czwartek, 28 lutego 2019

Goodbye, Columbus

Opowiadanie Goodbye, Columbus po raz pierwszy ukazało się drukiem równo 60 lat temu i nie da się ukryć, że upływ czasu daje o sobie znać. Widać to nawet w warstwie językowej: w polskim przekładzie Wacława Niepokólczyckiego obowiązuje forma „na weekendzie”, pizza jest słowem nieodmienianym przez przypadki, a zamiast hamburgerów występują mielone befsztyki na bułce. Ba! W roku 1964 r. słowo penis było chyba nie na miejscu, skoro bezczelna riposta jednej z bohaterek ‘I’ve been growing a penis’ została przetłumaczona jako „Hodowałam sobie kochanka”. To są jednak sympatyczne drobiazgi, dostrzegalne tylko w wersji polskiej.


Książka najbardziej zestarzała się w warstwie obyczajowej, co absolutnie nie dyskwalifikuje całości, zwłaszcza że Goodbye, Columbus – utwór bardzo dojrzały jak na debiut – w pigułce pokazuje charakterystyczne cechy pisarstwa Philipa Rotha. Po pierwsze, tematyka. Ta krótka historia wakacyjnej miłości oprócz spraw damsko-męskich dotyka kwestii różnic klasowych, kulturowych i rasowych, z naciskiem kładzionym na sytuację środowisk żydowskich w społeczeństwie amerykańskim. Satyryczny sposób przedstawiania wynikających stąd konfliktów niejednokrotnie spotka się w przyszłości z gwałtownymi reakcjami czytelników (i nie tylko czytelników;).

Po drugie, styl. Autor już tutaj celuje w błyskotliwych dialogach i z dużą wprawą kreśli ekspresyjne sceny. Jego postaci są wyraziste, nie ma takiej, która nie zapadłaby w pamięć – czy będzie to niezbyt rzutki narrator, jego zabójczo rzeczowa dziewczyna czy choćby mały urwis godzinami przeglądający w bibliotece reprodukcje Gaugaina. Jak przystało na Rotha w opowiadaniu obecny jest też humor, którego główne źródło stanowi gderliwa ciotka Gladys, ale są i sceny chwytające za gardło, jak na przykład monolog obwoźnego sprzedawcy żarówek, rugowanego z rynku przez supermarkety. Mamy również Newark, rodzinne miasto pisarza, zgrabnie odmalowane i wpisane w fabułę.

Lektura tej małej pożółkłej książeczki była dla mnie czymś w rodzaju podróży sentymentalnej, ponieważ przypomniała mi o dawnych czasach, kiedy jako studentka niemal zachłysnęłam się twórczością Rotha i przeczytałam wszystkie jego książki, jakie tylko były dostępne. Goodbye, Columbus przy okazji przypomniało mi, za co konkretnie polubiłam jego twórczość i co często przysparzało mi tak dużo czytelniczej satysfakcji. Niewielu jest takich literatów.

__________________________________________________________________________
Philip Roth, Goodbye, Columbus, przeł. Wacław Niepokólczycki, PIW, Warszawa, 1964


piątek, 22 lutego 2019

Historia zwyczajnego zbrodniarza

Historia Victora Capesiusa zbytnio nie szokuje ani nie zaskakuje, przynajmniej na tle historii innych zbrodniarzy wojennych. Przedstawiciel farmaceutyczny, który bynajmniej nie z własnego wyboru został głównym aptekarzem w Auschwitz, rozdzielał fenol i cyklon B, brał też czynny udział w selekcjach nowych więźniów. Wyjątkowo odrażająca wydała mi się jego chciwość – bez oporów regularnie okradał zwłoki, a zgromadzony w ten sposób majątek zapewnił mu dostatnią przyszłość po wojnie.


W książce Patricii Posner najbardziej zainteresowało mnie jednak tło, w szczególności niechlubna działalność firmy IG Farben, największego przedsiębiorstwa chemicznego na świecie, w 1937 r. znazyfikowanego przez Hitlera. Firma była łakomym kąskiem dla nazistów, ponieważ prowadziła badania nad syntetykami, mającymi zapewnić Niemcom samowystarczalność. W celu realizacji tego planu na terenie dawnej wsi Monowice zbudowano obóz o charakterze przemysłowym, gdzie do niewolniczej pracy zatrudniano więźniów Auschwitz. Tamże na szeroką skalę prowadzono również doświadczenia medyczne testujące skuteczność leków IG – trzeba zaznaczyć, że owe badania kończyły się najczęściej śmiercią.

Po wojnie Capesiusa oraz IG Farben postawiono przed sądem i tu dochodzimy do kolejnego nader interesującego zagadnienia poruszonego w książce czyli rozliczania zbrodni hitlerowskich. Oględnie mówiąc, procedury ścigania i sądzenia zbrodniarzy okazały się mocno niedoskonałe – dość powiedzieć, że aptekarz dostał łagodny wymiar kary i z powodzeniem nadal prowadził interesy. O stosunku społeczeństwa niemieckiego do sprawy niech świadczy fakt, że po wyjściu z więzienia Capesius został powitany przez sąsiadów nader przyjaźnie, uważano go bowiem, że stał się ofiarą procesu o charakterze czysto odwetowym. Główny zainteresowany do końca życia był zresztą przekonany o swojej niewinności.

Posner opisała wszystko w sposób wyważony, nie epatując czytelnika drastycznymi opisami i zapewne miedzy innymi dlatego historia – jak zaznaczali świadkowie – uprzejmego pana aptekarza tak wciąga. Sama książka jest dobrym dowodem na to, że o zbrodniach nazistowskich wciąż jeszcze nie powiedziano ostatniego słowa zważywszy na okoliczności wciąż warto nich przypominać.

___________________________________________________________
Patricia Posner Farmaceuta z Auschwitz, przeł. Michał Szymonik
Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019


niedziela, 17 lutego 2019

Kot Maurycy

Julia Hartwig

Wyzywają go od rabusiów gangsterów oszustów i wyłudzaczy
uliczników i zabijaków
Przeszkadza w posiłkach wskakuje na stół
i buszuje wśród szklanek i kieliszków
rozrywa paczki z jedzeniem przynosi w pyszczku złowionego szpaka
który postanowił zwiedzić pieszo trawnik przed domem
i zapłacił życiem za ten nieostrożny spacer

Żąda bezapelacyjnie wejścia lub wyjścia z pokoju czy kuchni
wdaje się w zażarte bójki z sąsiedzkimi kotami
wydając przy tym przerażające wrzaski drapieżnika z dżungli
Nie schlebia nikomu i jest nieugięty w swoich chęciach
obojętny na nakazy i pieszczoty
tak pieszczoty bo nie zważając na jego naturę
pieszczą go i tulą
zachwycając się jego miękkim chodem i zręcznymi skokami
podają mu najlepsze kąski i pozwalają spać na swoich łóżkach

Więc nie za cnoty i charakter nagroda jest miłość
i nie za posłuszeństwo ani lojalność
ale za wdzięk i niepokorność
za życie samo w sobie w całej jego oczywistości
za urodą i zniewalające spojrzenie
Wielka jest bowiem w nas potrzeba kochania



wtorek, 12 lutego 2019

Jej ciało i inne strony

Może znacie inną wersję tej historii. Ale zapewniam, że powinniście znać właśnie tę. [s. 36]

Te słowa padają z ust narratorki Mężowskiego szwu, choć równie dobrze mogłaby tak powiedzieć sama autorka o każdym opowiadaniu z Jej ciała i innych stron. Opowieści wydają się dziwnie znajome: przywodzą na myśl miejskie legendy, opowiadania grozy, dystopie i horrory, które gdzieś kiedyś widzieliśmy, najprawdopodobniej w amerykańskim filmie. I rzeczywiście, to są dość popularne w tamtejszej kulturze fabuły, niektóre znane nawet dzieciom.


Carmen Maria Machado bardzo sprawnie osadziła bowiem stare historie we współczesnych dekoracjach, co w konsekwencji stworzyło nowe możliwości interpretacyjne. W centrum zainteresowania pisarki znalazło się ciało kobiece – źródło przyjemności i bólu, obiekt pożądania i zachwytu, ale i przedmiot (sic!) wstydu. Ciało jest tu istnym poligonem ćwiczeń – może być zawłaszczane, dręczone i atakowane, może też zacząć po prostu znikać. Aż chciałoby się zapytać, czy tak zwane wnętrze ma w ogóle znaczenie.

Opowiadania Machado są mroczne i niepokojące, dominuje w nich aura tajemniczości i zagrożenia. Pewnym odstępstwem jest najdziwniejszy tekst w całym zbiorze czyli Wyjątkowo odrażające – streszczenie 272 fikcyjnych odcinków zupełnie niefikcyjnego serialu Prawo i porządek. Z jednej strony autorka w wyrafinowany sposób obśmiewa telewizyjne klisze, z drugiej pokazuje, jak łakomym kąskiem dla filmowców jest przemoc seksualna wobec kobiet. Osobliwa rzecz, niemniej dzięki spiętrzeniu absurdalnych sytuacji może sprawić czytelnikowi sporo frajdy.

Machado jest niewątpliwie uzdolnioną i dojrzałą pisarką. Swobodnie żongluje konwencjami i stylami, łamiąc zasady na każdym kroku – może dlatego podczas lektury niejednokrotnie miałam wrażenie, że słyszę chichot. I tak jak nie lubię opowiadań z dreszczykiem, tak dziwny świat Jej ciała… wciągnął mnie bez reszty. Myślę, że Amerykanka ma jeszcze wiele do powiedzenia i za jakiś czas ponownie błyśnie talentem.

_________________________________________________________________________________
Carmen Maria Machado, Jej ciało i inne strony, przeł. Dobromiła Jankowska, Agora, Warszawa 2018


czwartek, 7 lutego 2019

Leczenie jedzeniem à la Konstantin Waginow

Do pokoju wtoczył się Raptopoulos.
— Czy pan nie chory? — zapytał gość.
— Tak, jestem chory — odpowiedział Puklewicz — i nie wiadomo kiedy się poprawię.
— To dlatego — odpowiedział Raptopoulos — że nie marzy pan o włoskich kiełbasach, o combrze jagnięcym z ziołami, o ostendzkich ostrygach, o newskim łososiu po holendersku. Radzę panu zająć się sztuką kulinarną, to lekarstwo skuteczniejsze od wszystkich innych. A jakież przed panem odsłonią się horyzonty! Będzie pan mógł budować małe domki w stylu włoskim, mauretańskie altanki, pawilony gotyckie, będzie pan mógł ozdabiać swój stół trofeami. A wszystko to z bezpośrednim pożytkiem dla pana. Niech pan przyjdzie, przygotuję dla pana poczęstunek. Na przekąskę grzanka z rdzawym sosem, zupa będzie palce lizać, a na drugie danie ryż z wanilią i musem poziomkowym. A przy stole porozmawiamy o marynowanych ostrygach, o niedźwiedziej łapie w pikantnym sosie, o galaretce z pigwy z różami w cukrze. A później poczytam panu Fouriera. Niech mi pan wierzy, on nie był taki głupi. Chodźmy, chodźmy. Bez pana stąd nie wyjdę! Radzę panu zająć się sztuką kulinarną. Jeżeli pan usłucha, przekona się pan, że za tydzień nie zostanie śladu po pańskiej rozpaczy.
— Dzisiaj idę na koncert — zełgał Puklewicz.
— Ale przecież jedzenie to także muzyka — obstawał przy swoim Raptopoulos. — A poza tym dźwięki nie mają przecież okrasy, w każdym razie tak intensywnej i tak niewątpliwej okrasy, jak rozmaite potrawy. Sęk w tym zresztą, że nie potrafimy jeszcze czerpać rozkoszy z jedzenia, a przecież i ono ma swoje brzmienie, i to jakie brzmienie! Słuch subtelny a odpowiednio trenowany mógłby rozróżnić niuanse dźwiękowe nalewanych win, chrzęst pod nożem skóry ptactwa, prosięcia, soczysty ton rostbefu. Cala rzecz w treningu. Bez treningu najwspanialsza symfonia może się nam wydać kakofonią. A zresztą zdąży pan przecież na swój koncert!
Chodźmy — powiedział Puklewicz — zaraz będę gotów.

Konstantin Waginow, Harpagoniada, przeł. Adam Pomorski, Warszawa 2001, s.134-135



Sos rdzawy to ostry sos majonezowy z Prowansji, zawdzięczający nazwę czerwonym papryczkom nadającym mu specyficzną barwę. W połączeniu z grzankami stanowi świetne uzupełnienie zup rybnych, tymczasem Waginow zdecydował się podać je osobno jako przystawkę. Sos przyrządzamy następująco:

Składniki:
– sproszkowana ostra papryka
– 5 ząbków czosnku
– surowe żółtko
– kilka nitek szafranu
– ziemniak ugotowany w mundurku
– 200 ml oliwy

Przygotowanie:
Wszystkie składniki poza oliwą i papryką zmiksować na gładką pastę. Do przygotowanego sosu powoli wlewać oliwę ciągle mieszając, do uzyskania konsystencji majonezu. Na koniec dodać paprykę w proszku, posolić do smaku.


sobota, 2 lutego 2019

Harpagoniada

Tak żył systematyzator wśród tych swoistych kapitalistów, bandytów i zabójców, nie gardzących kradzieżą, rabunkiem przedmiotów cennych dla staruszków i staruszek, często jedynie ze względu na wspomnienia. Kolekcjonerzy ci byli najprawdziwszymi wyzyskiwaczami, nieuchwytni, okrutni a chciwi. [s. 12]

Po skończeniu Harpagoniady chce się natychmiast umyć ręce, zmienić ubranie i zaczerpnąć świeżego powietrza. Zmyć z siebie brud i zapach zgnilizny, które sączą się niemal z każdej strony tej dziwnej powieści zaludnionej przez jeszcze dziwniejsze indywidua. To na ogół zdeklasowani inteligenci przekopujący petersburskie mieszkania w poszukiwaniu zbędnych drobiazgów i rupieci: od biletów wizytowych i zużytych piór przez damskie rękawiczki i strzępy koronek aż po próbki tapet i ordery.


Artefakty minionej epoki podlegają handlowi wymiennemu organizowanemu pokątnie przez szemrane zrzeszenia. Chęć posiadania przeszła w obsesję i stała się głównym motorem życia w porewolucyjnym Petersburgu, mieście zjaw i karykatur ludzkich. Dawną stolicę kraju zdominowała pustka – z jednej strony nędza i głód, z drugiej upadek kultury, prowadzące do ogólnej degrengolady. Obywatele nierzadko przypominają karaluchy i tak też się zachowują, dość wspomnieć Żułonbina, który przechowuje motyle zżerane przez mole, kawałki chleba z gwoździem, a nawet dziesiątki obciętych paznokci. Przeciwległy biegun stanowią zbieracze rzeczy niematerialnych: wyzwisk, piosenek i snów, choć i oni w ten sposób starają się przecież nakarmić swoją pustkę duchową.

Petersburg Waginowa odstręcza, niemniej specyficzna narracja będąca nieprzerwanym ciągiem dłuższych i krótszych scenek, licznych anegdot, opowiastek i dyskusji wzbudza zainteresowanie. Wraz z bohaterami krążymy po mieście, zatrzymując się na chwilę w salonie dawnej burżuazji albo w piwiarni, kiedy indziej w wagonie restauracyjnym czy na festynie pierwszomajowym w parku. Na każdym kroku spotykamy mniej lub bardziej wyraźnie zarysowane postaci, mimowolnie chłoniemy fragmenty rozmów, pojedyncze zdania. To podróż chaotyczna, rozedrgana, zupełnie jakby podążać tropem drona, który swobodnie i bez planu frunie między przechodniami. Wrażenia słuchowe i wzrokowe są doprawdy szczególne.

Powieść Waginowa jest konstrukcyjnie i interpretacyjnie złożona, lektura daje poczucie obcowania z utworem niezwykłym. Oprócz oryginalnej narracji zwraca uwagę symbolika oraz odniesienia literackie i filozoficzne, wręcz uderzające w kontekście ponurego Petersburga. Swoją drogą podobnych kontrastów znajdziemy w Harpagoniadzie jeszcze niemało, a doskonałe posłowie Adama Pomorskiego pokazuje, ile smaczków skrywa ta historia odrażających ciułaczy i jak wyjątkowa była modernistyczna literatura rosyjska.

____________________________________________________________________________
Konstantin Waginow, Harpagoniada, przeł. Adam Pomorski, Czytelnik, Warszawa 2001