnej epidemii, przymusowym izolowaniu ludzi i „zamykaniu” całego miasta brzmi w XXI wieku jak bajka o żelaznym wilku. Uważa się, że Variola vera nie stanowi już dzisiaj zagrożenia, niemniej kilka lat temu Światowa Organizacja Zdrowia ponownie odroczyła decyzję o zniszczeniu ostatnich fiolek z wirusem tej choroby.

Tu można obejrzeć zdjęcia z czasu wrocławskiej epidemii.

_________________________________________________________________
Jerzy Ambroziewicz Zaraza Wyd. Dowody na Istnienie, Warszawa 2016


wtorek, 7 sierpnia 2018

Kolacja à la Petros Markaris

Adriani doszła już do siebie całkowicie. I nie potrzebuję diagnozy psychiatry czy nawet lekarza, wystarczy badanie kulinarne. Na stole w kuchni stoi blacha z jemista — faszerowaną papryką.
— Brawo, Adriani — mówię zachwycony. — Nie spodziewałem się czegoś takiego.
— Dawno ich nie przygotowywałam, dzisiaj będą jak znalazł. Katerina i Fanis przychodzą na kolację, a on je bardzo lubi.
Jestem głodny jak wilk, nie mogę się powstrzymać, żeby nie podjadać z blachy. Adriani się złości. Katerina i Fanis przychodzą kolo dziewiątej i natychmiast zasiadamy do stołu. Tradycyjnie jemista je się u nas z fetą, więc Adriani kładzie obok blachy cały kawałek sera. Postawiłem na stole ouzo z Mitilini, specjalnie dla Fanisa. Ja piję białe wino żywiczne kupione prosto z beczki, bo butelkowana retsina smakuje tak, jakby wlewać benzynę do gardła.

Petros Markaris Niespłacone długi, przeł. Przemysław Kordos, Kraków 2018, s. 150



Jemista (gr. γεμιστα oznacza nadziane) to nie tylko faszerowane papryki, ale i pomidory, bakłażany, cukinie. Danie znane również w Polsce, na dodatek proste w wykonaniu i niedrogie. W wersji podstawowej jest to potrawa wegetariańska, niemniej można dodać np. tuńczyka z puszki albo mięso mielone. Ważne są zioła i przyprawy, które podkreślą smak warzyw.

Składniki:
4 papryki i 4 duże pomidory
1 duża cebula
1 szklanka ryżu
pęczek natki pietruszki
przyprawa do faszerowanych warzyw
mięta
koncentrat pomidorowy (puszka 200 g)
sól, pieprz, oliwa

Sposób przygotowania:
1. Umyć i namoczyć ryż.
2. Paprykę i pomidory umyć, odciąć delikatnie czubki i zachować na później.
3. Warzywa wydrążyć, miąższ zmiksować i przełożyć do osobnej miski.
4. Drobno pokroić cebulę, czosnek, miętę, pietruszkę, dodać do miąższu.
5. Całość dosmaczyć według upodobania, dodać oliwę, koncentrat pomidorowy oraz ryż, dokładnie wymieszać, odstawić na ok. 30 min.
6. Wydrążone papryki i pomidory posolić wewnątrz, napełnić farszem do wysokości nieco poniżej górnej krawędzi (ryż spęcznieje w trakcie pieczenia), nakryć odciętymi czubkami. Ułożyć ciasno na blasze.
7. Blachę podlać oliwą i wodą. Włożyć do nagrzanego do 180°C piekarnika i piec przez ok. godzinę, sprawdzając miękkość ryżu. Jeśli warzywa zaczną się przypiekać, przykryć je folią aluminiową, którą pod koniec pieczenia zdejmujemy.

Jemistę można podawać tak jak w powieści Markarisa posypaną serem feta, często podawana jest również z pieczonymi ziemniakami.

czwartek, 2 sierpnia 2018

Niespłacone długi

Gdyby nie Adam Ferency, który ze swadą czytał fragmenty Niespłaconych długów w PR2, pewnie w ogóle nie zwróciłabym uwagi na tę książkę, jako że po kryminały sięgam rzadko (okładka też nieszczególnie zachęca). Co prawda obecny na początku humor szybko wyparował, ale na szczęście pozostała grecka sceneria, czyli upalne Ateny AD 2010, i oczywiście intryga.


U Petrosa Markarisa zasadniczą rolę odgrywa kryzys finansowy. W stolicy nie można swobodnie się poruszać, bo jeśli akurat nie trwa protest związkowców przeciw ustawie o ubezpieczeniach społecznych, to demonstrują emeryci pozbawieni świadczeń. Mówi się o plajtujących firmach i zdesperowanych kredytobiorcach, słychać narzekania na restrykcje unijne i kolejne cięcia w państwowym budżecie. Policjanci nie są wyjątkiem – pomstują na zredukowane pensje i zlikwidowane dodatki. Frustracja jest na tyle powszechna, że zabójstwo dwóch szych ze świata finansjery nie spotkało się ze zbytnim współczuciem, przeciwnie, wielu zwykłych zjadaczy chleba uznało je za karę za chciwość.

Warstwa obyczajowa była dla mnie w Niespłaconych długach najbardziej atrakcyjna, bo pokazuje grecki kryzys z perspektywy społeczeństwa, czym media w doniesieniach nie zajmowały się obszernie. Sam wątek kryminalny, a ściślej motywy zbrodni, wydały mi się cokolwiek wydumane, niemniej fabuła wciąga, szczególnie w drugiej połowie. Jest w tym zasługa i głównego bohatera, inspektora Kostasa Charitosa – mężczyzny starej daty, który nie zna się na komputerach ani ekonomii, jest za to powściągliwy i anielsko cierpliwy. Nałogów nie wykazuje żadnych, lubi natomiast kuchnię swojej żony i spokojne wieczory ze słownikiem Dimitrakosa w ręce.

Książka jest pierwszą częścią Trylogii Kryzysu i nieźle rokuje. I mimo że nie znam się na ekonomii i niechętnie o niej czytam, z ciekawości zajrzę do następnego tomu. Choćby dla wędrówki po dusznych i zatłoczonych Atenach, tak wyraźnie odmalowanych w powieści. I sprawdzenia, kto jeszcze padnie ofiarą finansowego krachu w Grecji.

________________________________________________________
Petros Markaris Niespłacone długi, przeł. Przemysław Kordos
Wyd. Noir sur Blanc, Kraków 2018