A właściwie AD 2009, bo wówczas powstał spektakl Jana Klaty wystawiany w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Upływ czasu zapewne zmienił nieco wymowę przedstawienia – dzisiaj łatwiej dostrzec mechanizmy, które w dużej mierze doprowadziły do kryzysu. Przez cały czas w głębi sceny wyświetlają się neony z napisem Greed is Good (czyli Chciwość jest dobra, ewentualnie: Chciwość jest Bogiem) i pod tym kątem zinterpretowana została powieść Reymonta.
W przedstawieniu wszystko toczy się wokół finansów. Nie faktorie są ważne, nie interes, ale pieniądz. Kupić, pożyczyć, kredyt, superata, spłacić, zarobić – to słowa najczęściej padające z ust bohaterów. Oglądamy świat mężczyzn (nie bez powodu w pewnym momencie rozlega się It’s a Man’s Man’s World Jamesa Browna), w którym nie ma miejsca na sentymenty, a tym bardziej na miłość. Są laptopy i wykresy giełdowe, są negocjacje i cała otoczka biznesowa, na bliższe relacje nie starcza już chęci. Przyjaźń się zdewaluowała, kobiety są warte zainteresowania tylko ze względu na swoją seksualność i/lub majątek ojca. Obok chciwości uprzedmiotowienie kobiet to drugi ważny wątek w spektaklu. Żal patrzeć na te wszystkie Anki (Paulina Chapko), Lucy (Ewa Skibińska) i Mady (Anna Ilczuk) wciśnięte w gorsety i szpilki, żyjące nadzieją na miłość i skłonne do wielu poświęceń w imię zaznania odrobiny szczęścia. Są największymi przegranymi w świecie wielkich interesów, co stopniowo do nich dociera i pozbawia złudzeń. Finałowa scena rozpaczy Lucy Zucker pozostawia nadaje przedstawieniu wyjątkowo gorzki smak.
Wrocławska „Ziemia Obiecana” to spektakl żywy i aktualny, bez nachalnych tez. Chwilami zabawny, chwilami przejmujący jak w scenie z Borowieckim (Bartosz Porczyk) i Zuckerem (Wojciech Ziemiański) dochodzącym ojcostwa dziecka. Jak zwykle u Klaty oryginalne i odważne są sceny erotyczne, zaskakuje i bawi podkład muzyczny oraz epizody odgrywane z przesadną emfazą przywodzące na myśl przedwojenny styl gry. Jest jednak w tym wszystkim spójna wizja i głębia, i mimo pesymistycznego wydźwięku spektaklu po brawach można tylko żałować, że to już koniec.
***************************************************************************************
„Ziemia Obiecana” na motywach powieści Władysława St. Reymonta
Teatr Polski we Wrocławiu (Duża Scena)
Adaptacja: Jan Klata i Sebastian Majewski
Reżyseria i opracowanie muzyczne: Jan Klata
Dramaturgia: Sebastian Majewski
Scenografia i reżyseria światła: Justyna Łagowska
Obsada: Paulina Chapko, Wiesław Cichy, Marcin Czarnik, Marian Czerski, Jakub Giel, Anna Ilczuk, Zdzisław Kuźniar (gośc.), Michał Majnicz, Michał Mrozek, Edwin Petrykat, Bartosz Porczyk, Ewa Skibińska, Katarzyna Strączek, Stanisław Wilczek, Andrzej Wilk, Wojciech Ziemiański
Premiera: wrzesień 2009 r.
Zdjęcia pochodzą ze strony Teatru
wtorek, 29 stycznia 2013
sobota, 26 stycznia 2013
Kotlety i kawior à la Stanisław Lem
Przy pożegnaniu ojciec zajmował się wyłącznie sprawą swych ostatnich wynalazków. Był to kawior ze soi i kotlety z mielonych liści.
— Chlorofil jest bardzo zdrowy. Pomyśl, są drzewa, które żyją po sześćset lat! Zupełnie bez mięsa, ale z moim ekstraktem kotlety — powiadam ci — wspaniałe! Jaka szkoda, że ostatni zjadłem wczoraj. To ta głupia Mela telegrafowała po ciebie.
Stefan dowiedział się, że wysłanie depeszy spowodowane zostało przez nagłe zaostrzenie stosunków między ojcem i ciotką, która postanowiła opuścić dom. Jednakże pogodzili się jeszcze przed jego przyjazdem.
— Byłbym ci dał słoiczek mego kawioru. Wiesz, jak się to robi? Najpierw gotuje się soję, potem zabarwia się węglem, carbo animalis, ty się na tym rozumiesz, potem soli i mego ekstraktu…
— Tego samego, co do kotletów? — spytał Stefan z bardzo poważną miną.
— Skąd! Innego, specjalnego, i do smaku zaprawia się oliwą nicejską. Był tu jeden Żydek, miał mi dostarczyć całą beczkę, ale wzięli go do obozu.
Stefan pocałował ojca w rękę i chciał odejść.
— Czekaj, czekaj. A o kotletach ci jeszcze nie mówiłem.
Zupełnie zdziecinniał staruszek — pomyślał Stefan, wprawdzie nie bez czułości, lecz nie było w tym śladu porannego wzruszenia.
_____________________________________________________________
Stanisław Lem „Szpital Przemienienia”, Wyd. Agora, Warszawa, 2008
_____________________________________________________________
— Chlorofil jest bardzo zdrowy. Pomyśl, są drzewa, które żyją po sześćset lat! Zupełnie bez mięsa, ale z moim ekstraktem kotlety — powiadam ci — wspaniałe! Jaka szkoda, że ostatni zjadłem wczoraj. To ta głupia Mela telegrafowała po ciebie.
Stefan dowiedział się, że wysłanie depeszy spowodowane zostało przez nagłe zaostrzenie stosunków między ojcem i ciotką, która postanowiła opuścić dom. Jednakże pogodzili się jeszcze przed jego przyjazdem.
— Byłbym ci dał słoiczek mego kawioru. Wiesz, jak się to robi? Najpierw gotuje się soję, potem zabarwia się węglem, carbo animalis, ty się na tym rozumiesz, potem soli i mego ekstraktu…
— Tego samego, co do kotletów? — spytał Stefan z bardzo poważną miną.
— Skąd! Innego, specjalnego, i do smaku zaprawia się oliwą nicejską. Był tu jeden Żydek, miał mi dostarczyć całą beczkę, ale wzięli go do obozu.
Stefan pocałował ojca w rękę i chciał odejść.
— Czekaj, czekaj. A o kotletach ci jeszcze nie mówiłem.
Zupełnie zdziecinniał staruszek — pomyślał Stefan, wprawdzie nie bez czułości, lecz nie było w tym śladu porannego wzruszenia.
_____________________________________________________________
Stanisław Lem „Szpital Przemienienia”, Wyd. Agora, Warszawa, 2008
_____________________________________________________________
wtorek, 22 stycznia 2013
Szpital Przemienienia
W moim przypadku najpierw był film - „Szpital Przemienienia” w reż. Edwarda Żebrowskiego zrobił na mnie ogromne wrażenie. Walka o ideały, ratowanie człowieka w chwili zagrożenia – w młodym wieku mocno przeżywa się takie tematy. Dużo czasu musiało upłynąć, zanim dotarłam do pierwowzoru literackiego czyli powieści Stanisława Lema. I chyba dobrze się stało, bo pamięć o filmie nieco przyblakła i porównania nie zakłócały zbytnio lektury.
W powieści uderza przede wszystkim niepewność głównego bohatera. Stefan Trzyniecki niedawno ukończył medycynę i wchodzi w dorosłe życie. Okoliczności są mało sprzyjające, jako że jest rok 1940 i trwa wojna. Tymczasem Stefan to mężczyzna mocno niedojrzały: spięty i niezręczny, nie potrafi znaleźć się w najprostszych sytuacjach, nie ma żadnych planów na najbliższą przyszłość. Ale jest zarazem człowiekiem poszukującym, który nieporadnie próbuje ustalić swoje miejsce w świecie.
Praca w szpitalu psychiatrycznym nasili te poszukiwania – dzięki zróżnicowanym postawom profesorów i jednego z pacjentów Trzyniecki ma okazję wyłuskać coś dla siebie z dyskusji o etyce, filozofii i człowieczeństwie. Sam zresztą często je prowokuje, próbując w ten sposób nieco naiwnie zbudować swój światopogląd. Doprawdy zabawnie jest obserwować, jak ten rzekomy ateista stara się nie wierzyć w Boga. Ale to Stefan przejdzie w sanatorium największą przemianę. Jego „ja” jeszcze się nie skrystalizuje, ale młody lekarz prawdopodobnie pozbędzie się złudzeń: teoria i szumne hasła często nie sprawdzają się w praktyce.
W książce tematów do rozważań jest wiele, nasuwających się pytań również. Być może są odbiciem doświadczeń autora – „Szpital Przemienienia” powstał krótko po wojnie, w chwili publikacji Lem miał zaledwie 27 lat. Mimo że jest to jego pierwsza powieść, widać w niej już problematykę obecną w kolejnych utworach tego pisarza. Widać jeszcze coś – język zaskakujący skojarzeniami oraz umiejętność tworzenia scen, które na długo pozostają w pamięci. Dla mnie rzecz wyborna.
__________________________________________________________
Stanisław Lem „Szpital Przemienienia”, Wyd. Agora, Warszawa, 2008
__________________________________________________________
W powieści uderza przede wszystkim niepewność głównego bohatera. Stefan Trzyniecki niedawno ukończył medycynę i wchodzi w dorosłe życie. Okoliczności są mało sprzyjające, jako że jest rok 1940 i trwa wojna. Tymczasem Stefan to mężczyzna mocno niedojrzały: spięty i niezręczny, nie potrafi znaleźć się w najprostszych sytuacjach, nie ma żadnych planów na najbliższą przyszłość. Ale jest zarazem człowiekiem poszukującym, który nieporadnie próbuje ustalić swoje miejsce w świecie.
Praca w szpitalu psychiatrycznym nasili te poszukiwania – dzięki zróżnicowanym postawom profesorów i jednego z pacjentów Trzyniecki ma okazję wyłuskać coś dla siebie z dyskusji o etyce, filozofii i człowieczeństwie. Sam zresztą często je prowokuje, próbując w ten sposób nieco naiwnie zbudować swój światopogląd. Doprawdy zabawnie jest obserwować, jak ten rzekomy ateista stara się nie wierzyć w Boga. Ale to Stefan przejdzie w sanatorium największą przemianę. Jego „ja” jeszcze się nie skrystalizuje, ale młody lekarz prawdopodobnie pozbędzie się złudzeń: teoria i szumne hasła często nie sprawdzają się w praktyce.
W książce tematów do rozważań jest wiele, nasuwających się pytań również. Być może są odbiciem doświadczeń autora – „Szpital Przemienienia” powstał krótko po wojnie, w chwili publikacji Lem miał zaledwie 27 lat. Mimo że jest to jego pierwsza powieść, widać w niej już problematykę obecną w kolejnych utworach tego pisarza. Widać jeszcze coś – język zaskakujący skojarzeniami oraz umiejętność tworzenia scen, które na długo pozostają w pamięci. Dla mnie rzecz wyborna.
__________________________________________________________
Stanisław Lem „Szpital Przemienienia”, Wyd. Agora, Warszawa, 2008
__________________________________________________________
piątek, 18 stycznia 2013
Klub czytelniczy (odc. 25) - Opowieść podręcznej
Kobiety zjednoczone we wspólnej sprawie! Wspierając się nawzajem w codziennych obowiązkach, we wspólnym marszu przez życie, wykonując powierzone im zadania. Niby dlaczego jedna kobieta miałaby brać na siebie wszystko, czego wymaga zapewnienie domowi spokoju i pogody? Byłoby to nierozsądne i nieludzkie. Wasze córki będą miały więcej wolności. (s. 137)
Pytania do dyskusji:
1. Jakie są Wasze ogólne wrażenia po lekturze "Opowieści podręcznej"? Jakie są mocne i słabe strony powieści?
2. Czy pobyt w Gileadzie zmienił główną bohaterkę? Jeśli tak, w jaki sposób? Czy udało jej się dostosować do hasła Nolite te bastardes carborundorum (Nie dajcie się pognębić sukinsynom)?
3. Dlaczego Komendant wszedł w bliższe relacje z podręczną?
4. W gileadzkiej hierarchii każda kobieta należy do konkretnej grupy społecznej. Jedyną kobietą, która nie zgadza się podporządkować, jest Moira. Czy podobała Wam się ta postać? Jaką rolę odgrywa w powieści?
5. Jak na Wasz odbiór książki wpłynął jej ostatni rozdział?
6. Czy wizja opisana w „Opowieści podręcznej” ma szansę kiedyś się ziścić?
7. Miejsce na Wasze pytania
Zapraszam!
Pytania do dyskusji:
1. Jakie są Wasze ogólne wrażenia po lekturze "Opowieści podręcznej"? Jakie są mocne i słabe strony powieści?
2. Czy pobyt w Gileadzie zmienił główną bohaterkę? Jeśli tak, w jaki sposób? Czy udało jej się dostosować do hasła Nolite te bastardes carborundorum (Nie dajcie się pognębić sukinsynom)?
3. Dlaczego Komendant wszedł w bliższe relacje z podręczną?
4. W gileadzkiej hierarchii każda kobieta należy do konkretnej grupy społecznej. Jedyną kobietą, która nie zgadza się podporządkować, jest Moira. Czy podobała Wam się ta postać? Jaką rolę odgrywa w powieści?
5. Jak na Wasz odbiór książki wpłynął jej ostatni rozdział?
6. Czy wizja opisana w „Opowieści podręcznej” ma szansę kiedyś się ziścić?
7. Miejsce na Wasze pytania
Zapraszam!
środa, 16 stycznia 2013
Sigrun słodka jak miód
„Saga Sigrun” spełnia wszelkie wymogi literatury popularnej: akcja toczy się wartko, fabuła wciąga, a bohaterowie dają się lubić. Jest przemoc, seks, wielka polityka, są także czary - rzecz w końcu dzieje się w X wieku. Wciąż nie opuszcza mnie jednak wrażenie, że książka Cherezińskiej dryfuje momentami w stronę kiczu, a w najlepszym razie pozostaje bajką dla dorosłych.
Królewny co prawda tu nie ma, ale piękne i prostolinijne dziewczę ze znamienitego rodu jest. Na przestrzeni 20 lat tytułowa Sigrun, a zarazem narratorka opowieści, da się poznać również jako doskonała żona i matka, wspaniała gospodyni i opiekunka grodu. W skrócie: ideał. Męża naturalnie ma równie znakomitego – Regin to waleczny woj i błyskotliwy taktyk, a przy tym dobry i mądry pan na włościach w jednej osobie. Dzieci nie mają innego wyjścia, jak wpisać się w ten słodki obrazek.
Życie Sigrun obfituje w pozytywne wydarzenia: miłość od pierwszego wejrzenia (i do grobowej deski), narodziny kontynuatora rodu, ogólny dostatek i pomyślność. Jeśli zdarzają się przeciwności losu, łatwo je pokonuje dzięki bystrości umysłu i pomocy oddanych przyjaciół. Niby pod koniec powieści pojawia się akcent tragiczny, bo małżonek ginie, ale ponieważ dla wikinga nie ma nic bardziej chwalebnego niż śmierć na polu walki, można uznać, że „Saga Sigrun” kończy się jak Odyn przykazał.
W powieści zwracają uwagę rozbudowane sceny erotyczne. O ile w pierwszych trzech o mieczach, pieczarach, spijaniu soków itp. czytałam z zainteresowaniem, to przy czwartej i piątej podobnej scenie zatęskniłam za opisami przyrody, a kolejne po prostu pomijałam. Dla kontrastu bardzo ciekawym wątkiem w „Sadze…” jest powolne przenikanie chrześcijaństwa na ziemie obecnej Norwegii, która wyjątkowo długo opierała się chrystianizacji.
Jeśli traktować książkę Cherezińskiej jako sagę, a więc utwór epicki o skandynawskich bohaterach i wybitnych rodach, trzeba przyznać, że autorka sprawnie wpisała się w konwencję i przesłodzenie fabuły jest uzasadnione. Jeśli jednak oczekujemy od „Sagi Sigrun” czegoś więcej niż rozrywki (przyjemnej, nie przeczę), będziemy szukać na próżno. Mimo wszystko chętnie sprawdzę, czy drugi tom cyklu, którego bohaterką jest kobieta „zimna jak lód i twarda jak stal”, nie jest lepszy.
___________________________________________________________
Elżbieta Cherezińska „Saga Sigrun”, Wyd. Zysk i S-ka, Poznań, 2009
___________________________________________________________
Królewny co prawda tu nie ma, ale piękne i prostolinijne dziewczę ze znamienitego rodu jest. Na przestrzeni 20 lat tytułowa Sigrun, a zarazem narratorka opowieści, da się poznać również jako doskonała żona i matka, wspaniała gospodyni i opiekunka grodu. W skrócie: ideał. Męża naturalnie ma równie znakomitego – Regin to waleczny woj i błyskotliwy taktyk, a przy tym dobry i mądry pan na włościach w jednej osobie. Dzieci nie mają innego wyjścia, jak wpisać się w ten słodki obrazek.
Życie Sigrun obfituje w pozytywne wydarzenia: miłość od pierwszego wejrzenia (i do grobowej deski), narodziny kontynuatora rodu, ogólny dostatek i pomyślność. Jeśli zdarzają się przeciwności losu, łatwo je pokonuje dzięki bystrości umysłu i pomocy oddanych przyjaciół. Niby pod koniec powieści pojawia się akcent tragiczny, bo małżonek ginie, ale ponieważ dla wikinga nie ma nic bardziej chwalebnego niż śmierć na polu walki, można uznać, że „Saga Sigrun” kończy się jak Odyn przykazał.
W powieści zwracają uwagę rozbudowane sceny erotyczne. O ile w pierwszych trzech o mieczach, pieczarach, spijaniu soków itp. czytałam z zainteresowaniem, to przy czwartej i piątej podobnej scenie zatęskniłam za opisami przyrody, a kolejne po prostu pomijałam. Dla kontrastu bardzo ciekawym wątkiem w „Sadze…” jest powolne przenikanie chrześcijaństwa na ziemie obecnej Norwegii, która wyjątkowo długo opierała się chrystianizacji.
Jeśli traktować książkę Cherezińskiej jako sagę, a więc utwór epicki o skandynawskich bohaterach i wybitnych rodach, trzeba przyznać, że autorka sprawnie wpisała się w konwencję i przesłodzenie fabuły jest uzasadnione. Jeśli jednak oczekujemy od „Sagi Sigrun” czegoś więcej niż rozrywki (przyjemnej, nie przeczę), będziemy szukać na próżno. Mimo wszystko chętnie sprawdzę, czy drugi tom cyklu, którego bohaterką jest kobieta „zimna jak lód i twarda jak stal”, nie jest lepszy.
___________________________________________________________
Elżbieta Cherezińska „Saga Sigrun”, Wyd. Zysk i S-ka, Poznań, 2009
___________________________________________________________
poniedziałek, 14 stycznia 2013
Lutowe spotkanie Klubu Czytelniczego
Kolejna lektura to „Dom nad Oniego” Mariusza Wilka. Książka zawiera zapiski autora z lat 2003-2005, które spędził w Karelii, na północy Rosji. Według wydawcy Wilk pisze o wszystkim, czego doświadczył - od zmagań z naturą, przez spotkania z ludźmi, po fascynację kulturą japońską. Będzie zatem okazja do porozmawiania o kolejnym gatunku literackim czyli dzienniku oraz o dalekiej Rosji.
Początek dyskusji w piątek 15 lutego 2013 r.
Zapraszam do dyskusji wszystkich chętnych.
Początek dyskusji w piątek 15 lutego 2013 r.
Zapraszam do dyskusji wszystkich chętnych.
piątek, 11 stycznia 2013
Ładne obrazki
Na fali licznych zachwytów dotyczących "Dźwięków kolorów" zakupiłam je i ja z myślą o siedmioletniej siostrzenicy. Przed podarowaniem dokładnie przejrzałam i oniemiałam. A kiedy już ochłonęłam, zwróciłam egzemplarz do księgarni.
Owszem, książeczka jest bezsprzecznie pięknie ilustrowana. Interesująca kreska, soczyste barwy i bajkowa rzeczywistość przykuwają uwagę i zachęcają do wielokrotnego oglądania "Dźwięków kolorów". Właśnie - oglądania, bo z czytaniem jest znacznie gorzej. Tekstu jak na lekarstwo, ale to niewielki problem w porównaniu z treścią. Konkretnej fabuły tu mało, u Liao mamy raczej do czynienia z impresjami. Czytam na blogach, że to poezja, filozofia itp., itd. Zgadza się, trudno mi jednak uwierzyć, że dziecko 7-10-letnie akurat takie ujęcie tematu lubi w książkach najbardziej. Wątpię też, czy pasjami czyta "historyjki", w których roi się od pytań pozostawianych bez odpowiedzi (Z której stacji zazwyczaj wyruszasz? Na której wysiadasz? Ludziom w metrze zawsze tak okropnie się spieszy. Czy ktoś czeka na ciebie przy wyjściu na górze?Jak to jest głowę wznosić ku niebu? Zupełnie zapomniałam... Czy wiecznozmienne chmury wciąż uwodzą ludzi?).
Zważywszy, że główna bohaterka ma lat 15, wychodzę z założenia, że książka przeznaczona jest dla dzieci starszych niż sugerowana przez księgarzy grupa wiekowa 7-10 lat. Pytanie, czy nastolatki nie uznają z kolei "Dźwięków kolorów" za zbyt infantylne? Szanse są duże. Można od biedy uznać, że książka ma walory wychowawcze, bo traktuje o niewidomej dziewczynce, a więc zwraca uwagę na problem niepełnosprawności. To bardzo cenne, niestety autor ewidentnie gra na uczuciach czytelnika, przedstawiając bohaterkę jako osobę zagubioną i zatroskaną, której - nie ma innego wyjścia - współczujemy. Tymczasem niepełnosprawnym nie zależy na współczuciu społeczeństwa, ale na wsparciu i równym traktowaniu. Tego w książce zabrakło - Liao zatrzymał się na najprostszych odruchach.
Tak, "Dźwięki kolorów" to ładna książeczka. Nie dziwię się, że przypadła do gustu dorosłym - stanowi bardzo przyjemny powrót do czasów dzieciństwa (czyli gra na sentymencie;)) i powoduje, że robi się ciepło na sercu. Zmusza do refleksji, a tym samym pozwala na chwilę wytchnienia w codziennej gonitwie. Niewątpliwie dorośli to docenią. Tylko co z dziećmi?
P.S. Oryginalny tytuł książki brzmi "Metro". Po prostu.
_______________________________________________________________________________
Jimmy Liao "Dźwięki kolorów" Wydawnictwo Officyna, tłum. Katarzyna Sarek, Warszawa, 2012
_______________________________________________________________________________
Owszem, książeczka jest bezsprzecznie pięknie ilustrowana. Interesująca kreska, soczyste barwy i bajkowa rzeczywistość przykuwają uwagę i zachęcają do wielokrotnego oglądania "Dźwięków kolorów". Właśnie - oglądania, bo z czytaniem jest znacznie gorzej. Tekstu jak na lekarstwo, ale to niewielki problem w porównaniu z treścią. Konkretnej fabuły tu mało, u Liao mamy raczej do czynienia z impresjami. Czytam na blogach, że to poezja, filozofia itp., itd. Zgadza się, trudno mi jednak uwierzyć, że dziecko 7-10-letnie akurat takie ujęcie tematu lubi w książkach najbardziej. Wątpię też, czy pasjami czyta "historyjki", w których roi się od pytań pozostawianych bez odpowiedzi (Z której stacji zazwyczaj wyruszasz? Na której wysiadasz? Ludziom w metrze zawsze tak okropnie się spieszy. Czy ktoś czeka na ciebie przy wyjściu na górze?Jak to jest głowę wznosić ku niebu? Zupełnie zapomniałam... Czy wiecznozmienne chmury wciąż uwodzą ludzi?).
Zważywszy, że główna bohaterka ma lat 15, wychodzę z założenia, że książka przeznaczona jest dla dzieci starszych niż sugerowana przez księgarzy grupa wiekowa 7-10 lat. Pytanie, czy nastolatki nie uznają z kolei "Dźwięków kolorów" za zbyt infantylne? Szanse są duże. Można od biedy uznać, że książka ma walory wychowawcze, bo traktuje o niewidomej dziewczynce, a więc zwraca uwagę na problem niepełnosprawności. To bardzo cenne, niestety autor ewidentnie gra na uczuciach czytelnika, przedstawiając bohaterkę jako osobę zagubioną i zatroskaną, której - nie ma innego wyjścia - współczujemy. Tymczasem niepełnosprawnym nie zależy na współczuciu społeczeństwa, ale na wsparciu i równym traktowaniu. Tego w książce zabrakło - Liao zatrzymał się na najprostszych odruchach.
Tak, "Dźwięki kolorów" to ładna książeczka. Nie dziwię się, że przypadła do gustu dorosłym - stanowi bardzo przyjemny powrót do czasów dzieciństwa (czyli gra na sentymencie;)) i powoduje, że robi się ciepło na sercu. Zmusza do refleksji, a tym samym pozwala na chwilę wytchnienia w codziennej gonitwie. Niewątpliwie dorośli to docenią. Tylko co z dziećmi?
P.S. Oryginalny tytuł książki brzmi "Metro". Po prostu.
_______________________________________________________________________________
Jimmy Liao "Dźwięki kolorów" Wydawnictwo Officyna, tłum. Katarzyna Sarek, Warszawa, 2012
_______________________________________________________________________________
środa, 9 stycznia 2013
Prospero z meliny
Różnych Prospero widziałam już w teatrze, ale alkoholika z meliny – nie. Interpretacja odważna, niemniej do przyjęcia – w końcu również i u progu XXI wieku człowiek majętny może znaleźć się na dnie. W „Burzy” wystawionej przez Dana Jemmetta w warszawskim Teatrze Polskim jest ono dosłowne – to dno zapuszczonego, nieczynnego basenu miejskiego, który stał się przystanią dla zbieraniny życiowych rozbitków. Miranda jest niechlujną, pstrokato ubraną pannicą, Ariel rapującym obdartusem, a Kaliban wrakiem człowieka w delirium.
To wszystko ma sens do chwili pojawienia się Ferdynanda, Antonia i ich towarzyszy, którzy przybyli najwyraźniej z innej czasoprzestrzeni. Owszem, z przyjemnością ogląda się staromodnych dżentelmenów w kremowych garniturach i słomkowych kapeluszach, jakby żywcem przeniesionych z promenady w przedwojennym Neapolu. Intrygują, gdy znikając w przebieralni, zastygają nagle w bezruchu niczym mechaniczne lalki. Jakkolwiek oryginalnie przedstawiono wrogów Prospera, pomysł ten wprowadza do spektaklu zbyt duży dysonans. Spójność zostaje zakłócona, w efekcie powstaje miła dla oka inscenizacja dramatu. Zabrakło jasnego przekazu, a przecież „Burza” oferuje kilka ważnych wątków: utrata talentu, starzenie się, czy wreszcie zemsta i przebaczenie. W przedstawieniu trudno o zindywidualizowaną interpretację tekstu, reżyserowi chyba nie zależało na tym, aby przy pomocy klasyka powiedzieć coś konkretnego o współczesnym świecie.
Szkoda, bo możliwości Teatru Polskiego i jego zespołu są duże, toteż szansa na wydarzenie sezonu była. A że Jemmet potrafi zaoferować publiczności rzecz mądrą i przyjemną, widać było już dwa lata temu w jego „Wieczorze Trzech Króli”. Tym razem skończyło się na przedstawieniu nie do końca przemyślanym. Całość dobrze się ogląda, gorzej ze słuchaniem – lekko archaizujący przekład Piotra Kamińskiego kłóci się ze współczesnym obrazem na scenie i utrudnia odbiór. Zaskakuje prowadzenie ról młodej pary: brudna Miranda (Anna Cieślak) głównie histeryzuje, ewentualnie po wypiciu kolejnego piwa zasypia i nie sposób uwierzyć, że wymoczkowaty Ferdynand może się w niej zakochać, nawet za sprawą uroku. Na szczęście wątek potraktowany został drugorzędnie – w takim ujęciu jedynie irytuje. Dużą pociechą są sceny z udziałem Ariela (bardzo dobra Lidia Sadowa) i Kalibana (świetny Piotr Cyrwus). Gwiazdą spektaklu jest naturalnie Andrzej Seweryn, który zawsze przyciąga widzów. Jako Prospero nie stworzył wybitnej kreacji, zagrał po prostu profesjonalnie, na zwykłym dla siebie poziomie. Pozostali aktorzy zgrabnie wpisali się w wyznaczoną im konwencję.
Mimo wyjątkowo atrakcyjnej oprawy i ogromnych starań twórców przedstawienia, stołeczna „Burza” pozostawia spory niedosyt. Gwarantuje miły wieczór spędzony w teatrze, nie pobudza jednak specjalnie do głębszej refleksji. Przeniesienie tekstu na scenę w interesującym opakowaniu to za mało, zwłaszcza w przypadku Szekspira. Tak uniwersalny autor zasługuje na lepsze traktowanie, przede wszystkim na staranniejszą analizę. Może następnym razem będzie lepiej.
*****************************************************************************
William Szekspir „Burza” w przekładzie Piotra Kamińskiego
Teatr Polski w Warszawie (Duża Scena)
Reżyseria: Dan Jemmett
Scenografia: Dick Bird
Kostiumy: Sylvie Martin-Hyszka
Opracowanie muzyczne: Dan Jemmett
Obsada: Grażyna Barszczewska, Anna Cieślak, Piotr Cyrwus, Jarosław Gajewski, Marcin Jędrzejewski, Marta Kurzak, Szymon Kuśmider, Ewa Makomaska, Krystian Modzelewski, Maksymilian Rogacki, Lidia Sadowa, Andrzej Seweryn
Premiera: 24 listopada 2012 r.
Więcej informacji i zdjęć ze spektaklu na stronie Teatru
fot: Bartek Warzecha (źródło: strona Teatru Polskiego)
poniedziałek, 7 stycznia 2013
Śniadanie à la Margaret Atwood
Przede mną stoi taca, na tacy szklanka soku jabłkowego, pigułka witaminowa, łyżka, talerzyk z trzema ciemnymi tostami, mała miseczka z miodem i jeszcze jeden talerzyk z kieliszkiem na jajko, który przypomina tułów kobiety w spódnicy. Pod spódnicą jest ukryte drugie jajko – żeby nie wystygło. Kieliszek na jajko jest z białej porcelany z niebieskim paskiem.
Pierwsze jajko jest białe. Przesuwam trochę kieliszek, tak żeby znalazł się w kręgu wodnistego słonecznego światła, które sączy się przez okno i to jaśniejąc, to przygasając, to znów jaśniejąc, pada na tacę. Skorupka jest niby gładka, ale jednocześnie jakby gruzełkowata; maleńkie grudki wapnia, uwypuklone przez słońce, przypominają kratery na księżycu. Krajobraz nagi, ale doskonały; coś w rodzaju pustyni, na którą udawali się święci, aby ich myśli nie ulegały dystrakcji na skutek obfitości. Tak musi chyba wyglądać Bóg: jak jajko. Życie księżyca może kwitnąć wcale nie na zewnątrz, tylko w środku.
Jajko jarzy się teraz, jak gdyby miało wewnątrz jakąś swoją własną energię. Patrząc na nie odczuwam dojmującą przyjemność.
Słońce się przesuwa i jajko przygasa.
Wyjmuję je z kieliszka i przez chwilę trzymam w dłoni. Jest ciepłe. Kiedyś kobiety wkładały sobie jajka między piersi „wysiadując” je w ten sposób. To musiało być bardzo przyjemne uczucie.
Życie zminimalizowanych potrzeb. Jajko jako przyjemność. Radości, które można policzyć na palcach jednej ręki. Ale może właśnie o to chodzi, o wywołanie we mnie takiej reakcji. Skoro mam jajko, to czego więcej mogę jeszcze pragnąć?
W trudnych warunkach instynkt życia czepia się dziwnych przedmiotów. Chciałabym mieć jakiegoś zwierzaka: powiedzmy ptaka czy kota. Coś swojskiego. Cokolwiek. Mógłby być nawet i szczur, ale to wykluczone. W tym domu jest za czysto.
Odcinam łyżeczką czubek jajka i wyjadam zawartość.
_____________________________________________________________________________________
Margaret Atwood „Opowieść podręcznej” tłum. Zofia Uhrynowska-Hanasz, PIW, Warszawa, 1992 s. 92
_____________________________________________________________________________________
Pierwsze jajko jest białe. Przesuwam trochę kieliszek, tak żeby znalazł się w kręgu wodnistego słonecznego światła, które sączy się przez okno i to jaśniejąc, to przygasając, to znów jaśniejąc, pada na tacę. Skorupka jest niby gładka, ale jednocześnie jakby gruzełkowata; maleńkie grudki wapnia, uwypuklone przez słońce, przypominają kratery na księżycu. Krajobraz nagi, ale doskonały; coś w rodzaju pustyni, na którą udawali się święci, aby ich myśli nie ulegały dystrakcji na skutek obfitości. Tak musi chyba wyglądać Bóg: jak jajko. Życie księżyca może kwitnąć wcale nie na zewnątrz, tylko w środku.
Jajko jarzy się teraz, jak gdyby miało wewnątrz jakąś swoją własną energię. Patrząc na nie odczuwam dojmującą przyjemność.
Słońce się przesuwa i jajko przygasa.
Wyjmuję je z kieliszka i przez chwilę trzymam w dłoni. Jest ciepłe. Kiedyś kobiety wkładały sobie jajka między piersi „wysiadując” je w ten sposób. To musiało być bardzo przyjemne uczucie.
Życie zminimalizowanych potrzeb. Jajko jako przyjemność. Radości, które można policzyć na palcach jednej ręki. Ale może właśnie o to chodzi, o wywołanie we mnie takiej reakcji. Skoro mam jajko, to czego więcej mogę jeszcze pragnąć?
W trudnych warunkach instynkt życia czepia się dziwnych przedmiotów. Chciałabym mieć jakiegoś zwierzaka: powiedzmy ptaka czy kota. Coś swojskiego. Cokolwiek. Mógłby być nawet i szczur, ale to wykluczone. W tym domu jest za czysto.
Odcinam łyżeczką czubek jajka i wyjadam zawartość.
_____________________________________________________________________________________
Margaret Atwood „Opowieść podręcznej” tłum. Zofia Uhrynowska-Hanasz, PIW, Warszawa, 1992 s. 92
_____________________________________________________________________________________
czwartek, 3 stycznia 2013
Ta strona jasności
Tytułowa strona jasności jest w istocie ciemnością - tą w tunelu drążonym na początku XX wieku na potrzeby nowojorskiej kolei podziemnej, a kilka dekad później zamieszkałym przez bezdomnych. To również kolor skóry głównych bohaterów oraz wszechobecnego w powieści brudu, rzeczywistego i metaforycznego. U McCanna Nowy Jork nie jest urokliwą metropolią z pamiątkowego obrazka – jest raczej jego negatywem. Negatywem bardzo zajmującym.
Przede wszystkim podglądamy w „Tej stronie jasności” wielkie miasto tętniące życiem od głębokiego podziemia po kolejne pietra drapaczy chmur. Nowy Jork jest żywym tworem, który nieustannie się zmienia i rozwija. Losy jego dwóch mieszkańców (z różnych powodów wykluczonych z ogółu) pozwalają prześledzić przemiany społeczno-obyczajowe, ważne wydarzenia historyczne, czy wreszcie postęp techniczny, jakie miały miejsce na przestrzeni osiemdziesięciu lat. McCann stworzył z epizodów wciągającą opowieść będącą swoistym hołdem dla Nowego Jorku i jego twórców, zwłaszcza tych pomniejszych. Trudno stwierdzić, kto jest ważniejszy w powieści, miasto i ludzie stanowią jeden organizm.
W książce zwraca uwagę solidne przygotowanie autora (Irlandczyka), który najwyraźniej spędził mnóstwo czasu w archiwum miejskim NJ. Całość opowiedziana jest w sposób subtelny, a zarazem sugestywny: zimno i mrok tunelu stale dają o sobie znać, nie łagodzi ich nawet upał i gwar Harlemu. A jednak żal opuszczać poharatanych przez życie bohaterów i mało przyjazny Nowy Jork.
__________________________________________________________________________
Colum McCann „Ta strona jasności” tłum. Hanna Pustuła, Świat Literacki, Izabelin 2005
__________________________________________________________________________
Przede wszystkim podglądamy w „Tej stronie jasności” wielkie miasto tętniące życiem od głębokiego podziemia po kolejne pietra drapaczy chmur. Nowy Jork jest żywym tworem, który nieustannie się zmienia i rozwija. Losy jego dwóch mieszkańców (z różnych powodów wykluczonych z ogółu) pozwalają prześledzić przemiany społeczno-obyczajowe, ważne wydarzenia historyczne, czy wreszcie postęp techniczny, jakie miały miejsce na przestrzeni osiemdziesięciu lat. McCann stworzył z epizodów wciągającą opowieść będącą swoistym hołdem dla Nowego Jorku i jego twórców, zwłaszcza tych pomniejszych. Trudno stwierdzić, kto jest ważniejszy w powieści, miasto i ludzie stanowią jeden organizm.
W książce zwraca uwagę solidne przygotowanie autora (Irlandczyka), który najwyraźniej spędził mnóstwo czasu w archiwum miejskim NJ. Całość opowiedziana jest w sposób subtelny, a zarazem sugestywny: zimno i mrok tunelu stale dają o sobie znać, nie łagodzi ich nawet upał i gwar Harlemu. A jednak żal opuszczać poharatanych przez życie bohaterów i mało przyjazny Nowy Jork.
__________________________________________________________________________
Colum McCann „Ta strona jasności” tłum. Hanna Pustuła, Świat Literacki, Izabelin 2005
__________________________________________________________________________
Subskrybuj:
Posty (Atom)