Cromer-Blake był moim przewodnikiem i obrońcą w mieście Oksford i to on poznał mnie z Clare Bayes cztery miesiące po moim przyjeździe, a dziewięć przed owym 5 listopada, podczas jednej z tych napuszonych kolacji, które nazywa się tam high tables. Kolacje te odbywają się w ogromnych refektoriach różnych colleges i każdy college uroczyście celebruje swoją raz w tygodniu. Jeśli nazywają się dosłownie wysokimi stołami, to raczej dlatego, że stół przy którym siadają gospodarze z zaproszonymi gośćmi, znajduje się na podwyższenie i góruje nad pozostałymi (przy których studenci jedzą z podejrzaną szybkością i uciekają, gdy tylko skończą, pozostawiając samych wyniosłych współbiesiadników i unikając w ten sposób przedstawienia, jakie ci ostatni zawsze dają), niż z powodu wysokiej jakości strawy czy prowadzonych rozmów. Kolacje te należą do obyczaju (oksfordzkiego) i członkowie kongregacji mają obowiązek przywdziewać na nie togi. Przede wszystkim są także bardzo formalne, bo ich niebywała długość pozwala na zaistnienie i stopniowe pogłębianie się poważnego pogorszenia obyczajów, słownictwa, dykcji, płynności wypowiedzi, przyzwoitości, wstrzemięźliwości, wykwintności stroju, uprzejmości i ogólnego zachowania współbiesiadników, których zwykle jest około dwudziestu. Początkowo wszystko jest uroczyste i uporządkowane aż do najdrobniejszych szczegółów. Współbiesiadnicy, którzy w połowie są członkami college’u wydającego kolację, a w połowie członkami innych college’ów (czasem trafi się jakiś przelotny obcokrajowiec), których ci pierwsi zaprosili w nadziei, że następnie zostaną zaproszeni do nich (w związku z czym skład różnych high tables niewiele się zmienia i współbiesiadnicy zwykle są ci sami, tyle że czasem jedzą kolację w jednym college’u, a czasem w innych, i niektórym zdarza się brać udział w takich kolacjach dziesięć czy dwanaście razy w roku akademickim i pod koniec już wzajemnie się nienawidzą albo przynajmniej nie znoszą), zbierają się wcześniej w przyległym eleganckim saloniku, gdzie wszyscy wypijają szybkie sherry, i dopiero kiedy zjawiają się wszyscy, przechodzi się do refektarza (nigdy punktualnie o siódmej) w rzędzie, parami (każdy gospodarz ze swoim zaproszonym gościem) i w kolejności ściśle odzwierciedlającej hierarchię wewnątrz college’u.
Przypomnienie sobie w jednej chwili starszeństwa i tytułów dziesięciu czy dwunastu zasłużonych osób niezwykle drażliwych na tym punkcie nie jest łatwym zadaniem, dlatego jeszcze przed wejściem zwykle mają miejsce drobne kłótnie czy sprzeczki, przepychanki czy kuksańce, z winy ambitnych czy zapominalskich członków albo fellows, którzy, by tak powiedzieć, próbują storpedować protokół i wkręcić się w szereg, aby zyskać prestiż. Studenci, którzy czekają (głodni), siedząc w jadalni, unoszą się z hipokryzją i szacunkiem, gdy w końcu ujrzą paradujących w togach donów oraz ich speszonych zagranicznych towarzyszy, którzy z religijnym namaszczeniem kładą ręce na oparciach wyznaczonych wcześniej krzeseł. Warden albo dyrektor czy zarządca college’u (często rozziewany arystokrata) zajmuje honorowe miejsce przy stole, który z kolei zajmuje honorowe miejsce pośród pozostałych stołów, w związku z czym zajmuje podwójnie honorowe miejsce, i jeszcze zanim obecni usiądą, rozpoczyna prezentację najbardziej ewidentnego aspektu swego podwójnego prezydowania, to znaczy serii uderzeń młotkiem i latynizmów, które rozbrzmiewają, ku naszemu zaskoczeniu i przerażeniu obcokrajowców, podczas całej kolacji. Bo rzeczony warden ma przygotowany niewielki młotek (jak również postument oparty o stół w celu przywabiania młotka, jak to ma miejsce w przypadku sędziów), który służy mu do oficjalnego rozpoczęcia kolacji, decydowania i oznajmiania licznych zmian wina i dań oraz zabawiania się w odruchowy i niebezpieczny sposób, kiedy nudzi go towarzystwo (prawie zawsze). Zaraz po wygłoszeniu do stojących biesiadników pierwszej przemowy w zangielszczonej łacinie ciszę pachnącą kadzielnicą przerywa suche uderzenie młotkiem i następujący po nim brzęk cienkiego kryształu, a potem rozlega się wrzawa łapczywych donów i jeszcze bardziej łapczywych studentów zajmujących swoje miejsca, przeklinających, rywalizujących o względy kelnerów, rzucających się z łyżkami w garści na zupę albo rosół, i wyciągających ręce po kieliszki wina.
Istnieje zasada, że każdy współbiesiadnik (wyniesiony) rozmawia przez siedem minut z osobą, którą ma po swojej prawej albo lewej stronie, w zależności od tego, jak zostały dobrane pary na samym początku, aby następnie poświęcić piec minut osobie siedzącej po drugiej stronie. W ten sposób należy zmieniać rozmówców w przewidziany sposób przez dwie godziny, to jest tyle, ile trwa pierwsza faza high table. Jest stanowczo niewskazane, dla odmiany, zwracanie się do osoby siedzącej naprzeciwko, chyba ze zarówno jeden, jak i drugi współbiesiadnik stali się w jednej chwili ofiarami chronometrowego błędu ze strony swych sąsiadów i nagle pozostali bez interlokutorów, co jest w Oksfordzie sytuacją wielce niesympatyczną, jeśli nie wręcz torturą. Profesorowie z Oksfordu są wiec ekspertami od mówienia, jedzenia, picia i liczenia minut jednocześnie; trzy pierwsze rzeczy robią z niebywałą szybkością, a czwartą z wielką precyzją, wszak na rozkaz wydany łamaną łaciną i uderzenie młotkiem kapryśnego wardena podejdą kelnerzy, by skwapliwie odebrać talerze i kieliszki wszystkim współbiesiadnikom, nie interesując się, czy są wyczyszczone, puste, na wpół pełne czy nawet nietknięte. Na moich pierw-szych high tables nie spróbowałem niemal niczego, zajęty obliczaniem upływających minut i stwarzaniem pozorów rozmowy z sąsiadami z prawej i lewej strony z niedoskonałą dwunastkową równością. Kelnerzy jeden za drugim wyrywali mi pełne talerze, a także kieliszki, te, owszem, puste, jako ze jedno, na co było mnie w mej desperacji chronometrycznej i dialogowej stać pomiędzy zdaniami i przeliczaniem, to nieopanowane wychylanie kieliszków. [...]
Javier Marías „Wszystkie dusze” tłum. Wojciech Charchalis, Rebis, Poznań, 2001 (s. 32-34)