"Ci, co pozostali" to powieść bardzo melancholijna, opowiadająca o schyłku życia państwa Smalley będących reliktem minionej epoki. On to Tusker, emerytowany brytyjski pułkownik, ona to Lucy, żona przy mężu. Dzieci brak. Spędzili w Indiach ponad 30 lat; ominęła ich wojna, przetrwali uzyskanie niepodległości przez Indie i właściwie spokojnie dotrwali do siedemdziesiątki. Spokojnie nie oznacza jednak nie ponosząc żadnych kosztów.
Oboje są ludźmi przegranymi: Tusker jako mężczyzna nieambitny nie zrobił kariery ani wojskowej, ani tym bardziej w handlu. Nie zapewnił w ten sposób sobie i żonie spokojnej starości; żyją skromnie, bez możliwości na jakiekolwiek ekstrawagancje, nie wspominając o powrocie do ojczyzny. Co więcej, niska pozycja męża mocno odbiła się na pozycji Lucy - nie była poważana przez inne żony oficerów, niekiedy wykorzystywały ją do pracy. Nie zaznała zbyt wiele szczęścia także u boku Tuskera, który najwyraźniej nie dbał o potrzeby żony. Lucy to postać niespełniona w miłości, małżeństwie i macierzyństwie, nie dane jej było nawet poświęcić się swojej pasji czyli teatrowi amatorskiemu. Mimo to nie narzeka.
A jednak to małżeństwo z 40-letnim stażem sprawia wrażenie udanego. O ile nawzajem się irytują, o tyle doskonale znają swoje nawyki, dzięki czemu całkiem nieźle razem funkcjonują. Ba, można śmiało powiedzieć, że łączy ich silna i głęboka więź, czego nie można niestety powiedzieć o drugim małżeństwie przedstawionym w książce, a mianowicie o państwu Bhulabhoj. Tu sytuacja jest odmienna, albowiem to Lila dominuje w związku i twardą ręką zarządza nie tylko hotelem, ale również swoim małżonkiem. Pan Bhulabhoj to dusza pokrewna Lucy: niespełniony, sfrustrowany, niemal całkowicie uzależniony od swojej drugiej połowy.
Wydawać by się mogło, że to przygnębiająca historia, jednak tak nie jest. Scott potraktował swoich bohaterów z dużą dozą humoru i ciepła, toteż powieści nie brak lekkości. Styl jest miejscami nierówny i miałam wrażenie, że autor pisał bez konkretnej wizji i rozwijał akcję pod wpływem chwili, wypełniając jedynie miejsce między początkiem a końcem, który jest tak naprawdę powrotem do punktu wyjścia. Książka w 1977 r. otrzymała nagrodę Bookera, czy dzisiaj powtórzyłaby swój sukces - wątpię. Jak dla mnie jest za mało przemyślana, brak jej dyscypliny.
Warto wiedzieć, że "Ci, co pozostali" to ostatnia część tetralogii zaadaptowanej na serial "Klejnot Korony". Był on wyświetlany także w Polsce (bodajże w latach 80-tych) i cieszył się sporą popularnością.
Moja ocena: 7/10
Paul Scott, "Ci, co pozostali", PIW, 1992
poniedziałek, 31 maja 2010
piątek, 28 maja 2010
Herman - Lars Saabye Christensen
Minipowieść z 1988 roku, która według informacji na okładce stała się w Norwegii bestsellerem, doczekała ważnej nagrody, a nawet ekranizacji. Przyznam szczerze, że nie do końca rozumiem ten fenomen.
Herman to chłopiec ok. 10-letni, z natury samotnik, nękany przez kolegów z klasy. Jest dzieckiem wyjątkowo bystrym i o dużej wyobraźni, jego inteligentne riposty potrafią dorosłych wprawić w konsternację. Zapada na nietypową w dzieciństwie chorobę - zaczyna łysieć i w krótkim czasie całkowicie traci włosy. Naturalnie cierpi z tego powodu, ale to reakcje otoczenia są tu najciekawsze.
Rodzice starają się zaradzić sytuacji, podnoszą - z marnym skutkiem - syna na duchu. Nieco inaczej jest w szkole - początkowo wszystkich denerwuje zydwestka noszona przez Hermana także na lekcjach. Kiedy prawda wychodzi na jaw, przestają chłopca zauważać - i nauczyciele, i koledzy. Z chwilą pojawienia się peruki ich zachowanie ulega kolejnej zmianie: dają chłopcu fory i pozwalają wygrywać, co główny zainteresowany odbiera jako litość.
I ten aspekt psychologiczny jest w książce najciekawszy, bo proces godzenia się z chorobą został przedstawiony dość sztampowo. Oto po usłyszeniu kilku budujących historyjek od starszych osób, które borykają się z poważnym problemem, Herman zaczyna bardziej optymistycznie patrzeć na swoją przyszłość. Dodajmy do tego nowo zyskaną przyjaciółkę i otrzymamy coś, co doskonale znamy przynajmniej z wielu filmów.
Powieść raczej przeciętna, niezbyt pomaga jej nawet dość oryginalny główny bohater. Oby "Półbrat" tego samego autora okazał się lepszy.
Moja ocena: 6/10
Lars Saabye Christensen, "Herman", Świat Literacki, 2000
Herman to chłopiec ok. 10-letni, z natury samotnik, nękany przez kolegów z klasy. Jest dzieckiem wyjątkowo bystrym i o dużej wyobraźni, jego inteligentne riposty potrafią dorosłych wprawić w konsternację. Zapada na nietypową w dzieciństwie chorobę - zaczyna łysieć i w krótkim czasie całkowicie traci włosy. Naturalnie cierpi z tego powodu, ale to reakcje otoczenia są tu najciekawsze.
Rodzice starają się zaradzić sytuacji, podnoszą - z marnym skutkiem - syna na duchu. Nieco inaczej jest w szkole - początkowo wszystkich denerwuje zydwestka noszona przez Hermana także na lekcjach. Kiedy prawda wychodzi na jaw, przestają chłopca zauważać - i nauczyciele, i koledzy. Z chwilą pojawienia się peruki ich zachowanie ulega kolejnej zmianie: dają chłopcu fory i pozwalają wygrywać, co główny zainteresowany odbiera jako litość.
I ten aspekt psychologiczny jest w książce najciekawszy, bo proces godzenia się z chorobą został przedstawiony dość sztampowo. Oto po usłyszeniu kilku budujących historyjek od starszych osób, które borykają się z poważnym problemem, Herman zaczyna bardziej optymistycznie patrzeć na swoją przyszłość. Dodajmy do tego nowo zyskaną przyjaciółkę i otrzymamy coś, co doskonale znamy przynajmniej z wielu filmów.
Powieść raczej przeciętna, niezbyt pomaga jej nawet dość oryginalny główny bohater. Oby "Półbrat" tego samego autora okazał się lepszy.
Moja ocena: 6/10
Lars Saabye Christensen, "Herman", Świat Literacki, 2000
środa, 26 maja 2010
Kamyki pamięci - Kate O'Riordan
Na powieść trafiłam przypadkiem przeglądając stroną internetową antykwariatu. Okładka na tyle mi się spodobała, że po przeczytaniu streszczenia książkę zakupiłam. I dobrze się stało, bo sugerując się okładką polską (patrz niżej), lekturę raczej bym sobie darowała. A szkoda by było.
Główną bohaterką jest 48-letnia Irlandka Nell, od lat mieszkająca w Paryżu, gdzie pracuje jako uznana kiperka. Wiedzie spokojne, poukładane życie, a jej jedynym zmartwieniem jest dorosła córka, która wcześniej borykała się z narkomanią i nie jest tak silną osobą jak jej matka. Ali mieszka na odludziu w Irlandii i prowadzi rodzinny pub. Jest to również miejsce, które Nell opuściła ponad 30 lat temu i nawet śmierć własnej matki nie zmusiła jej do choćby krótkiej wizyty. Po otrzymaniu niepokojącej wiadomości od sąsiadów decyduje się jednak pojechać w rodzinne strony.
Moją uwagę zwróciły przede wszystkim dwie rzeczy: zmyślna fabuła i psychologiczny rys postaci. Autorka nie daje gotowych odpowiedzi, a podrzucane tropy często okazują się mylące. Powody niechęci Nell do powrotu czytelnik poznaje stopniowo i właściwie razem z nią "przepracowuje" problem. Wydarzenia i ludzie zmuszają ją do zrewidowania wspomnień i wyjaśnienia dawnych spraw, co nie jest chwilami przyjemne. Poniekąd to tak, jakby główna bohaterka odbyła sesję z psychoterapeutą i próbowała odnaleźć źródło problemu. Naturalnie daje to efekty, a przy okazji staje się jasne, od czego ucieka Nell także w swoim udanym życiu.
Autorka wykazała się dużą wnikliwością i doskonale oddała niuanse w ludzkich zachowaniach. Znakomicie widać to zwłaszcza w opisie relacji matka-córka, która w powieści jest trudna i przypomina istne pole minowe. To dlatego Nell waży słowa, aby niczym nie urazić Ali, i powstrzymuje się od robienia rzeczy, które ta mogłaby odebrać jako wtrącanie się. A przecież w sytuacji, gdy matka uchodzi za niemal doskonałą, dziecko "z problemami" - nawet jeśli jest dorosłą kobietą posiadającą własną rodzinę - ma prawo czuć się niekomfortowo. Podobnie jak niekomfortowo czuła się w dzieciństwie Nell wobec własnej rodzicielki błędnie interpretując jej oschłość.
"Kamyki pamięci" są świetną powieścią psychologiczną, którą czyta się z dużym zainteresowaniem, a nawet w napięciu. Całości dopełniają sugestywne opisy przyrody, która również odgrywa tu ważną rolę. Jedyny zarzut, jaki mogę postawić, to zbyt optymistyczne zakończenie;)
Moja ocena: 9/10
Kate O'Riordan, 'The Memory Stones', Pocket Books, 2003
Główną bohaterką jest 48-letnia Irlandka Nell, od lat mieszkająca w Paryżu, gdzie pracuje jako uznana kiperka. Wiedzie spokojne, poukładane życie, a jej jedynym zmartwieniem jest dorosła córka, która wcześniej borykała się z narkomanią i nie jest tak silną osobą jak jej matka. Ali mieszka na odludziu w Irlandii i prowadzi rodzinny pub. Jest to również miejsce, które Nell opuściła ponad 30 lat temu i nawet śmierć własnej matki nie zmusiła jej do choćby krótkiej wizyty. Po otrzymaniu niepokojącej wiadomości od sąsiadów decyduje się jednak pojechać w rodzinne strony.
Moją uwagę zwróciły przede wszystkim dwie rzeczy: zmyślna fabuła i psychologiczny rys postaci. Autorka nie daje gotowych odpowiedzi, a podrzucane tropy często okazują się mylące. Powody niechęci Nell do powrotu czytelnik poznaje stopniowo i właściwie razem z nią "przepracowuje" problem. Wydarzenia i ludzie zmuszają ją do zrewidowania wspomnień i wyjaśnienia dawnych spraw, co nie jest chwilami przyjemne. Poniekąd to tak, jakby główna bohaterka odbyła sesję z psychoterapeutą i próbowała odnaleźć źródło problemu. Naturalnie daje to efekty, a przy okazji staje się jasne, od czego ucieka Nell także w swoim udanym życiu.
Autorka wykazała się dużą wnikliwością i doskonale oddała niuanse w ludzkich zachowaniach. Znakomicie widać to zwłaszcza w opisie relacji matka-córka, która w powieści jest trudna i przypomina istne pole minowe. To dlatego Nell waży słowa, aby niczym nie urazić Ali, i powstrzymuje się od robienia rzeczy, które ta mogłaby odebrać jako wtrącanie się. A przecież w sytuacji, gdy matka uchodzi za niemal doskonałą, dziecko "z problemami" - nawet jeśli jest dorosłą kobietą posiadającą własną rodzinę - ma prawo czuć się niekomfortowo. Podobnie jak niekomfortowo czuła się w dzieciństwie Nell wobec własnej rodzicielki błędnie interpretując jej oschłość.
"Kamyki pamięci" są świetną powieścią psychologiczną, którą czyta się z dużym zainteresowaniem, a nawet w napięciu. Całości dopełniają sugestywne opisy przyrody, która również odgrywa tu ważną rolę. Jedyny zarzut, jaki mogę postawić, to zbyt optymistyczne zakończenie;)
Moja ocena: 9/10
Kate O'Riordan, 'The Memory Stones', Pocket Books, 2003
poniedziałek, 24 maja 2010
Oczyszczenie - Sofi Oksanen
O fabule "Oczyszczenia" lepiej pisać jak najmniej, aby czytelnikom nie popsuć przyjemności jej odkrywania. Zwłaszcza, że dużo tu tajemnic i przemilczeń. Ale pokrótce: historia brutalnie ingeruje w życie dwóch młodych Estonek, miłość naznacza ich życie na zawsze, przemiany polityczne determinują ich wybory. Sytuacja tym trudniejsza, że bohaterki są siostrami, a spodobał im się ten sam mężczyzna. I jak się wkrótce okaże, zakochana kobieta jest zdolna do wielu poświęceń...
Powieść rozpoczyna się w estońskiej wiosce w 1992 r. od nieoczekiwanego spotkania mieszkającej tu staruszki z obcą, sponiewieraną dziewczyną. Obie niosą ze sobą ciężki bagaż doświadczeń, obu Matuszka Rossija dała się mocno we znaki. Akcja cofa się aż do lat 30-tych ubiegłego wieku, to znów wraca do lat 90-tych. Wydarzenia nie są przedstawiane chronologicznie, jednak świetnie obrazują życie pewnej rodziny na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Jest to duży atut książki, ponieważ równocześnie przybliża historię samej Estonii, zwłaszcza tej z lat 40-tych (przejęcie przez ZSRR) i początku lat 90-tych (narodziny niepodległego kraju). Podobnie jak częste przeskoki w czasie, tak i stopniowe odsłanianie kulis historii były znakomitym zabiegiem, dzięki czemu autorce udało się utrzymać napięcie do ostatnich stron.
"Oczyszczenie" to solidnie skonstruowana powieść, sprawia wrażenie dokładnie przemyślanej. Porównania z "Pokutą" McEwana nie są bezpodstawne, choć rozmach jest tu zdecydowanie mniejszy, a i język Oksanen prostszy. Cieszy również fakt, że okładka doskonale koresponduje z treścią książki, nawet mucha nie znalazła się tu przypadkiem;)
Moja ocena: 8/10
Sofi Oksanen, "Oczyszczenie", Świat Książki, 2010
Powieść rozpoczyna się w estońskiej wiosce w 1992 r. od nieoczekiwanego spotkania mieszkającej tu staruszki z obcą, sponiewieraną dziewczyną. Obie niosą ze sobą ciężki bagaż doświadczeń, obu Matuszka Rossija dała się mocno we znaki. Akcja cofa się aż do lat 30-tych ubiegłego wieku, to znów wraca do lat 90-tych. Wydarzenia nie są przedstawiane chronologicznie, jednak świetnie obrazują życie pewnej rodziny na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Jest to duży atut książki, ponieważ równocześnie przybliża historię samej Estonii, zwłaszcza tej z lat 40-tych (przejęcie przez ZSRR) i początku lat 90-tych (narodziny niepodległego kraju). Podobnie jak częste przeskoki w czasie, tak i stopniowe odsłanianie kulis historii były znakomitym zabiegiem, dzięki czemu autorce udało się utrzymać napięcie do ostatnich stron.
"Oczyszczenie" to solidnie skonstruowana powieść, sprawia wrażenie dokładnie przemyślanej. Porównania z "Pokutą" McEwana nie są bezpodstawne, choć rozmach jest tu zdecydowanie mniejszy, a i język Oksanen prostszy. Cieszy również fakt, że okładka doskonale koresponduje z treścią książki, nawet mucha nie znalazła się tu przypadkiem;)
Moja ocena: 8/10
Sofi Oksanen, "Oczyszczenie", Świat Książki, 2010
piątek, 21 maja 2010
Ja, Tituba, czarownica z Salem - Maryse Conde
Lubię zabawy literackie, więc opowiedzenie historii znanej m.in. "Czarownic z Salem" Arthura Millera z perspektywy czarnej służącej uznałam za świetny pomysł. Tytułowa Tituba, dziecko gwałtu i sierota, od najmłodszych lat uważana była za istotę o nadprzyrodzonych mocach. Posądzona o rzucanie uroku trafia jako niewolnica do rodziny purytańskiego pastora. Z Barbados płyną do Bostonu, w poszukiwaniu parafii docierają do wioski Salem, gdzie Murzyni - jeszcze nieliczni - są postrzegani jako dzieło szatana i uosobienie wszelkiego zła. Tituba zostaje posądzona o czary przez zawistną siostrzenicę pastora i jej koleżanki. Uruchamia się machina wzajemnych oskarżeń, kilkanaście mieszkańców osady (także białych) trafia do więzienia.
Ta część powieści znakomicie pokazuje, co może wywołać strach przed Innym. Podejrzenia i pomówienia przybierają na sile, a w purytańskiej, na domiar złego zakłamanej i ciemnej, społeczności Salem nie wróży to nic dobrego. Zastraszeni mieszkańcy obwiniają swoich sąsiadów, byle tylko ujść z życiem. Dla niektórych jest to doskonała okazja do zemsty za rzekome krzywdy, wszystko naturalnie w imię boże. Spirala szaleństwa nakręca się, prawda i uczciwość przegrywają z kłamstwem, kilka osób skończy na szubienicy. Tituba z lęku przed śmiercią, ale i z żalu do nielojalnych koleżanek, również ucieknie się do podłości. A przecież tak naprawdę była tylko skuteczną znachorką, nie w głowie było jej szkodzenie innym - jej opiekunka zawsze przestrzegała dziewczynę przed posługiwaniem się bronią białych.
Gdyby powieść zakończyć w tym momencie, byłaby to niezła książka o hipokryzji i strachu, o łatwości manipulowania tłumem, o zbiorowej histerii. Autorka niestety puściła wodze fantazji i tak w więzieniu Tituba spotyka ciężarną Hester, bohaterkę "Szkarłatnej litery" Hawthorne'a oskarżoną o cudzołóstwo. Mogłoby to mieć sens, ale po co robić z niej feministkę o biseksualnych skłonnościach, która popełnia samobójstwo? Po wyjściu z więzienia Tituba trafia do rodziny prześladowanego Żyda, z czasem wraca na ukochany Barbados, gdzie z kolei Murzyni żyją w ucisku białych, a kobiety - w ucisku mężczyzn. Stanowczo za dużo tej opresji w powieści, stąd jej wymowa staje się dość stereotypowa i naiwna: źle być czarnym, Żydem też nie warto być, a i los kobiety jest nie do pozazdroszczenia.
Jak dla mnie Maryse Conde zaprzepaściła szansę na dobrą książkę, wyszła jej zaledwie - mimo ciekawego tematu - książka przeciętna.
Moja ocena: 6/10
Maryse Conde, "Ja, Tituba, czarownica z Salem", Wydawnictwo W.A.B, 2007
Ta część powieści znakomicie pokazuje, co może wywołać strach przed Innym. Podejrzenia i pomówienia przybierają na sile, a w purytańskiej, na domiar złego zakłamanej i ciemnej, społeczności Salem nie wróży to nic dobrego. Zastraszeni mieszkańcy obwiniają swoich sąsiadów, byle tylko ujść z życiem. Dla niektórych jest to doskonała okazja do zemsty za rzekome krzywdy, wszystko naturalnie w imię boże. Spirala szaleństwa nakręca się, prawda i uczciwość przegrywają z kłamstwem, kilka osób skończy na szubienicy. Tituba z lęku przed śmiercią, ale i z żalu do nielojalnych koleżanek, również ucieknie się do podłości. A przecież tak naprawdę była tylko skuteczną znachorką, nie w głowie było jej szkodzenie innym - jej opiekunka zawsze przestrzegała dziewczynę przed posługiwaniem się bronią białych.
Gdyby powieść zakończyć w tym momencie, byłaby to niezła książka o hipokryzji i strachu, o łatwości manipulowania tłumem, o zbiorowej histerii. Autorka niestety puściła wodze fantazji i tak w więzieniu Tituba spotyka ciężarną Hester, bohaterkę "Szkarłatnej litery" Hawthorne'a oskarżoną o cudzołóstwo. Mogłoby to mieć sens, ale po co robić z niej feministkę o biseksualnych skłonnościach, która popełnia samobójstwo? Po wyjściu z więzienia Tituba trafia do rodziny prześladowanego Żyda, z czasem wraca na ukochany Barbados, gdzie z kolei Murzyni żyją w ucisku białych, a kobiety - w ucisku mężczyzn. Stanowczo za dużo tej opresji w powieści, stąd jej wymowa staje się dość stereotypowa i naiwna: źle być czarnym, Żydem też nie warto być, a i los kobiety jest nie do pozazdroszczenia.
Jak dla mnie Maryse Conde zaprzepaściła szansę na dobrą książkę, wyszła jej zaledwie - mimo ciekawego tematu - książka przeciętna.
Moja ocena: 6/10
Maryse Conde, "Ja, Tituba, czarownica z Salem", Wydawnictwo W.A.B, 2007
środa, 19 maja 2010
Żona Adama - Monika Rakusa
A właściwie dwie żony, bo tyle miał biblijny Adam: krnąbrną, buntowniczą Lilith oraz cichą, pokorną Ewę. Nie inaczej było w życiu powieściowego Adama. Piszę "było", ponieważ ten ginie tragicznie już na pierwszej stronie, a książka skupia się na postaciach jego małżonek.
Pierwsza z nich to Rita - niepokorna, a jakże, przez teściów okrzyknięta zresztą demonem. Pani psycholog, lat 42, straciła zainteresowanie swoim fachem, za mężczyznami nie przepada, a kobiety - jak na złość - nie ufają jej. Ma spore kłopoty z samą sobą, według własnej diagnozy cierpi na depresję maskowaną. Z Adama zrezygnowała, jako że nie chciała godzić się na patriarchat, jego egocentryzm i szczeniackie zachowania. Druga połowica to Anna - potulna jak baranek, postępująca tak, jak zdecydowali inni. Skuteczna redaktorka poezji w wydawnictwie, na co dzień mająca ogromne kłopoty z werbalizowaniem własnych myśli.
Poznajemy historie obu żon, do pewnego stopnia sporo w nich podobieństw. Obie kobiety pochodzą z niepełnych rodzin o korzeniach żydowskich, obie miały kiedyś ważną przyjaciółkę odstającą od reszty szkolnej społeczności, obie straciły ciążę. W drogę sobie nie wchodziły, teraz każda z nich na swój sposób przeżywa żałobę po Adamie. O dziwo, to Rita wydaje się totalnie rozbita, a Anna nadzwyczaj opanowana. Jak się okaże, wraz ze stratą męża coś zyskały, coś o wiele cenniejszego niż pieniądze.
Muszę przyznać, że mam mieszane uczucia po lekturze. Autorka (z zawodu psycholog społeczny) miała niezły pomysł, ale z wykonaniem poszło gorzej. Na początku drażnił mnie sarkazm, którego w powieści jest jak na mój gust zdecydowanie za dużo. Postać Rity, a zwłaszcza jej reakcja na śmierć ex-małżonka, zupełnie mnie nie przekonuje. Co więcej, momentami przeszkadzał mi żargon psychologiczny zastosowany w jej historii. Rozumiem, że taki ma zawód bohaterka, ale to w końcu powieść, a nie artykuł dla kolegów po fachu. Podobieństwa w życiorysach odebrałam jako naciągane, a postaci drugoplanowe narysowane zbyt grubą kreską ocierają się o stereotyp. Zakończenie byłoby dobre, gdyby nastąpiło jakieś dwie strony wcześniej.
Powieść czyta się dobrze, nie przeczę, ale nic odkrywczego w niej nie znalazłam. Najbardziej podobała mi się okładka, ale to już zasługa głównie Albrechta Durera.
Moja ocena: 6/10
Monika Rakusa, " Żona Adama", Wydawnictwo W.A.B., 2010
Pierwsza z nich to Rita - niepokorna, a jakże, przez teściów okrzyknięta zresztą demonem. Pani psycholog, lat 42, straciła zainteresowanie swoim fachem, za mężczyznami nie przepada, a kobiety - jak na złość - nie ufają jej. Ma spore kłopoty z samą sobą, według własnej diagnozy cierpi na depresję maskowaną. Z Adama zrezygnowała, jako że nie chciała godzić się na patriarchat, jego egocentryzm i szczeniackie zachowania. Druga połowica to Anna - potulna jak baranek, postępująca tak, jak zdecydowali inni. Skuteczna redaktorka poezji w wydawnictwie, na co dzień mająca ogromne kłopoty z werbalizowaniem własnych myśli.
Poznajemy historie obu żon, do pewnego stopnia sporo w nich podobieństw. Obie kobiety pochodzą z niepełnych rodzin o korzeniach żydowskich, obie miały kiedyś ważną przyjaciółkę odstającą od reszty szkolnej społeczności, obie straciły ciążę. W drogę sobie nie wchodziły, teraz każda z nich na swój sposób przeżywa żałobę po Adamie. O dziwo, to Rita wydaje się totalnie rozbita, a Anna nadzwyczaj opanowana. Jak się okaże, wraz ze stratą męża coś zyskały, coś o wiele cenniejszego niż pieniądze.
Muszę przyznać, że mam mieszane uczucia po lekturze. Autorka (z zawodu psycholog społeczny) miała niezły pomysł, ale z wykonaniem poszło gorzej. Na początku drażnił mnie sarkazm, którego w powieści jest jak na mój gust zdecydowanie za dużo. Postać Rity, a zwłaszcza jej reakcja na śmierć ex-małżonka, zupełnie mnie nie przekonuje. Co więcej, momentami przeszkadzał mi żargon psychologiczny zastosowany w jej historii. Rozumiem, że taki ma zawód bohaterka, ale to w końcu powieść, a nie artykuł dla kolegów po fachu. Podobieństwa w życiorysach odebrałam jako naciągane, a postaci drugoplanowe narysowane zbyt grubą kreską ocierają się o stereotyp. Zakończenie byłoby dobre, gdyby nastąpiło jakieś dwie strony wcześniej.
Powieść czyta się dobrze, nie przeczę, ale nic odkrywczego w niej nie znalazłam. Najbardziej podobała mi się okładka, ale to już zasługa głównie Albrechta Durera.
Moja ocena: 6/10
Monika Rakusa, " Żona Adama", Wydawnictwo W.A.B., 2010
poniedziałek, 17 maja 2010
Kobieta zawiedziona - Simone de Beauvoir
Historia stara jak świat: żona dowiaduje się, że zdradza ją mąż. Monika zaczyna się miotać, nie bardzo wie, jak w takiej sytuacji postąpić. Wie natomiast, że nie chce stracić Maurycego. Za namową przyjaciółki przymyka oko na romans męża w nadziei, że to przelotna słabostka, która szybko się skończy. Niestety, romans najwyraźniej przeradza się w miłość, mąż chce odejść.
Stan emocjonalny głównej bohaterki to prawdziwa burza uczuć: złość, zazdrość, rozczarowanie, żal, upokorzenie, poczucie winy, strach przed przyszłością, zobojętnienie. Kobieta zadręcza nie tylko siebie i męża, ale także dorosłe córki, pytając, na czym polegał jej błąd. Zdesperowana wypytuje o kochankę, próbuje ją zdyskredytować, posuwa się nawet do śledzenia jej i męża. Zupełnie nie radzi sobie z sytuacją, tym bardziej że Maurycy nie może się zdecydować i jawnie dzieli życie między żoną i kochanką.
Nie byłam w podobnej sytuacji, ale wyobrażam sobie, że wiele kobiet mogłoby reagować podobnie. W moim odczuciu autorce rewelacyjnie udało się pokazać emocje zdradzonej kobiety. I mimo, że od napisania opowiadania minęło ponad 40 lat, książka jest bardzo aktualna - takie historie będą zdarzać się zawsze. Tak jak zawsze znajdą się żony całkowicie oddane rodzinie, których świat nagle runie w gruzach. Po lekturze chciałoby się powiedzieć: kobieto! miej swoje życie, nie zapominaj o własnych potrzebach, nie pozwól się wykorzystywać.
Z całego tekstu urzekła mnie zwłaszcza jedna uwaga. Na zarzut, że przecież jest więcej warta od tej trzeciej, Monika usłyszała od bezstronnej lekarki: Nigdy nie zrozumiemy miłości innych [64]. Prawdziwe aż do bólu.
***
Drugim opowiadaniem zamieszczonym w książce jest "Wiek umiaru" z 1960 r. O dziwo, jeszcze ciekawszy od "Kobiety zawiedzionej". Dotyka tematu bardzo rzadko poruszanego w prozie, a mianowicie emerytury albo raczej "przejścia w stan spoczynku". Teoretycznie czeka nas wszystkich, jednak najwyraźniej nikt nie chce o niej pisać (a może czytać?). A sprawa nie jest taka prosta.
I tak 60-letnia narratorka zaczyna odczuwać w swoim życiu zmiany: Dawniej nie przejmowałam się starymi ludźmi; uważałam ich za umarłych, których nogi jeszcze niosą. Teraz widzę ich: mężczyźni, kobiety, są tylko trochę starsi ode mnie. [s. 111]
Początkowo przeraża ją nadmiar wolnego czasu, jednak stopniowo zaczyna doceniać to dobrodziejstwo. Optymistycznie zakłada, że przecież nadal może tworzyć, choć jej mąż ma zupełnie odmienne zdanie. Jako pracujący jeszcze naukowiec zdaje sobie sprawę, że na tym etapie życia pewnego rodzaju rutyna, nawyki umysłu hamują inwencję [s. 113]. Czas pokaże, że to prawda. Żona będzie musiała zgodzić się z jego twierdzeniem, że Młodość jest tym, co Włosi tak ładnie nazywają: la stamina. Sok, ogień, który pozwala kochać i tworzyć. Kiedy człowiek to traci, traci wszystko. [s. 139]
Owa strata staje się bardziej dotkliwa dla głównej bohaterki w świetle konfliktu z dorosłym synem, który w jej oczach zdradził ideały. Kobieta nie potrafi zaakceptować zmian w otaczającym jej świecie, ani faktu, że młodzi chcą urządzić swoje życie inaczej. W podobnej sytuacji jest się raczej skazanym na klęskę. Po ochłonięciu i pogodzeniu się z realiami pozostaje tylko jedno pytanie: co dalej? I znowu mąż roztropnie podsuwa, że nie należy zbyt daleko wybiegać myślą w przyszłość. Cóż, obym sama o tym pamiętała w stosownym czasie;)
Moja ocena: 8/10
Simone de Beauvoir, "Kobieta zwiedziona", PIW, 1989
Stan emocjonalny głównej bohaterki to prawdziwa burza uczuć: złość, zazdrość, rozczarowanie, żal, upokorzenie, poczucie winy, strach przed przyszłością, zobojętnienie. Kobieta zadręcza nie tylko siebie i męża, ale także dorosłe córki, pytając, na czym polegał jej błąd. Zdesperowana wypytuje o kochankę, próbuje ją zdyskredytować, posuwa się nawet do śledzenia jej i męża. Zupełnie nie radzi sobie z sytuacją, tym bardziej że Maurycy nie może się zdecydować i jawnie dzieli życie między żoną i kochanką.
Nie byłam w podobnej sytuacji, ale wyobrażam sobie, że wiele kobiet mogłoby reagować podobnie. W moim odczuciu autorce rewelacyjnie udało się pokazać emocje zdradzonej kobiety. I mimo, że od napisania opowiadania minęło ponad 40 lat, książka jest bardzo aktualna - takie historie będą zdarzać się zawsze. Tak jak zawsze znajdą się żony całkowicie oddane rodzinie, których świat nagle runie w gruzach. Po lekturze chciałoby się powiedzieć: kobieto! miej swoje życie, nie zapominaj o własnych potrzebach, nie pozwól się wykorzystywać.
Z całego tekstu urzekła mnie zwłaszcza jedna uwaga. Na zarzut, że przecież jest więcej warta od tej trzeciej, Monika usłyszała od bezstronnej lekarki: Nigdy nie zrozumiemy miłości innych [64]. Prawdziwe aż do bólu.
***
Drugim opowiadaniem zamieszczonym w książce jest "Wiek umiaru" z 1960 r. O dziwo, jeszcze ciekawszy od "Kobiety zawiedzionej". Dotyka tematu bardzo rzadko poruszanego w prozie, a mianowicie emerytury albo raczej "przejścia w stan spoczynku". Teoretycznie czeka nas wszystkich, jednak najwyraźniej nikt nie chce o niej pisać (a może czytać?). A sprawa nie jest taka prosta.
I tak 60-letnia narratorka zaczyna odczuwać w swoim życiu zmiany: Dawniej nie przejmowałam się starymi ludźmi; uważałam ich za umarłych, których nogi jeszcze niosą. Teraz widzę ich: mężczyźni, kobiety, są tylko trochę starsi ode mnie. [s. 111]
Początkowo przeraża ją nadmiar wolnego czasu, jednak stopniowo zaczyna doceniać to dobrodziejstwo. Optymistycznie zakłada, że przecież nadal może tworzyć, choć jej mąż ma zupełnie odmienne zdanie. Jako pracujący jeszcze naukowiec zdaje sobie sprawę, że na tym etapie życia pewnego rodzaju rutyna, nawyki umysłu hamują inwencję [s. 113]. Czas pokaże, że to prawda. Żona będzie musiała zgodzić się z jego twierdzeniem, że Młodość jest tym, co Włosi tak ładnie nazywają: la stamina. Sok, ogień, który pozwala kochać i tworzyć. Kiedy człowiek to traci, traci wszystko. [s. 139]
Owa strata staje się bardziej dotkliwa dla głównej bohaterki w świetle konfliktu z dorosłym synem, który w jej oczach zdradził ideały. Kobieta nie potrafi zaakceptować zmian w otaczającym jej świecie, ani faktu, że młodzi chcą urządzić swoje życie inaczej. W podobnej sytuacji jest się raczej skazanym na klęskę. Po ochłonięciu i pogodzeniu się z realiami pozostaje tylko jedno pytanie: co dalej? I znowu mąż roztropnie podsuwa, że nie należy zbyt daleko wybiegać myślą w przyszłość. Cóż, obym sama o tym pamiętała w stosownym czasie;)
Moja ocena: 8/10
Simone de Beauvoir, "Kobieta zwiedziona", PIW, 1989
piątek, 14 maja 2010
Płomyki pamięci - Anne Michaels
Ta książka cierpi na nadmiar. Za dużo w niej poetyckich metafor, ciekawostek popularno-naukowych, opisów hitlerowskiego okrucieństwa, rozważań o pamięci i nawet krótka druga część - jakby dopisana na siłę - wydaje się zbędna. A szkoda, bo temat jest ciekawy.
Jakob Boer jako ośmiolatek był świadkiem śmierci swoich żydowskich rodziców z rąk nazistów, starsza siostra zaginęła bez śladu. Chłopca uratował grecki archeolog i wywiózł go z Polski na Zakintos. Po wojnie obaj trafili do Kanady, gdzie Jakob z czasem się usamodzielnił i zajął tłumaczeniami oraz tworzeniem poezji. Mimo upływu wielu lat nie jest w stanie otrząsnąć się z rodzinnej tragedii, żyje rozpamiętując bolesną stratę. Funkcjonuje w społeczeństwie, jednak sprawia wrażenie człowieka bezwolnego, żyjącego siłą rozpędu.
I o tym właśnie jest ta powieść: o pamięci. Michaels wgryza się w problem na różne sposoby, niekiedy powtarzając się, a niekiedy oferując oryginalne stwierdzenia:
To, że się czuje oddziaływanie zmarłych nie jest żadną metaforą (...) Nie jest żadną metaforą mówienie o zadziwiającej pamięci namagnesowanych minerałów, nawet po setkach milionów lat wskazujących biegun magnetyczny, minerałów nie zapominających magmy, która zastygając, naznaczyła je wieczną tęsknotą. Tęsknimy za miejscem, ale samo miejsce również tęskni. Pamięć ludzka jest zakodowana w prądach powietrznych i w rzecznym mule. Eskery popiołu czekają, aby je odgrzebać, życie - aby je przywrócić. [s. 50]
Chętnie czytam książki o Holokauście, lubię poetycki styl, ale "Płomyki pamięci" nie zachwyciły mnie. Powieść jest mocno melancholijna, mglista i ciężkawa; historia zdaje się sączyć - to akurat poczytuję sobie za duży plus powieści. Niestety autorka nie wykazała się konsekwencją, jej styl jest dość nierówny: naładowane metaforami fragmenty przeplatają się z akapitami pisanymi zwykłą prozą, bez ozdobników i daje to nieciekawy efekt. Michaels z pewnością jest erudytką, ale liczne wtręty z paleobiologii, meteorologii, historii itp. są przytłaczające. Całość rozłazi się w szwach i może właśnie z tego powodu główny bohater wydaje się mało interesujący.
Autorka jest przede wszystkim poetką, "Płomyki pamięci" były jej pierwszą próbą prozatorską. Na tyle udaną według krytyków, że zasłużyła na kilka nagród m.in. Orange Prize w 1997 r. oraz na ekranizację. We mnie budzi bardzo mieszane odczucia i cieszę się, że jakoś przez nią wreszcie przebrnęłam. Mam tylko nadzieję, że jej druga powieść 'The Winter Vault' jest o niebo lepsza.
Moja ocena: 7/10
Anne Michaels, "Płomyki pamięci", Wydawnictwo Rebis, 2000
Jakob Boer jako ośmiolatek był świadkiem śmierci swoich żydowskich rodziców z rąk nazistów, starsza siostra zaginęła bez śladu. Chłopca uratował grecki archeolog i wywiózł go z Polski na Zakintos. Po wojnie obaj trafili do Kanady, gdzie Jakob z czasem się usamodzielnił i zajął tłumaczeniami oraz tworzeniem poezji. Mimo upływu wielu lat nie jest w stanie otrząsnąć się z rodzinnej tragedii, żyje rozpamiętując bolesną stratę. Funkcjonuje w społeczeństwie, jednak sprawia wrażenie człowieka bezwolnego, żyjącego siłą rozpędu.
I o tym właśnie jest ta powieść: o pamięci. Michaels wgryza się w problem na różne sposoby, niekiedy powtarzając się, a niekiedy oferując oryginalne stwierdzenia:
To, że się czuje oddziaływanie zmarłych nie jest żadną metaforą (...) Nie jest żadną metaforą mówienie o zadziwiającej pamięci namagnesowanych minerałów, nawet po setkach milionów lat wskazujących biegun magnetyczny, minerałów nie zapominających magmy, która zastygając, naznaczyła je wieczną tęsknotą. Tęsknimy za miejscem, ale samo miejsce również tęskni. Pamięć ludzka jest zakodowana w prądach powietrznych i w rzecznym mule. Eskery popiołu czekają, aby je odgrzebać, życie - aby je przywrócić. [s. 50]
Chętnie czytam książki o Holokauście, lubię poetycki styl, ale "Płomyki pamięci" nie zachwyciły mnie. Powieść jest mocno melancholijna, mglista i ciężkawa; historia zdaje się sączyć - to akurat poczytuję sobie za duży plus powieści. Niestety autorka nie wykazała się konsekwencją, jej styl jest dość nierówny: naładowane metaforami fragmenty przeplatają się z akapitami pisanymi zwykłą prozą, bez ozdobników i daje to nieciekawy efekt. Michaels z pewnością jest erudytką, ale liczne wtręty z paleobiologii, meteorologii, historii itp. są przytłaczające. Całość rozłazi się w szwach i może właśnie z tego powodu główny bohater wydaje się mało interesujący.
Autorka jest przede wszystkim poetką, "Płomyki pamięci" były jej pierwszą próbą prozatorską. Na tyle udaną według krytyków, że zasłużyła na kilka nagród m.in. Orange Prize w 1997 r. oraz na ekranizację. We mnie budzi bardzo mieszane odczucia i cieszę się, że jakoś przez nią wreszcie przebrnęłam. Mam tylko nadzieję, że jej druga powieść 'The Winter Vault' jest o niebo lepsza.
Moja ocena: 7/10
Anne Michaels, "Płomyki pamięci", Wydawnictwo Rebis, 2000
środa, 12 maja 2010
Spokojne niedzielne popołudnie - Hanna Krall
Książka zawiera reportaże z lat 70-tych i 80-tych, które nie mogły ukazać się wówczas drukiem ze względu na cenzurę. I nie ma czemu się dziwić - tematy poruszane przez Krall z pewnością były dla władzy co najmniej niewygodne. Bo jak np. w dobie propagandy sukcesu dopuszczać do druku tekst o przodowniku pracy (552% normy), który tak naprawdę współzawodnictwo podjął tylko po to, żeby zarobić na meble, a w końcu koledzy wywieźli go z zakładu na taczce? Albo o maszyniście, który jako wzorowy pracownik nie uchylał się od nadgodzin i wskutek zmęczenia spowodował wypadek kolejowy ("Wzorowe życie maszynisty Cudnego"). Albo o sześcioosobowej rodzinie gnieżdżącej się w dwóch małych pokoikach, gdzie wszystkie czynności trzeba skoordynować tak, aby móc w miarę swobodnie się poruszać i nie wpadać na innego współlokatora ("Mały realizm"). Tym bardziej o publikacji tekstów o początkach Solidarności można było tylko pomarzyć...
Inne niepopularne tematy to narkomania ("Haj nabyty"), usuwanie z miejsc pracy osób żydowskiego pochodzenia (Nasze doktoraty) czy nieudane pożycie seksualne ("A jak się państwu w ogóle żyje?"). Wszystkie reportaże łączy specyficzny styl Hanny Krall znany z innych jej książek: krótkie zdania pisane prostym językiem, często naszpikowane barwnymi, oryginalnymi wypowiedziami rozmówców, a przede wszystkim brak emocji. Nie oznacza to, że książka nie wzbudza takowych w czytelniku: na ogół mogą wywoływać niedowierzanie i współczucie, jako że PRL przedstawiony okiem Krall nie jest sielankowy. Jest smutny i przygnębiający, mimo zamieszczenia kilku lżejszych tekstów jak np. "Katar sienny" o wiejskiej nauczycielce, która przez przypadek zaczęła pisać prace magisterskie na zmówienie.
Dla mnie ta książka nie była niczym nowym, o PRL jeszcze się otarłam, tematyka jest mi znana z rodzinnych opowieści oraz innych lektur i filmów. Niemniej jednak zbiorek wart jest polecenia, bo Hannę Krall zawsze warto czytać. Jest to z pewnością dobra literatura i świadectwo czasów. W sieci można przeczytać "Piękną żonę sztygara" oraz przypomniany ostatnio w związku z katastrofą pod Smoleńskiem tekst o Annie Walentynowicz.
Moja ocena: 8/10
Hanna Krall, "Spokojne niedzielne popołudnie", Wydawnictwo a5, 2004
Inne niepopularne tematy to narkomania ("Haj nabyty"), usuwanie z miejsc pracy osób żydowskiego pochodzenia (Nasze doktoraty) czy nieudane pożycie seksualne ("A jak się państwu w ogóle żyje?"). Wszystkie reportaże łączy specyficzny styl Hanny Krall znany z innych jej książek: krótkie zdania pisane prostym językiem, często naszpikowane barwnymi, oryginalnymi wypowiedziami rozmówców, a przede wszystkim brak emocji. Nie oznacza to, że książka nie wzbudza takowych w czytelniku: na ogół mogą wywoływać niedowierzanie i współczucie, jako że PRL przedstawiony okiem Krall nie jest sielankowy. Jest smutny i przygnębiający, mimo zamieszczenia kilku lżejszych tekstów jak np. "Katar sienny" o wiejskiej nauczycielce, która przez przypadek zaczęła pisać prace magisterskie na zmówienie.
Dla mnie ta książka nie była niczym nowym, o PRL jeszcze się otarłam, tematyka jest mi znana z rodzinnych opowieści oraz innych lektur i filmów. Niemniej jednak zbiorek wart jest polecenia, bo Hannę Krall zawsze warto czytać. Jest to z pewnością dobra literatura i świadectwo czasów. W sieci można przeczytać "Piękną żonę sztygara" oraz przypomniany ostatnio w związku z katastrofą pod Smoleńskiem tekst o Annie Walentynowicz.
Moja ocena: 8/10
Hanna Krall, "Spokojne niedzielne popołudnie", Wydawnictwo a5, 2004
poniedziałek, 10 maja 2010
Księga Diny - Herbjorg Wassmo
Akcja książki osadzona jest w XIX wieku; losy krnąbrnej Diny śledzimy od jej wczesnych lat, kiedy nieumyślnie doprowadza do rodzinnej tragedii, aż po jej dojrzałe lata, kiedy jest panią na Reinsnes w północnej Norwegii. Uderzające, jak bardzo współczesna jest postać głównej bohaterki. Mało tego - świetnie wpisuje się w nurt feminizmu, tego w skandynawskim (czyli bardziej zaawansowanym i dojrzałym w stosunku do polskiego) wydaniu.
W dzieciństwie dzika i nieokrzesana, w życiu dojrzałym Dina jest nadal kobietą nietuzinkową. Nie poddaje się konwenansom, częściej i chętniej oddaje się męskim zajęciom: jeździ konno bez siodła i poluje, świetnie zarządza majątkiem rodzinnym, za sprawą zdolności matematycznych stopniowo odgrywa coraz większą rolę w prowadzeniu interesów. Dziś powiedzielibyśmy: znakomita menadżerka. Niezwykła uroda idzie u niej w parze z inteligencją, ale charakter ma trudny: uparta i gniewna, do tego nieprzewidywalna i oschła - nie są to cechy, które przysparzają jej przyjaciół. Chociaż mało przyjazna, dzięki silnemu poczuciu sprawiedliwości i krzywdy ludzkiej zyskuje sobie szacunek i oddanie innych. Życie osobiste Diny jest także nieco skomplikowane. Do macierzyństwa stosunek ma niemal chłodny, mężczyzn wybiera sobie sama, nawet jeśli jest to sporo starszy mąż umówiony przez ojca. Potrafi kochać namiętnie, choć okazuje to w specyficzny sposób. W miłości również kieruje się własnym kodeksem moralnym.
"Księgę Diny" traktuję jako powieść przygodową w najlepszym wydaniu. Akcja toczy się wartko i nieszablonowo, świat XIX-wiecznej prowincji norweskiej jest bardzo ciekawy. Tło zdarzeń jest bardzo sugestywne: czuje się tu ostry, zimny wiatr, powietrze od morza jest słone, a na wybrzeżu słychać głosy mew. Można nawet poczuć smak madery i malin moroszek tak często pojawiających się w opisach uczt. Mnie ten świat podobał się tak bardzo, że chyba nawet nie chcę - z obawy przed popsuciem efektu - oglądać ekranizacji. I nawet jeśli jest to pierwszorzędna literatura drugorzędna, to na pewno czyta się ją z dużą przyjemnością.
Z uwag innych: książka jest pierwszą częścią trylogii. Polskie wydanie prosi się o wznowienie oraz staranniejszą korektę - i literówek, drobnych potknięć translatorskich. Streszczeniem na okładce (swoją drogą nijak mającą się do treści) nie należy zbytnio się sugerować;)
Moja ocena: 10/10
Herbjorg Wassmo, "Księga Diny", Wydawnictwo Muza, 1999
W dzieciństwie dzika i nieokrzesana, w życiu dojrzałym Dina jest nadal kobietą nietuzinkową. Nie poddaje się konwenansom, częściej i chętniej oddaje się męskim zajęciom: jeździ konno bez siodła i poluje, świetnie zarządza majątkiem rodzinnym, za sprawą zdolności matematycznych stopniowo odgrywa coraz większą rolę w prowadzeniu interesów. Dziś powiedzielibyśmy: znakomita menadżerka. Niezwykła uroda idzie u niej w parze z inteligencją, ale charakter ma trudny: uparta i gniewna, do tego nieprzewidywalna i oschła - nie są to cechy, które przysparzają jej przyjaciół. Chociaż mało przyjazna, dzięki silnemu poczuciu sprawiedliwości i krzywdy ludzkiej zyskuje sobie szacunek i oddanie innych. Życie osobiste Diny jest także nieco skomplikowane. Do macierzyństwa stosunek ma niemal chłodny, mężczyzn wybiera sobie sama, nawet jeśli jest to sporo starszy mąż umówiony przez ojca. Potrafi kochać namiętnie, choć okazuje to w specyficzny sposób. W miłości również kieruje się własnym kodeksem moralnym.
"Księgę Diny" traktuję jako powieść przygodową w najlepszym wydaniu. Akcja toczy się wartko i nieszablonowo, świat XIX-wiecznej prowincji norweskiej jest bardzo ciekawy. Tło zdarzeń jest bardzo sugestywne: czuje się tu ostry, zimny wiatr, powietrze od morza jest słone, a na wybrzeżu słychać głosy mew. Można nawet poczuć smak madery i malin moroszek tak często pojawiających się w opisach uczt. Mnie ten świat podobał się tak bardzo, że chyba nawet nie chcę - z obawy przed popsuciem efektu - oglądać ekranizacji. I nawet jeśli jest to pierwszorzędna literatura drugorzędna, to na pewno czyta się ją z dużą przyjemnością.
Z uwag innych: książka jest pierwszą częścią trylogii. Polskie wydanie prosi się o wznowienie oraz staranniejszą korektę - i literówek, drobnych potknięć translatorskich. Streszczeniem na okładce (swoją drogą nijak mającą się do treści) nie należy zbytnio się sugerować;)
Moja ocena: 10/10
Herbjorg Wassmo, "Księga Diny", Wydawnictwo Muza, 1999
piątek, 7 maja 2010
Serce narodu koło przystanku - Włodzimierz Nowak
O ile "Obwód głowy" bardzo mi się podobał, o tyle na "Serce..." niespecjalnie miałam ochotę. Po pierwsze - odstręczająca okładka. Po drugie - po arcyciekawych opowieściach dotyczących m.in. hitleryzmu tym razem tematy nie wydały mi się pociągające - ot, reportaże jakich wiele w codziennej prasie. Nic bardziej mylnego. Szesnaście opowieści z różnych stron Polski pisanych w latach 1998-2008 czyta się naprawdę świetnie.
Najbardziej podobały mi się reportaże o Wielowsi, która nie zgodziła się na nadanie szkole imienia Ireny Sendler ("Zawsze było ZWM i po co zmieniać?"), o śmiertelnym wypadku w mieszadle cukierków ("Źrebak na okresie próbnym") oraz o współczesnym życiu Oświęcimia ("Kamyk oświęcimski"). Są tu również teksty, które otworzyły mi oczy na nieznane dotąd zagadnienia np. "Cała Polska trzaska" o fingowaniu stłuczek i kraks samochodowych w celu wyłudzenia odszkodowania (pomysłowość Polaków nie zna granic), "My tu wszyscy na wymarcie" o gminie człuchowskiej z największym poziomem bezrobocia w kraju oraz "Uboga" o tym, jak przeżyć za mniej niż minimalna średnia krajowa pensja.
Co mnie urzekło, to pochylenie się autora nad zwykłym człowiekiem. Nowak nie zajmuje się celebrytami, pracownikami korporacji czy tzw. ludźmi sukcesu, ale ludźmi zwykłymi, którzy z różnych powodów - braku pieniędzy, zdrowia, wykształcenia - borykają się z ogromnymi problemami. Niektórzy walczą, nie poddają się, inni załamują się, czasem popełniają samobójstwa. Niekiedy poraża bezczynność bohaterów, niemożność dostrzeżenia szansy na lepsze życie poza własną wsią. Poraża również ludzka niewiedza, albo wręcz ograniczenie umysłowe. Dla mnie to jednak prawdziwy obraz społeczeństwa, można by rzec: a to Polska właśnie...
Z całego zbioru najmniej przypadł mi do gustu reportaż tytułowy, ale w sumie warsztatowo jest bez zarzutu. Podobał mi się również pomysł na zakończenie czyli tekst o drodze autora do zawodu reportera. Z chęcią przeczytałabym podobny o samym powstawaniu reportażu, bo jak się okazuje, czasem trzeba spędzić w danym miejscu nawet miesiąc, żeby coś napisać. Na koniec fragment z "Mistrza rozkroku i przykucania" czyli tekstu o kulturystach (?) faszerujących się "wspomagaczami":
Kumpel po tygodniu zrobił się silny jak koń, zaczął dźwigać o 30 kilo więcej.
Marten przysięga, że nigdy nie koksował, boi się o zdrowie (...).
- Mam szansę, bo aktualnie nie mam dziewczyny - tłumaczy się Marten - a dziewczyna to wiadomo, dodatkowy stres i człowiek więcej spala. [s. 6]
Ot, jak zgubny wpływ na krzepę mogą mieć kobiety;)
Moja ocena: 9/10
Włodzimierz Nowak, "Serce narodu koło przystanku", Wydawnictwo Czarne, 2009
Najbardziej podobały mi się reportaże o Wielowsi, która nie zgodziła się na nadanie szkole imienia Ireny Sendler ("Zawsze było ZWM i po co zmieniać?"), o śmiertelnym wypadku w mieszadle cukierków ("Źrebak na okresie próbnym") oraz o współczesnym życiu Oświęcimia ("Kamyk oświęcimski"). Są tu również teksty, które otworzyły mi oczy na nieznane dotąd zagadnienia np. "Cała Polska trzaska" o fingowaniu stłuczek i kraks samochodowych w celu wyłudzenia odszkodowania (pomysłowość Polaków nie zna granic), "My tu wszyscy na wymarcie" o gminie człuchowskiej z największym poziomem bezrobocia w kraju oraz "Uboga" o tym, jak przeżyć za mniej niż minimalna średnia krajowa pensja.
Co mnie urzekło, to pochylenie się autora nad zwykłym człowiekiem. Nowak nie zajmuje się celebrytami, pracownikami korporacji czy tzw. ludźmi sukcesu, ale ludźmi zwykłymi, którzy z różnych powodów - braku pieniędzy, zdrowia, wykształcenia - borykają się z ogromnymi problemami. Niektórzy walczą, nie poddają się, inni załamują się, czasem popełniają samobójstwa. Niekiedy poraża bezczynność bohaterów, niemożność dostrzeżenia szansy na lepsze życie poza własną wsią. Poraża również ludzka niewiedza, albo wręcz ograniczenie umysłowe. Dla mnie to jednak prawdziwy obraz społeczeństwa, można by rzec: a to Polska właśnie...
Z całego zbioru najmniej przypadł mi do gustu reportaż tytułowy, ale w sumie warsztatowo jest bez zarzutu. Podobał mi się również pomysł na zakończenie czyli tekst o drodze autora do zawodu reportera. Z chęcią przeczytałabym podobny o samym powstawaniu reportażu, bo jak się okazuje, czasem trzeba spędzić w danym miejscu nawet miesiąc, żeby coś napisać. Na koniec fragment z "Mistrza rozkroku i przykucania" czyli tekstu o kulturystach (?) faszerujących się "wspomagaczami":
Kumpel po tygodniu zrobił się silny jak koń, zaczął dźwigać o 30 kilo więcej.
Marten przysięga, że nigdy nie koksował, boi się o zdrowie (...).
- Mam szansę, bo aktualnie nie mam dziewczyny - tłumaczy się Marten - a dziewczyna to wiadomo, dodatkowy stres i człowiek więcej spala. [s. 6]
Ot, jak zgubny wpływ na krzepę mogą mieć kobiety;)
Moja ocena: 9/10
Włodzimierz Nowak, "Serce narodu koło przystanku", Wydawnictwo Czarne, 2009
środa, 5 maja 2010
Rodzina i przyjaciele - Anita Brookner
Po "Hotel du Lac" to moje drugie spotkanie z twórczością Anity Brookner i przyznaję, że do łatwych one nie należą. Przede wszystkim razi mnie styl. Autorka pisze głównie w czasie teraźniejszym, co jest dla mnie nieco irytujące. Sam czas akcji jest bliżej nieokreślony i dopiero po dłuższym czasie można stwierdzić, że obejmuje on okres przed- i powojenny.
Pomysł snucia historii rodzinnej na podstawie kilku fotografii jest bardzo ciekawy, podobnie zresztą jak sama rodzina. Głową rodu Dornów jest Sofka, wdowa po fabrykancie - kobieta z klasą, arystokratyczna w zachowaniu, zgrabnie manipulująca najbliższymi. Starszy syn Frederick, bon vivant, oraz młodszy, chorowity Alfred są przez matkę mocno hołubieni. Siostry Mimi i Betty na zawsze pozostaną w ich cieniu.
Rzecz to najzupełniej właściwa, sądzę, i w sumie charakterystyczna, że Sofka dała synom imiona królów i cesarzy, córkom natomiast imiona z komedii muzycznej. Tym sposobem z góry wyznaczyła im role. Chłopcy mieli za zadanie zdobywać, dziewczynki flirtować. (s. 10-11)
Rola mogłaby być słowem kluczem do tej powieści. Wszystkim przypisano jakieś role, każdy ma przypisane miejsce w rodzinie i życiu. Córki są tylko maskotkami, mają być piękne i uwodzicielskie; to synom powierza się odpowiedzialne zadania takie jak np. kierowanie rodzinnym interesem. Naturalnie nie mówi się o tym głośno, pewne rzeczy są oczywiste, a inne - w głowie Sofki. Trzeba oddać jej sprawiedliwość, że dba o przyszłość dzieci i pragnie dla nich lekkiego, beztroskiego życia. Także w miłości: i dziewczynki, i chłopcy powinni w przyszłości raczej łamać serca innym niż cierpieć z powodu beznadziejnej miłości. (Cnotliwa Sofka niczego tak nie podziwia jak mężczyzny o złej reputacji (s. 11))
Niestety nie wszystkim można sterować, nawet dobrymi, posłusznymi dziećmi. Z czasem wypadną z powierzonych im ról, wybiorą własne ścieżki. I właśnie o tym jest dla mnie ta książka: o zmiennych kolejach losu i o rozbieżnościach między oczekiwaniami rodziców a planami dzieci. Również o tym, jak pozycja rodziny determinuje przyszłość następnych pokoleń. W sumie interesująca lektura (głównie dzięki niebanalnym bohaterom, zwłaszcza Sofce), aczkolwiek niezbyt porywająca.
Moja ocena: 7/10
Anita Brookner, "Rodzina i przyjaciele", Wydawnictwo W.A.B., 1994
Pomysł snucia historii rodzinnej na podstawie kilku fotografii jest bardzo ciekawy, podobnie zresztą jak sama rodzina. Głową rodu Dornów jest Sofka, wdowa po fabrykancie - kobieta z klasą, arystokratyczna w zachowaniu, zgrabnie manipulująca najbliższymi. Starszy syn Frederick, bon vivant, oraz młodszy, chorowity Alfred są przez matkę mocno hołubieni. Siostry Mimi i Betty na zawsze pozostaną w ich cieniu.
Rzecz to najzupełniej właściwa, sądzę, i w sumie charakterystyczna, że Sofka dała synom imiona królów i cesarzy, córkom natomiast imiona z komedii muzycznej. Tym sposobem z góry wyznaczyła im role. Chłopcy mieli za zadanie zdobywać, dziewczynki flirtować. (s. 10-11)
Rola mogłaby być słowem kluczem do tej powieści. Wszystkim przypisano jakieś role, każdy ma przypisane miejsce w rodzinie i życiu. Córki są tylko maskotkami, mają być piękne i uwodzicielskie; to synom powierza się odpowiedzialne zadania takie jak np. kierowanie rodzinnym interesem. Naturalnie nie mówi się o tym głośno, pewne rzeczy są oczywiste, a inne - w głowie Sofki. Trzeba oddać jej sprawiedliwość, że dba o przyszłość dzieci i pragnie dla nich lekkiego, beztroskiego życia. Także w miłości: i dziewczynki, i chłopcy powinni w przyszłości raczej łamać serca innym niż cierpieć z powodu beznadziejnej miłości. (Cnotliwa Sofka niczego tak nie podziwia jak mężczyzny o złej reputacji (s. 11))
Niestety nie wszystkim można sterować, nawet dobrymi, posłusznymi dziećmi. Z czasem wypadną z powierzonych im ról, wybiorą własne ścieżki. I właśnie o tym jest dla mnie ta książka: o zmiennych kolejach losu i o rozbieżnościach między oczekiwaniami rodziców a planami dzieci. Również o tym, jak pozycja rodziny determinuje przyszłość następnych pokoleń. W sumie interesująca lektura (głównie dzięki niebanalnym bohaterom, zwłaszcza Sofce), aczkolwiek niezbyt porywająca.
Moja ocena: 7/10
Anita Brookner, "Rodzina i przyjaciele", Wydawnictwo W.A.B., 1994
poniedziałek, 3 maja 2010
Stulecie chirurgów - Jurgen Thorwald
Po przeczytaniu tej książki pozostaje tylko się cieszyć, że żyjemy w XXI w., kiedy medycyna jest na wysokim poziomie i pacjent może przezwyciężyć wiele chorób. Idąc do lekarza zazwyczaj nie uświadamiamy sobie, jakim dobrodziejstwem są rękawiczki ochronne albo znieczulenie.
"Stulecie chirurgów" w fabularyzowanej formie przedstawia dzieje najważniejszych odkryć medycznych, jakie miały miejsce w XIX wieku. W tym właśnie okresie wynaleziono narkozę (ok. 1846 r.), a Robert Koch (ok. 1876 r.) odkrył bakterie - notabene w skromnym, przydomowym laboratorium w Wolsztynie. Były to prawdziwe kamienie milowe dla rozwoju chirurgii, ale ich upowszechnianie nie było proste. Niedowierzanie, lekceważenie i wyśmiewanie lekarzy-naukowców były na porządku dziennym. Trudno dzisiaj uwierzyć, że Kościół potępiał narkozę jako "owoc szatana", a lekarze i pielęgniarki buntowali się przeciwko "terrorowi czystości". W książce podobnych historii jest wiele, autor - bazując na notatkach swego dziadka chirurga - pisze również o postępach w dziedzinie cesarskiego cięcia, rekonstrukcji nosa czy usuwania wyrostka robaczkowego. Jest także polski akcent - Ludwik Rydygier jako pierwszy w Polsce wyciął odźwiernik z powodu raka żołądka, a jako pierwszy na świecie dokonał resekcji żołądka.
Książkę czyta się szybko, miejscami wręcz z wypiekami na twarzy. Nie przepadam za fabularyzacją w przypadku materiału historycznego, ale jest to do zaakceptowania. Przydałyby się ilustracje opisywanych narzędzi chirurgicznych, łatwiej byłoby je wówczas sobie wyobrazić. Poza tym - lektura jak najbardziej godna polecenia.
Moja ocena: 8/10
Jurgen Thorwald, "Stulecie chirurgów. Według zapisków mojego dziadka, chirurga h.St. Hartmanna", Wydawnictwo Znak, 2008
"Stulecie chirurgów" w fabularyzowanej formie przedstawia dzieje najważniejszych odkryć medycznych, jakie miały miejsce w XIX wieku. W tym właśnie okresie wynaleziono narkozę (ok. 1846 r.), a Robert Koch (ok. 1876 r.) odkrył bakterie - notabene w skromnym, przydomowym laboratorium w Wolsztynie. Były to prawdziwe kamienie milowe dla rozwoju chirurgii, ale ich upowszechnianie nie było proste. Niedowierzanie, lekceważenie i wyśmiewanie lekarzy-naukowców były na porządku dziennym. Trudno dzisiaj uwierzyć, że Kościół potępiał narkozę jako "owoc szatana", a lekarze i pielęgniarki buntowali się przeciwko "terrorowi czystości". W książce podobnych historii jest wiele, autor - bazując na notatkach swego dziadka chirurga - pisze również o postępach w dziedzinie cesarskiego cięcia, rekonstrukcji nosa czy usuwania wyrostka robaczkowego. Jest także polski akcent - Ludwik Rydygier jako pierwszy w Polsce wyciął odźwiernik z powodu raka żołądka, a jako pierwszy na świecie dokonał resekcji żołądka.
Książkę czyta się szybko, miejscami wręcz z wypiekami na twarzy. Nie przepadam za fabularyzacją w przypadku materiału historycznego, ale jest to do zaakceptowania. Przydałyby się ilustracje opisywanych narzędzi chirurgicznych, łatwiej byłoby je wówczas sobie wyobrazić. Poza tym - lektura jak najbardziej godna polecenia.
Moja ocena: 8/10
Jurgen Thorwald, "Stulecie chirurgów. Według zapisków mojego dziadka, chirurga h.St. Hartmanna", Wydawnictwo Znak, 2008
Subskrybuj:
Posty (Atom)