wtorek, 28 lutego 2012
Pomarzyć
Studio PiktoGrafikiSikora zabawiło się tytułami powieści z klasyki polskiej i zaprojektowało plakaty widoczne poniżej. Samych tytułów brak, ale kłopotów z ich odszyfrowaniem być nie powinno;). Wiele bym dała za to, żeby lektury szkolne (i nie tylko one) miały podobne okładki.
Źródło zdjęć: PiktoGrafikiSikora
piątek, 24 lutego 2012
Klub czytelniczy (odc. 14) - Pałac lodowy
Gwoli uzupełnienia lektury zachęcam do obejrzenia zdjęć z tej galerii. Pałace lodowe nie są fikcją literacką.;)
Pytania do rozważenia:
1. Jaki jest Wasz stosunek do literatury skandynawskiej? Czytacie ją chętnie czy unikacie? Dlaczego?
2. Czy "Pałac lodowy" - jak twierdzi wydawca - wyróżnia się kunsztem artystycznym i wnikliwością psychologiczną?
3. W rozdziale 9 pt. "Dar" Siss mówi:
Jest noc, a ja otrzymałam wielki dar.
Otrzymałam coś, lecz nie wiem, co to jest. Nic nie rozumiem. Dar patrzy na mnie, gdziekolwiek pójdę.
Dar stoi i czeka. [str. 83]
Co według Was było owym darem?
4. Jak postrzegacie związek bohaterów powieści z przyrodą? Jak obecnie - w porównaniu z latami szkolnymi - podchodzicie do opisów przyrody w literaturze? (zakładam, że uczestnicy dyskusji ukończyli już 20 lat;)
5. Czy tytuł powieści traktujecie dosłownie czy metaforycznie?
6. Czy są powieści o dzieciach, ale dla dorosłych, które zrobiły na Was szczególne wrażenie?
7. Miejsce na Wasze pytania.
Zapraszam do dyskusji;)
środa, 22 lutego 2012
Potrójnie
Wisława Szymborska
Trzy słowa najdziwniejsze
Kiedy wymawiam słowo Przyszłość,
pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości.
Kiedy wymawiam słowo Cisza,
niszczę ją.
Kiedy wymawiam słowo Nic,
stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym niebycie.
************
Die drei seltsamsten Wörter
Sag ich das Wort Zukunft,
vergeht seine erste Silbe bereits im Zuvor.
Sag ich das Wort Stille,
vernichte ich sie.
Sag ich das Wort Nichts,
schaffe ich etwas, das in keinem Nichtsein Raum hat.
tłum. K. Dedecius
*************
Three Oddest Words
When I pronounce the word Future,
the first syllable already belongs to the past.
When I pronounce the word Silence,
I destroy it.
When I pronounce the word Nothing,
I make something no non-being can hold.
tłum. S. Baranczak i C. Cavanagh
************
poniedziałek, 20 lutego 2012
Ocaleni z XX wieku
Nie przesadzę pisząc, że książkę Mikołaja Grynberga czyta się jednym tchem. Historii o Holokauście były już tysiące, temat jest znany, a jednak wywiady zamieszczone w "Ocalonych z XX wieku" wciągają. Duża w tym zasługa formy, nie są to bowiem suche opowieści o życiu w ubiegłym stuleciu, ale prawdziwe rozmowy. Słychać w nich oryginalny język rozmówców, jest miejsce na dygresje i żarciki, nie brakuje ironii i łez. Opowieści są tak odmienne jak ich bohaterowie: pośród tragedii zdarzają się jaśniejsze akcenty, przez niektórych przemawia spokój i akceptacja losu, przez innych rozgoryczenie. Są tacy, którzy w ogóle nie wierzą w sens opowiadania o Holokauście, inni wręcz przeciwnie (i tych jest na szczęście większość) - są ogromnie wdzięczni za uwagę.
Jednym z najciekawszych dla mnie wątków okazał się stosunek rozmówców do Polski (wszyscy od dziesiątek lat mieszkają w Izraelu): czasem mówi się tu o ojczyźnie, za którą się tęskni, czasem o kraju-macosze, jeszcze gdzie indziej o Polsce jako adresie tymczasowym. Zaskakujące są opowieści o nowym życiu w Izraelu i braku zrozumienia ze strony tubylców: dla Polaków byli Żydami, dla Żydów - Polakami. Podobnych paradoksów można znaleźć w tych opowieściach więcej, o czym najlepiej przekonać się samemu. Książka zdecydowanie wyróżniająca się na tle innych holokaustowych publikacji dzięki swojej autentyczności. Duże brawa dla autora za pomysł i wykonanie, dobry słuchacz nie jest częstym zjawiskiem.
Galeria zdjęć: tutaj.
Wycinki z wypowiedzi:
Awiwa Maimon: Chciałabym, żeby pan mnie zrozumiał. Ja wyszłam z jednym wielkim bólem, że... ja nigdy nie byłam w obozie. [...] Czuję się taka winna, że ja tam nigdy nie byłam, że mi było lżej, że ja przeżyłam, a... a moja siostra nie. [str. 34]
Kuba Wodzisławski: My się strasznie baliśmy, ale nie tego, że oni nas zamordują. Myśmy się bali tego, że oni nas wezmą na gestapo i będą się pytać: "Dokąd chciałeś uciekać?", "Kto wiedział?" i takie inne. A tam to już byśmy byli kompletnie bezbronni, bo nas nie było stać na samobójstwo. [...] Nam się udało nazbierać tyle pieniędzy, żeby kupić jeden bochenek chleba na trzech i zabrać ze sobą na ucieczkę, ale na truciznę nas już nie było stać. [str. 83]
Samuel Willenberg: Mówiło się, że Żydów mordują. Ale jak pan żyje i panu powiedzą, że zaraz pana zamordują, to pan nie wierzy. Teraz to już pan jesteś mądry i pan wiesz, ale wtedy nikt w to nie mógł uwierzyć. Ze co, że zamordują cały pociąg? Niech pan pomyśli, my na wschód jechaliśmy, nie do Niemiec. [str. 122]
Mikołaj Grynberg: Pamięta pan tę łunę nad gettem?
Władek Kornblum: Oczywiście, że pamiętam. Miałem już dziesięć i pół roku, bo to było w kwietniu czterdziestego trzeciego. Najlepiej to pamiętam, jak przylatywały strzępy spalonych książek i jak spadały, to ja na nich widziałem resztki hebrajskich liter. Ja po prostu pamiętam fruwające spalone litery. Smutno mi było... bardzo smutno... w tych literach ja widziałem wszystko. [str. 155]
Stella Gold: Ja miałam wielką potrzebę mówić, ale nikt nie chciał o tym słuchać. Tu się budowało państwo, a nie rozpamiętywało niepowodzenia. Nie chcieli, to się zamknęłam i nie mówiłam wtedy, i do dzisiaj nie mówię. Nie chcę mówić. [str. 259]
Lusia Raubvogel: I nikt nas nie wołał do swojego towarzystwa. Oni chcieli nie wiedzieć, co myśmy przeżyli. To nie było modne. Lepiej było być kibucnikiem i bohaterem niż ocalonym. [str. 214]
_______________________________________________________________________________________
Mikołaj Grynberg "Ocaleni z XX wieku. Po nas nikt już nie opowie, najwyżej ktoś przeczyta...", Świat Książki, Warszawa, 2012
Jednym z najciekawszych dla mnie wątków okazał się stosunek rozmówców do Polski (wszyscy od dziesiątek lat mieszkają w Izraelu): czasem mówi się tu o ojczyźnie, za którą się tęskni, czasem o kraju-macosze, jeszcze gdzie indziej o Polsce jako adresie tymczasowym. Zaskakujące są opowieści o nowym życiu w Izraelu i braku zrozumienia ze strony tubylców: dla Polaków byli Żydami, dla Żydów - Polakami. Podobnych paradoksów można znaleźć w tych opowieściach więcej, o czym najlepiej przekonać się samemu. Książka zdecydowanie wyróżniająca się na tle innych holokaustowych publikacji dzięki swojej autentyczności. Duże brawa dla autora za pomysł i wykonanie, dobry słuchacz nie jest częstym zjawiskiem.
Galeria zdjęć: tutaj.
Wycinki z wypowiedzi:
Awiwa Maimon: Chciałabym, żeby pan mnie zrozumiał. Ja wyszłam z jednym wielkim bólem, że... ja nigdy nie byłam w obozie. [...] Czuję się taka winna, że ja tam nigdy nie byłam, że mi było lżej, że ja przeżyłam, a... a moja siostra nie. [str. 34]
Kuba Wodzisławski: My się strasznie baliśmy, ale nie tego, że oni nas zamordują. Myśmy się bali tego, że oni nas wezmą na gestapo i będą się pytać: "Dokąd chciałeś uciekać?", "Kto wiedział?" i takie inne. A tam to już byśmy byli kompletnie bezbronni, bo nas nie było stać na samobójstwo. [...] Nam się udało nazbierać tyle pieniędzy, żeby kupić jeden bochenek chleba na trzech i zabrać ze sobą na ucieczkę, ale na truciznę nas już nie było stać. [str. 83]
Samuel Willenberg: Mówiło się, że Żydów mordują. Ale jak pan żyje i panu powiedzą, że zaraz pana zamordują, to pan nie wierzy. Teraz to już pan jesteś mądry i pan wiesz, ale wtedy nikt w to nie mógł uwierzyć. Ze co, że zamordują cały pociąg? Niech pan pomyśli, my na wschód jechaliśmy, nie do Niemiec. [str. 122]
Mikołaj Grynberg: Pamięta pan tę łunę nad gettem?
Władek Kornblum: Oczywiście, że pamiętam. Miałem już dziesięć i pół roku, bo to było w kwietniu czterdziestego trzeciego. Najlepiej to pamiętam, jak przylatywały strzępy spalonych książek i jak spadały, to ja na nich widziałem resztki hebrajskich liter. Ja po prostu pamiętam fruwające spalone litery. Smutno mi było... bardzo smutno... w tych literach ja widziałem wszystko. [str. 155]
Stella Gold: Ja miałam wielką potrzebę mówić, ale nikt nie chciał o tym słuchać. Tu się budowało państwo, a nie rozpamiętywało niepowodzenia. Nie chcieli, to się zamknęłam i nie mówiłam wtedy, i do dzisiaj nie mówię. Nie chcę mówić. [str. 259]
Lusia Raubvogel: I nikt nas nie wołał do swojego towarzystwa. Oni chcieli nie wiedzieć, co myśmy przeżyli. To nie było modne. Lepiej było być kibucnikiem i bohaterem niż ocalonym. [str. 214]
_______________________________________________________________________________________
Mikołaj Grynberg "Ocaleni z XX wieku. Po nas nikt już nie opowie, najwyżej ktoś przeczyta...", Świat Książki, Warszawa, 2012
piątek, 17 lutego 2012
Vica Delcă rusza w miasto
W mroźny poranek staruszka Vica rusza w miasto. Uzbrojona w torbę pełną przetworów, reklamówek i skórek od chleba rozpoczyna swoją odyseję po Bukareszcie i niemal całym XX wieku. Odwiedziny u znajomych prowokują wspomnienia, przywołują duchy z przeszłości i tak oto przed oczami czytelnika niczym film przewija się historia Rumunii. Tu ujęcie z lat osiemdziesiątych, tam dłuższy fragment z 1916 roku, tu jeszcze przebitki z czasów powojennych. Biedna przez całe życie Vica także i w tej opowieści będzie musiała ustąpić miejsca szacownej rodzinie pani Ioaniu.
W powieści Adameşteanu bohaterów jest kilkunastu, główne role przypadły jednak kobietom. Mężczyźni są mało zaradni, chorzy, albo wręcz nieobecni, słowem - marny z nich pożytek. Co innego panie - manipulują i intrygują, to podczepiają się pod użytecznych wojskowych, to niewygodne znajomości przemilczają - byle przetrwać. I trwają. Niespełnione w miłości i macierzyństwie ciągną za sobą bagaż rozczarowań, bez jakichkolwiek perspektyw na odciążenie. Ceną przetrwania jest gorycz i samotność, relacje rodzinne oraz długoletnie przyjaźnie nie gwarantują niczego, za dużo w nich fałszu.
"Stracony poranek" napisany jest z rozmachem, niestety najwyraźniej przerósł on samą autorkę. Przegadanie doprowadziło do zburzenia niezłej konstrukcji książki i zmarnowania świetnych pomysłów fabularnych. Powieść zapowiadała się na historię jednego dnia z dłuższym przeskokiem do przeszłości, tymczasem akcję, moim zdaniem niepotrzebnie, poprowadzono dalej, tracąc w ten sposób możliwość na zgrabną klamrę. Polifoniczność była rewelacyjnym zabiegiem, co widać zwłaszcza w konfrontacji damsko-męskich potyczek, ale nie wiedzieć czemu, Adameşteanu pozbawiła głosu kilku ważnych panów. Gdyby nie braki formalne, byłaby to znakomita książka, w moim odczuciu skończyło się na książce takiej sobie. Tak czy owak dobrze było spotkać się z literaturą i historią rumuńską w jednym miejscu.
______________________________________________________________________________________
Gabriela Adameşteanu "Stracony poranek" tłum. Tomasz Klimkowski, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa, 2012
______________________________________________________________________________________
W powieści Adameşteanu bohaterów jest kilkunastu, główne role przypadły jednak kobietom. Mężczyźni są mało zaradni, chorzy, albo wręcz nieobecni, słowem - marny z nich pożytek. Co innego panie - manipulują i intrygują, to podczepiają się pod użytecznych wojskowych, to niewygodne znajomości przemilczają - byle przetrwać. I trwają. Niespełnione w miłości i macierzyństwie ciągną za sobą bagaż rozczarowań, bez jakichkolwiek perspektyw na odciążenie. Ceną przetrwania jest gorycz i samotność, relacje rodzinne oraz długoletnie przyjaźnie nie gwarantują niczego, za dużo w nich fałszu.
"Stracony poranek" napisany jest z rozmachem, niestety najwyraźniej przerósł on samą autorkę. Przegadanie doprowadziło do zburzenia niezłej konstrukcji książki i zmarnowania świetnych pomysłów fabularnych. Powieść zapowiadała się na historię jednego dnia z dłuższym przeskokiem do przeszłości, tymczasem akcję, moim zdaniem niepotrzebnie, poprowadzono dalej, tracąc w ten sposób możliwość na zgrabną klamrę. Polifoniczność była rewelacyjnym zabiegiem, co widać zwłaszcza w konfrontacji damsko-męskich potyczek, ale nie wiedzieć czemu, Adameşteanu pozbawiła głosu kilku ważnych panów. Gdyby nie braki formalne, byłaby to znakomita książka, w moim odczuciu skończyło się na książce takiej sobie. Tak czy owak dobrze było spotkać się z literaturą i historią rumuńską w jednym miejscu.
______________________________________________________________________________________
Gabriela Adameşteanu "Stracony poranek" tłum. Tomasz Klimkowski, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa, 2012
______________________________________________________________________________________
środa, 15 lutego 2012
Sierpień w lutym
O Sierpniu Tracy’ego Lettsa pisze się, że to największe osiągnięcie w dramaturgii amerykańskiej początku XXI wieku. Autora w 2008 r. uhonorowano nagrodą Pulitzera, na Broadwayu sztuka grana była bez przerwy przez trzy lata. Prawdziwy sukces.
Oglądając inscenizację w warszawskim Teatrze Studio można dojść do wniosku, że kryzys w Stanach Zjednoczonych dosięgnął nie tylko sektor finansowy, ale i kulturę. Poziom sztuk musiał być marny, skoro Sierpień stał się przebojem. Owszem, kryzys rodzinny to temat inspirujący, dla widzów zawsze atrakcyjny. Dla Lettsa okazał się również nadzwyczaj pojemny, jako że w dramacie pomieścił alkoholizm, lekomanię, narkotyki, zdradę, seks z nieletnią, kazirodztwo, nielegalne interesy oraz uwaga! - wytępienie Indian. Jak na jeden teatralny barszcz to stanowczo za dużo grzybków, nic dziwnego zatem, że efekt jest mdły, a ważkie problemy zamiast poruszać - nużą.
fot. Bartosz Bobkowski
Nie lepiej jest z grą aktorów. Mimo niezłych nazwisk i świetnych okazji do zabłyśnięcia, kreacji w spektaklu brak. Ewa Błaszczyk głównie krzyczy, Edyta Jungowska jest taka jak zawsze, zazwyczaj świetna Teresa Budzisz-Krzyżanowska tu wydaje się wyjątkowo nierówna. Do dzisiaj pozostaje dla mnie także zagadką, czy Joanna Trzepiecińska grała osobę opóźnioną w rozwoju czy tylko stłamszoną. Za dobrą rolę uznałabym postać Małgorzaty Rożniatowskiej, która potrafi być i zabawna, i dramatyczna operując przy tym prostymi środkami wyrazu. Ciekawe, co zaprezentowałby Jerzy Trela, gdyby przyszło mu zagrać coś więcej niż kilka linijek na telebimie.
Czy coś mi się w ogóle podobało w spektaklu? Tak - scenografia i wykorzystanie multimediów. To niezbyt wiele jak na trzygodzinne przedstawienie, które bardzo dobrze rokowało. Szkoda.
***********************************
Sierpień Tracy Letts
przekład: Klaudyna Rozhin
reżyseria: Grzegorz Bral
muzyka: Guy Pearson
scenografia Paulina Czernek
obsada: Ewa Błaszczyk, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Agata Góral, Edyta Jungowska, Monika Obara, Małgorzata Rożniatowska, Joanna Trzepiecińska, Przemysław Bluszcz, Krzysztof Franieczek, Jacek Różański, Jerzy Trela (udział specjalny w projekcjach), Mirosław Zbrojewicz, Wojciech Zieliński
premiera: 1 lutego 2012 r. w Teatrze Studio w Warszawie
Oglądając inscenizację w warszawskim Teatrze Studio można dojść do wniosku, że kryzys w Stanach Zjednoczonych dosięgnął nie tylko sektor finansowy, ale i kulturę. Poziom sztuk musiał być marny, skoro Sierpień stał się przebojem. Owszem, kryzys rodzinny to temat inspirujący, dla widzów zawsze atrakcyjny. Dla Lettsa okazał się również nadzwyczaj pojemny, jako że w dramacie pomieścił alkoholizm, lekomanię, narkotyki, zdradę, seks z nieletnią, kazirodztwo, nielegalne interesy oraz uwaga! - wytępienie Indian. Jak na jeden teatralny barszcz to stanowczo za dużo grzybków, nic dziwnego zatem, że efekt jest mdły, a ważkie problemy zamiast poruszać - nużą.
Nie lepiej jest z grą aktorów. Mimo niezłych nazwisk i świetnych okazji do zabłyśnięcia, kreacji w spektaklu brak. Ewa Błaszczyk głównie krzyczy, Edyta Jungowska jest taka jak zawsze, zazwyczaj świetna Teresa Budzisz-Krzyżanowska tu wydaje się wyjątkowo nierówna. Do dzisiaj pozostaje dla mnie także zagadką, czy Joanna Trzepiecińska grała osobę opóźnioną w rozwoju czy tylko stłamszoną. Za dobrą rolę uznałabym postać Małgorzaty Rożniatowskiej, która potrafi być i zabawna, i dramatyczna operując przy tym prostymi środkami wyrazu. Ciekawe, co zaprezentowałby Jerzy Trela, gdyby przyszło mu zagrać coś więcej niż kilka linijek na telebimie.
Czy coś mi się w ogóle podobało w spektaklu? Tak - scenografia i wykorzystanie multimediów. To niezbyt wiele jak na trzygodzinne przedstawienie, które bardzo dobrze rokowało. Szkoda.
***********************************
Sierpień Tracy Letts
przekład: Klaudyna Rozhin
reżyseria: Grzegorz Bral
muzyka: Guy Pearson
scenografia Paulina Czernek
obsada: Ewa Błaszczyk, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Agata Góral, Edyta Jungowska, Monika Obara, Małgorzata Rożniatowska, Joanna Trzepiecińska, Przemysław Bluszcz, Krzysztof Franieczek, Jacek Różański, Jerzy Trela (udział specjalny w projekcjach), Mirosław Zbrojewicz, Wojciech Zieliński
premiera: 1 lutego 2012 r. w Teatrze Studio w Warszawie
poniedziałek, 13 lutego 2012
Rachatłukum czyli ruda Olga
"Rachatłukum" Wolkersa jest jedną z najlepszych książek o miłości, jakie kiedykolwiek czytałam. To historia opowiedziana jednym tchem, w której buzują skrajne emocje. Wściekłość konkuruje ze smutkiem, rozgoryczenie sąsiaduje z tkliwością. Tu nie ma uczuć letnich i być może dlatego całość pozostawia czytelnika wymiętym, nie daje szybko o sobie zapomnieć.
Oto opowieść o atrakcyjnej Oldze, córce sklepikarzy i bezimiennym początkującym rzeźbiarzu. Jest namiętność, jest sztuka, jest zderzenie dwóch odmiennych światów. Z góry wiadomo, że problemy będą, narrator zresztą już w pierwszym zdaniu oznajmia, że dziewczyna go zostawiła. Rwanym tokiem, w dosadnych słowach, opowiada o swoim związku z rudą pięknością, któremu na drodze stanęły przesądy klasowe. Nieważne, że rzecz dzieje się w Holandii w latach 60-tych: niepokorny artysta nie zawsze mieści się w drobnomieszczańskim pojęciu poukładanego życia.
Romantyczności tu jak na lekarstwo, bohaterowie do sympatycznych nie należą, a jednak "Rachatłukum" jest piękną i przejmującą książką o miłości. Nie wzruszającą, ale właśnie przejmującą. Na tym chyba między innymi polega różnica między tanim melodramatem a dobrą historią miłosną. U Wolkersa jest coś jeszcze: maksimum treści w minimum objętości czyli cecha nie tak często spotykana w literaturze. Gorąco polecam.
______________________________________________________________________
Jan Wolkers "Rachatłukum", tłum. Andrzej Dąbrówka, Wyd. Iskry, Warszawa, 1990
______________________________________________________________________
czwartek, 9 lutego 2012
Kaszanka i inne problemy
Iwaszkiewicz nie przestaje zaskakiwać. Niedawno czytałam o tym, jakim to był dbałym mężem i gospodarzem domu, teraz okazuje się, że był również dobrym ojcem. Listy do córek Marii i Teresy (słane od ich najmłodszych lat) pokazują, że twardo stąpał po ziemi i niekoniecznie pisanie zajmowało mu najwięcej czasu. Był mocno zaangażowany w sprawy domowe poczynając od zaopatrzenia, remontów i prac ogrodowych na zamążpójściach i rozwodach córek oraz opieką nad wnukami kończąc. A przecież obowiązków związanych z działalnością literacką oraz pełnionymi funkcjami miał sporo, do tego prowadził dość rozległe życie towarzyskie. Człowiek orkiestra - można powiedzieć.
W korespondencji widać jak na dłoni charakter Iwaszkiewicza. Że był człowiekiem nad wyraz rodzinnym, to już wiadomo. W listach znać także ogromną wyrozumiałość i cierpliwość, których to cech niewątpliwie wymagało obcowanie z licznymi i często kłopotliwymi domownikami. Rzadko pozwalał sobie na narzekanie, choć można odnieść wrażenie, że ze względu na długotrwałą chorobę żony z wszelkimi kłopotami borykał się w pojedynkę. I chyba ten motyw najczęściej pojawia się w listach Iwaszkiewicza: nieustająca troska. Nie tylko o najbliższych i przyjaciół, ale i o czworonożnych domowników (było ich bez liku) i rośliny w ogrodzie. Nie ukrywam, że polubiłam pana Jarosława.
zdjęcie z archiwum Muzeum Iwaszkiewiczów
Kilka fragmentów do posmakowania:
16.IV.1950
U nas w dalszym ciągu kryzys gabinetowy w kuchni, gosposia na odchodnym zasmrodziła wszystkie wędliny, a babcia każe Wróblewskiej podawać je do obiadu. Nikt tego oczywiście nie je, tylko babcia w ogromnych ilościach, ostatnio była tak skwaśniała kaszanka, że nawet koty cioci Jadwini nie chciały jej jeść, a babcia zjadła olbrzymie dwie porcje! Wszyscy baliśmy się, że zachoruje, ale jakoś nic. [str. 240]
14.X.1950
Byłem w tych dniach u Krzywickiej, nie masz pojęcia, jakie cudo wyrasta z Rozamundy. W tych dniach Irena pisała do cioci Heli z podziękowaniem za nią, pisząc, że takiego kota w życiu nie widziała. "Krzywicka takiego kota nie widziała - ś w i a t takiego nie widział!". Wyobraź sobie, jak ja to mówię, z wielkim akcentem na słowo świat. Drapella z Siuśkiewiczów, księżna Zasralska, przed kilkoma dniami zrobiła mamie na łóżko wielką rzadką kupę, a wczoraj ten wyczyn powtórzyła u Marysi! Wstrętne kocisko! [str. 261]
12.XI.1950
Z moimi książkami nic nie słychać, wczoraj rozmawiałem z Kurylukiem o Bachu, ale poprzysiągłem sobie nic więcej w PIW-ie nie wydawać, cóż to za ludzie niemożebni - i skąpstwo takie, jak u najprywatniejszego Mortkowicza, w "Czytelniku" jeszcze mimo wszystko inne są warunki i rozmowy. Trochę przykro na starość użerać się z wydawcami - a jak na złość przeczytałem przysłaną mi z Paryża książeczkę Z czego żył Tołstoj - gdzie są wyliczone wszystkie jego honoraria! Zresztą wystarczy przeczytać listy Orzeszkowej czy Sienkiewicza, żeby wiedzieć, ile oni w tamtej "złej" epoce zarabiali i nie potrzebowali latać po wydawcach jak komiwojażerowie. No, ale trudno, w takiej epoce się żyje. [str. 267]
4.IX.1951
Charakter waszej matki jest jednym z najczystszych i najpiękniejszych charakterów, jakie w ogóle można spotkać. Dobrze jest, kiedy zdajecie sobie z tego sprawę. [str. 318]
__________________________________________________________________________________
Jarosław Iwaszkiewicz "Listy do córek" opr. Anna i Radosław Romaniukowie PIW, Warszawa, 2010
__________________________________________________________________________________
W korespondencji widać jak na dłoni charakter Iwaszkiewicza. Że był człowiekiem nad wyraz rodzinnym, to już wiadomo. W listach znać także ogromną wyrozumiałość i cierpliwość, których to cech niewątpliwie wymagało obcowanie z licznymi i często kłopotliwymi domownikami. Rzadko pozwalał sobie na narzekanie, choć można odnieść wrażenie, że ze względu na długotrwałą chorobę żony z wszelkimi kłopotami borykał się w pojedynkę. I chyba ten motyw najczęściej pojawia się w listach Iwaszkiewicza: nieustająca troska. Nie tylko o najbliższych i przyjaciół, ale i o czworonożnych domowników (było ich bez liku) i rośliny w ogrodzie. Nie ukrywam, że polubiłam pana Jarosława.
Kilka fragmentów do posmakowania:
16.IV.1950
U nas w dalszym ciągu kryzys gabinetowy w kuchni, gosposia na odchodnym zasmrodziła wszystkie wędliny, a babcia każe Wróblewskiej podawać je do obiadu. Nikt tego oczywiście nie je, tylko babcia w ogromnych ilościach, ostatnio była tak skwaśniała kaszanka, że nawet koty cioci Jadwini nie chciały jej jeść, a babcia zjadła olbrzymie dwie porcje! Wszyscy baliśmy się, że zachoruje, ale jakoś nic. [str. 240]
14.X.1950
Byłem w tych dniach u Krzywickiej, nie masz pojęcia, jakie cudo wyrasta z Rozamundy. W tych dniach Irena pisała do cioci Heli z podziękowaniem za nią, pisząc, że takiego kota w życiu nie widziała. "Krzywicka takiego kota nie widziała - ś w i a t takiego nie widział!". Wyobraź sobie, jak ja to mówię, z wielkim akcentem na słowo świat. Drapella z Siuśkiewiczów, księżna Zasralska, przed kilkoma dniami zrobiła mamie na łóżko wielką rzadką kupę, a wczoraj ten wyczyn powtórzyła u Marysi! Wstrętne kocisko! [str. 261]
12.XI.1950
Z moimi książkami nic nie słychać, wczoraj rozmawiałem z Kurylukiem o Bachu, ale poprzysiągłem sobie nic więcej w PIW-ie nie wydawać, cóż to za ludzie niemożebni - i skąpstwo takie, jak u najprywatniejszego Mortkowicza, w "Czytelniku" jeszcze mimo wszystko inne są warunki i rozmowy. Trochę przykro na starość użerać się z wydawcami - a jak na złość przeczytałem przysłaną mi z Paryża książeczkę Z czego żył Tołstoj - gdzie są wyliczone wszystkie jego honoraria! Zresztą wystarczy przeczytać listy Orzeszkowej czy Sienkiewicza, żeby wiedzieć, ile oni w tamtej "złej" epoce zarabiali i nie potrzebowali latać po wydawcach jak komiwojażerowie. No, ale trudno, w takiej epoce się żyje. [str. 267]
4.IX.1951
Charakter waszej matki jest jednym z najczystszych i najpiękniejszych charakterów, jakie w ogóle można spotkać. Dobrze jest, kiedy zdajecie sobie z tego sprawę. [str. 318]
__________________________________________________________________________________
Jarosław Iwaszkiewicz "Listy do córek" opr. Anna i Radosław Romaniukowie PIW, Warszawa, 2010
__________________________________________________________________________________
poniedziałek, 6 lutego 2012
Penelopa nie zawodzi
Penelope Fiztgerald najwyraźniej upodobała sobie jako miejsce akcji swoich powieści placówki kulturalne. Czytałam już o księgarni (The Bookshop), o teatrze (At Freddie's), tym razem przyszła kolej na muzeum. The Golden Child (1977) opowiada o perypetiach związanych z ważną wystawą w niemniej ważnym muzeum w Londynie, przy czym najciekawszymi eksponatami wydają się pracownicy tej szacownej instytucji. Barwna galeria postaci stanowi nie tylko ilustrację skomplikowanych relacji w miejscu pracy, ale i punkt wyjściowy dla serii dramatycznych i zabawnych wydarzeń.
A dzieje się sporo w tej krótkiej historyjce. Jest wątek kryminalny, jest zderzenie Wschodu z Zachodem (czyli Anglik w Związku Radzieckim), jest też nieco pechowy bohater, który musi podołać sytuacji. Wszystko podane ze smakiem i z humorem, jak to u Fitzgerald. Jeśli sięgnąć głębiej, otrzymamy wyśmienitą satyrę na instytucję muzeum oraz na okrzyczane wydarzenia kulturalne przeradzające się w istną manię. Jedno jest pewne: bez względu na wybrany poziom lektury satysfakcja zeń płynąca jest gwarantowana.;) Po raz trzeci mogę tylko ponarzekać, że autorka nie doczekała się polskich przekładów: książek lekkich i inteligentnych nie ma przecież u nas w nadmiarze.
_______________________________________________
Penelope Fitzgerald 'The Golden Child', Flamingo, 1995
_______________________________________________
A dzieje się sporo w tej krótkiej historyjce. Jest wątek kryminalny, jest zderzenie Wschodu z Zachodem (czyli Anglik w Związku Radzieckim), jest też nieco pechowy bohater, który musi podołać sytuacji. Wszystko podane ze smakiem i z humorem, jak to u Fitzgerald. Jeśli sięgnąć głębiej, otrzymamy wyśmienitą satyrę na instytucję muzeum oraz na okrzyczane wydarzenia kulturalne przeradzające się w istną manię. Jedno jest pewne: bez względu na wybrany poziom lektury satysfakcja zeń płynąca jest gwarantowana.;) Po raz trzeci mogę tylko ponarzekać, że autorka nie doczekała się polskich przekładów: książek lekkich i inteligentnych nie ma przecież u nas w nadmiarze.
_______________________________________________
Penelope Fitzgerald 'The Golden Child', Flamingo, 1995
_______________________________________________
piątek, 3 lutego 2012
Marcowe spotkanie Klubu Czytelniczego
Słowo się rzekło, Magda Szabo u płota. Zapowiadałam wcześniej w kilku miejscach, że porozmawiamy o "Świniobiciu" (1964) i tak też będzie. Literatura węgierska jeszcze w klubie nie gościła, a dobra powieść psychologiczna o trudnych relacjach rodzinnych zawsze w cenie, tak więc może być ciekawie. Wbrew tytułowi krwawo nie będzie, interesująco - na pewno.;)
Początek dyskusji: piątek 23 marca 2012 r. Zapraszam wszystkich chętnych;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)