Opowiadanie Goodbye, Columbus po raz pierwszy ukazało się drukiem równo 60 lat temu i nie da się ukryć, że upływ czasu daje o sobie znać. Widać to nawet w warstwie językowej: w polskim przekładzie Wacława Niepokólczyckiego obowiązuje forma „na weekendzie”, pizza jest słowem nieodmienianym przez przypadki, a zamiast hamburgerów występują mielone befsztyki na bułce. Ba! W roku 1964 r. słowo penis było chyba nie na miejscu, skoro bezczelna riposta jednej z bohaterek ‘I’ve been growing a penis’ została przetłumaczona jako „Hodowałam sobie kochanka”. To są jednak sympatyczne drobiazgi, dostrzegalne tylko w wersji polskiej.
Książka najbardziej zestarzała się w warstwie obyczajowej, co absolutnie nie dyskwalifikuje całości, zwłaszcza że Goodbye, Columbus – utwór bardzo dojrzały jak na debiut – w pigułce pokazuje charakterystyczne cechy pisarstwa Philipa Rotha. Po pierwsze, tematyka. Ta krótka historia wakacyjnej miłości oprócz spraw damsko-męskich dotyka kwestii różnic klasowych, kulturowych i rasowych, z naciskiem kładzionym na sytuację środowisk żydowskich w społeczeństwie amerykańskim. Satyryczny sposób przedstawiania wynikających stąd konfliktów niejednokrotnie spotka się w przyszłości z gwałtownymi reakcjami czytelników (i nie tylko czytelników;).
Po drugie, styl. Autor już tutaj celuje w błyskotliwych dialogach i z dużą wprawą kreśli ekspresyjne sceny. Jego postaci są wyraziste, nie ma takiej, która nie zapadłaby w pamięć – czy będzie to niezbyt rzutki narrator, jego zabójczo rzeczowa dziewczyna czy choćby mały urwis godzinami przeglądający w bibliotece reprodukcje Gaugaina. Jak przystało na Rotha w opowiadaniu obecny jest też humor, którego główne źródło stanowi gderliwa ciotka Gladys, ale są i sceny chwytające za gardło, jak na przykład monolog obwoźnego sprzedawcy żarówek, rugowanego z rynku przez supermarkety. Mamy również Newark, rodzinne miasto pisarza, zgrabnie odmalowane i wpisane w fabułę.
Lektura tej małej pożółkłej książeczki była dla mnie czymś w rodzaju podróży sentymentalnej, ponieważ przypomniała mi o dawnych czasach, kiedy jako studentka niemal zachłysnęłam się twórczością Rotha i przeczytałam wszystkie jego książki, jakie tylko były dostępne. Goodbye, Columbus przy okazji przypomniało mi, za co konkretnie polubiłam jego twórczość i co często przysparzało mi tak dużo czytelniczej satysfakcji. Niewielu jest takich literatów.
__________________________________________________________________________
Philip Roth, Goodbye, Columbus, przeł. Wacław Niepokólczycki, PIW, Warszawa, 1964