czwartek, 29 lipca 2010

Klucz do ogrodu - Jenny Erpenbeck


Niedaleko Berlina było sobie jezioro, a nad nim dom z ogrodem. Posesja zmieniała właścicieli i swój wygląd, jedynie ogrodnik pozostawał ten sam. Pięknie tu było i spokojnie. Lata mijały, historia przetaczała się przez okolicę odciskając większe piętno na ludziach niż na miejscu. I właśnie o przemijaniu i nietrwałości życia ludzkiego jest w moim odczuciu ta powieść.


Podczas lektury miałam wrażenie, że prawdziwymi bohaterami "Klucza" są dom nad jeziorem i czas. Owszem, poznajemy 12 osób związanych z letniskiem, ale są one zaledwie punktami na osi czasu. Ich życiorysy służą tak naprawdę zaznaczeniu pewnych wydarzeń historycznych, które w końcu tez mają charakter przejściowy. Rozwój przemysłu, narodziny nazizmu i antysemityzmu, II wojna światowa, przegrana Niemiec, wypędzenia, socjalizm, zburzenie muru berlińskiego, reprywatyzacja - to wszystko staje się udziałem kolejnych mieszkańców domu. I o ile budynek z przyległościami całkiem nieźle przetrwał zawieruchę XX wieku, o tyle ludzie okazali się mniej odporni na zmiany. Jasne staje się, że człowiek pojawia się na świecie tylko "na chwilę", miejsca były już przed nim i długo jeszcze pozostaną.

Erpenbeck pisze wyjątkowo oszczędnie, nawet przysłówki należą w powieści do rzadkości. Nakreślone życiorysy są mgliste i fragmentaryczne, postaci - z wyjątkiem pierwszych właścicieli tj. rodziny żydowskiej - są bezimienne. Zupełnie inaczej napisane zostały rozdziały zatytułowane "Ogrodnik"(swoją drogą bardzo ciekawa i zagadkowa postać): tu autorka szczegółowo wymienia czynności wykonywane w trosce o dom i ogród. Można wnioskować, że mieszkańcy tylko uzupełniają całość, są rekwizytami. Ciekawe jest również umieszczenie historii domu w specyficznych ramach: początek stanowi opis kształtowania się terenu od zarania dziejów, a koniec - rozbiórka budynku.

Po "Południcy" Julii Franck to moje kolejne udane spotkanie z prozą młodych literatów (a właściwie literatek) niemieckich. "Klucz do ogrodu" jest książką o nieprzeciętnej "urodzie", z gatunku tych głęboko zapadających w pamięć.

Jenny Erpenbeck, "Klucz do ogrodu", Wydawnictwo W.A.B., 2010

poniedziałek, 26 lipca 2010

Zadie Smith przedstawia: Poparzone dzieci Ameryki


Wbrew notce na okładce Zadie Smith napisała jedynie wstęp do tego zbioru opowiadań, natomiast wyboru dokonała para włoskich wydawców zapaleńców. Teksty dobrano podobno według precyzyjnego klucza: odzierają ze złudzeń wyobrażenia o Ameryce jako krainie dobrobytu i szczęścia, a autorami są najwybitniejsi pisarze młodego pokolenia. Piszę "podobno", bo po lekturze mam mieszane uczucia i myślę, że informacje z okładki są nieco przesadzone.


Spośród kilkunastu autorów w Polsce wydano książki zaledwie kilku m.in. Eugenidesa, Foera, Budnitz, Eggersa czy Lethema. Czy są oni wybitni, nie wiem. Niektóre opowiadania są dobre, niektóre nijakie. Niektóre rzeczywiście burzą amerykański mit, niektóre według mnie zupełnie przypadkiem znalazły się w zbiorze. Jedno jest pewne: większość z nich faktycznie nie napawa optymizmem. Wyłaniający się obraz przedstawia ludzi przegranych, bez ambicji, często "popapranych", dotkniętych uzależnieniami, chorobami i ocierających się o śmierć. Niezbyt to oryginalne i nawet surrealistyczne wstawki nie pomogą.

Gdybym miała wskazać moje ulubione opowiadania, byłyby to "Ale lala" Homes o randkach z lalką Barbie, "Dentofilia" Slavin o dziewczynie porośniętej zębami oraz "Chlust" Budnitz znane z jej zbiorku "Ładnego dużego amerykańskiego dziecka". Trudno jednak nazwać je rewelacyjnymi - ot, przyzwoicie napisane. I taka w głównej mierze jest moim zdaniem cała książka czyli w sumie dość przeciętna.

Zadie Smith przedstawia: "Poparzone dzieci Ameryki", Wydawnictwo Znak, 2005

piątek, 23 lipca 2010

Kraina zimnolubów - Tilmann Bünz


Gdyby nie notka Mary, raczej nie trafiłabym na tę książkę. Szkoda by było, bo jest doprawdy znakomita: świetnie napisana i - zaryzykuję stwierdzenie - odkrywcza. Oprócz tematów znanych np. ograniczanie spożycia alkoholu, parytety w zarządach spółek, ochrona waleni, autor (niemiecki dziennikarz) porusza szereg innych zagadnień, które zgodnie z informacją na okładce czynią Skandynawię regionem dość egzotycznym.

Książka podzielona jest na 7 rozdziałów, najwięcej uwagi poświęcono Szwecji, którą Bünz zna raczej dość dobrze, jako że spędził tu z rodziną 5 lat. Pisze także o innych krajach skandynawskich, a ponadto Grenlandii i Spitsbergenie. Mnie najbardziej zainteresowała Islandia: ta największa na świecie wyspa wulkaniczna jest bezdrzewna, ma największą liczbę noblistów przypadających na jednego mieszkańca (co nie dziwi, skoro liczba ludności wynosi niewiele ponad 300.000), a władze poważnie traktują tu lokalne wierzenia w elfy i trolle.

Z innych ciekawostek: Finowie będący potęgą na rynku usług telekomunikacyjnych są nadzwyczaj małomówni, rolnicy norwescy w trosce o swoje krowy kupują im specjalne materace, numer identyfikacyjny w Szwecji daje urzędnikom dostęp do tak szczegółowych informacji o obywatelach jak np. zgłoszenie kota na kwarantannę. Autor równie interesująco przedstawił także pracę na platformie wiertniczej oddalonej o 160 km od lądu oraz życie traperów na dalekiej Północy, podobnie zresztą jak śpiewających marynarzy znad Morza Arktycznego czy objazdową bibliotekę w Laponii.

Książka jest na tyle obrazowa, że aż chce się spakować i wyruszyć na zwiedzanie. Jedynym zgrzytem są błędy tłumaczki, która ma ewidentne problemy z gramatyką i związkami frazeologicznymi. Poza tym - duża gratka dla osób zainteresowanych Skandynawią.

Tilmann Bünz, "Kraina zimnolubów. Skandynawia dla początkujących", Wydawnictwo Dolnośląskie, 2010

środa, 21 lipca 2010

Miłość po polsku - Manuela Gretkowska


Mimo szczerych chęci nie byłam w stanie wgryźć się w tę powieść. Pierwsze 73 strony przeczytałam sumiennie, później starałam się już tylko dobrnąć do końca. A przecież punkt wyjścia był interesujący: 43-letni mężczyzna po przejściach, mieszka od lat w Szwecji, poznaje kobietę życia. Nowa miłość, nowe życie.


Przede wszystkim uderzyło mnie rozproszenie - obok głównego wątku są tu dziesiątki innych. Gretkowska pisze o rozbitych rodzinach, toksycznych związkach, nowotworach, depresjach, zdradzie, emigracji, small biznesie, a nawet o polskiej demokracji i szpiegostwie. Niby wszystko wiąże się z życiem głównego bohatera, Miłosza, a jednak przytłacza i spycha tytułową miłość na boczne tory. Całość rozłazi się w szwach i oprócz kilku bon motów (np.: Szczęściarz, poznać kobietę swojego życia w wieku, gdy nie będzie już obwiniać ciebie za swoją przeszłość (s. 82)) nic tu dla siebie nie znalazłam. No, może jeszcze dobre, otwarte zakończenie.

Manuela Gretkowska, "Miłość po polsku", Świat Książki, 2010

poniedziałek, 19 lipca 2010

Drobne szaleństwa - Kaja Malanowska


Wyobraź sobie takie pobudki:

Budzi mnie światłowstręt i ból głowy przed szóstą rano. Kac po jednym piwie. Rozwolnienie. Kręgosłup. Jak zwykle moja własna fizjologia obraca się przeciwko mnie. Odkąd schudłam, ciągle się dziwię, że takie małe ciałko może dostarczyć tyle przykrości. W ogóle nie umiem panować nad własnymi uczuciami. Jest ich po prostu zbyt dużo. Wyciekają na zewnątrz, nawet kiedy staram się uszczelniać, zatykać i korkować. Parę razy dziennie mam napady paniki tak silne, że drętwieją mi palce u rąk, wargi i język. Trudno mi się wtedy utrzymać na nogach. W nocy budzę się, jęcząc i narzekając. Jego też budzę. Wstyd. (s. 26)


Albo inne dolegliwości:

Jazda metrem i przemarsz przez plac Bankowy wymagają wielkiego wysiłku woli. Męczą mnie ludzie wokół, chrząkania, nieznośne pomruki, jaki wydają, zapach ich nieświeżych oddechów, zbyt głośne rozmowy, ruch na przystankach autobusowych. Wydaje mi się, że nie zniosę płyt chodnikowych, krawężników, plackowo wyłysiałych trawników. Wytrącają mnie z równowagi witryny sklepowe, odłażące ze ścian plakaty, odpadający tynk. Świat wokół staje się zbyt agresywny i nie potrafię się odizolować od natłoku szczegółów, które wciskają mi się do głowy. (s. 150)


Nie jest lekko, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Główną bohaterkę, a zarazem narratorkę, dopada załamanie nerwowe. Nic jej się nie chce, jest rozchwiana emocjonalnie, zaniedbuje dom i pracę. Nie jest to jednak totalny zjazd w dół, bo czasem stara się opanować i szuka dla siebie ratunku. Jeśli jednak przyjrzeć się dokładnie "historii choroby" Mai, to łatwo da się zauważyć, że źródłem problemów jest ona sama. Skupia się całkowicie na sobie i natarczywej miłości do męża, jego nieobecność rozbija ją. Inni są irytujący, stają się ważni tylko wtedy, gdy mają czas i cierpliwość ją wysłuchać. Nawet kilkunastoletnia córka pojawia się w polu widzenia niczym duch, Mai na rękę jest jej zaradność i przedwczesna dojrzałość. Można się zastanawiać, jak długo rodzina i przyjaciele wytrzymają z taką osobą.

W jednej z recenzji przeczytałam, że powieść dość szybko staje się nudna. Nic podobnego. Niewiele w niej się dzieje, otrzymujemy za to bardzo szczegółowy zapis poczynań głównej bohaterki (notatki mają służyć terapii) z jej szarego życia. A jednak czyta się to z zainteresowaniem, mimo że chciałoby się potrząsnąć tą marudą (gdyby była dzieckiem, dodałabym: rozwydrzoną) i kazać się opamiętać. Krótkie zdania i prosty język nadają książce dobry rytm, natomiast wspomnienia z dzieciństwa i opowieści o znajomych (tak, tak, czasem uwaga Mai skupia się na także innych;) pozwalają na złapanie oddechu i oderwanie się od cierpień narratorki. Przy całej swojej obsesyjności Maja pozostaje bystrą obserwatorką otoczenia, jej spostrzeżenia są celne, choć często złośliwe.

Książki nie miałam w planach czytelniczych, po prostu wpadła w moje ręce w bibliotece i okazała się bardzo miłą (i dobrą) niespodzianką. Wreszcie trafiłam na opis życia człowieka z ulicy, a nie z okładek kolorowych magazynów. Chciałoby się prosić o lepszą szatę graficzną i staranniejszą korektę (np. tytuł filmu wspominany na str. 151 to raczej 'True romance', a nie 'Truth romance' ; jeśli zaczynamy "po pierwsze" (str. 21), to wypadałoby kontynuować wyliczankę, a więc "po drugie" itp.), ale składam to na karb ograniczonych finansów młodego wydawnictwa. Jednego jestem pewna po lekturze: nie chciałabym być w skórze ani głównej bohaterki, ani jej bliskich.

Kaja Malanowska, "Drobne szaleństwa", Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2010

piątek, 16 lipca 2010

Erynie - Marek Krajewski

To prawda, że opis Lwowa bardzo przypomina Wrocław z serii Krajewskiego o Breslau. Prawdą jest również, że Popielski to kalka tamtejszego komisarza policji Mocka: przesadnie dba o wygląd, potrafi być i brutalny, i szarmancki, nie stroni od wszelakich rozkoszy ciała, a na dodatek uwielbia ćwiczenia translatorskie z łaciny. Obaj są także podobni z wyglądu. To jednak zupełnie nie przeszkadzało mi podczas lektury "Erynii". Ba! Po rozczarowującej "Głowie Minotaura" czytało się je świetnie.


Jako że autor jak zwykle reprezentuje dobry poziom i o zbytnich zaskoczeniach nie ma tu mowy, skupię się na luźnych uwagach.

Po pierwsze, pojawiają się dwaj bohaterowie samotnie wychowujący niepełnosprawnych synów. Ciekawy szczegół. Inna rzecz to wątek bezrobocia (jest maj 1939 r.) oraz wiążące się z nim wyrzucenie na margines życia społecznego. Zjawisko to dotyka jednego z samotnych ojców i poniekąd ma fatalny wpływ na jego losy. Muszę przyznać, że spodobał mi się taki "społecznikowski" gest pisarza, szczególnie że nie trąci dydaktyzmem. W Polsce mało jest literatury na podobne tematy, a przecież to ważne problemy dotykające sporą grupę osób w naszym kraju.

Po drugie, w epizodzie pojawia się autentyczna postać abp metropolity lwowskiego Bolesława Twardowskiego. Stara się zapobiec atakom lokalnej endecji na Żydów w związku z podejrzeniami o rytualny mord dokonany na chrześcijańskim dziecku. O ile Twardowski wiele dobrego zdziałał dla społeczeństwa (m.in. czynnie przeciwdziałał bezrobociu), o tyle nic nie wyczytałam na temat jego ewentualnych wystąpień przeciw antysemityzmowi. Naturalnie nie świadczy to o braku takowych, ale zastanawiam się, dlaczego autor zamieścił ten wątek. Czy był to ukłon w stronę kleru, czy raczej specyficzne zarysowanie tła wydarzeń?

Po trzecie, od kryminału oczekuję precyzyjnej konstrukcji i wychodzę z założenia, że każda postać ma czemuś służyć i stąd wątek policyjnego patologa Podhirnego wydaje mi się niedokończony. Przez pewien czas można odnieść wrażenie, że stanie się ważny dla dalszego rozwoju akcji, tymczasem autor dość nieoczekiwanie i ostro usunął go z gry. Zupełnie jakby stracił pomysł na bohatera, który miał wszak swoją małą tajemnicę. Ale może się czepiam.

Suma sumarum lektura bardzo udana. Wartka akcja, ciekawe postaci i tło wydarzeń - czegóż chcieć więcej. Dodatkowe plusy to zakończenie i piękna szata graficzna (niestety wydanie w twardej oprawie jest tylko klejone, książka ma skłonności do rozpadania się;). Jeśli w sprzedaży pojawi się audiobook w interpretacji Roberta Więckiewicza (czytał powieść w radiowej Trójce), nie omieszkam go przesłuchać.

Marek Krajewski, "Erynie", Wydawnictwo Znak, 2010

środa, 14 lipca 2010

Lista pana Rosenbluma - Natasha Solomons


Żeby stać się Brytyjczykiem, wystarczy spełnić zaledwie (sic!) 115 warunków, począwszy od mówienia wyłącznie po angielsku, poprzez dbałość o higienę, noszenie ubrań szytych na miarę, niewyróżnianie się, a na przynależności do klubu golfowego kończąc. Tak przynajmniej wydaje się głównemu bohaterowi powieści Natashy Solomons.


Jack Rosenblum wraz z żoną Sadie i malutką córeczką Elisabeth przybywa do Londynu w 1937 r., szukając schronienia przed antysemicką nagonką w nazistowskich Niemczech. Bierze sobie do serca zalecenia urzędnika z żydowskiej organizacji i za wszelką cenę stara się zasymilować. Proces trudny i kosztowny, zwłaszcza jeśli robi się to z zapałem neofity, jaki reprezentuje Jack. Można powiedzieć, że chce być bardziej angielski niż Anglicy. Nic nie jest w stanie go powstrzymać nawet wówczas, gdy wszystkie kluby golfowe odrzucają jego prośbę o członkostwo, a tym samym uniemożliwiają spełnienie ostatniego punktu z listy. Przecież można wybudować swoje własne pole golfowe, nieprawdaż?

Państwo Rosenblum przeprowadzają się zatem do hrabstwa Dorset, gdzie rozpoczyna się nie tylko budowa pola, ale kolejny proces asymilacji, tym razem ze społecznością wiejską. Jack jest na tyle owładnięty myślą o swoim klubie, że nie zauważa swojej śmieszności. Podobnie jak nie zauważa, że jego pojęcie o byciu dżentelmenem odbiega od panujących zwyczajów. Jedynie żona opiera się asymilacji i mimo upływu lat nie może przeboleć utraty rodziny z Berlina. W przeciwieństwie do męża nadal czuje się Żydówką i hołduje dawnym zwyczajom, które przekładają się m.in. na obchodzenie świąt religijnych i gotowanie potraw według rodzinnych przepisów. Muszę przyznać, że opisywane specjały bardzo pobudzają wyobraźnię (oraz pracę ślinianek;), a przepis na kurczaka koronacyjnego - choć akurat nie wywodzi się z tradycji żydowskiej - zamierzam kiedyś wypróbować.

Powieść jest napisana z humorem, aczkolwiek nieprzesłodzona. Zmagania głównego bohatera bardzo wciągają i można tylko podziwiać jego niezłomność. W moim odczuciu ta książka jest właśnie o realizacji marzeń i wierności ideałom, mimo że w przypadku Jacka i Sadie obie kwestie oznaczają coś innego. Ważnym bohaterem powieści są Anglicy i ich kultura, autorka pisze o nich z dużą dawką realizmu, ale i pobłażliwością. Jedno jest pewne - koloryt życia na wsi udało jej się przedstawić bardzo dobrze.

Podsumowując - kolejna idealna lektura na lato. Świetnie napisana, ciepła i dowcipna, a co ważne - zmuszająca do refleksji.

Natasha Solomons, "Lista pana Rosenbluma", Rebis, 2010

poniedziałek, 12 lipca 2010

Fala upału - Penelope Lively


Tytuł jak najbardziej pasuje do obecnej pogody i jak najbardziej oddaje treść powieści. Główni bohaterowie spędzają lato na wsi licząc na chwile wytchnienia. Na próżno. Pogoda jest wyjątkowo piękna i upalna, a wraz ze wzrostem temperatury otoczenia wzrasta także temperatura emocji. O idylli na wsi można tylko pomarzyć.


Paulina spędza wakacje w wiejskim domku z dorosłą córką Teresą, jej sporo starszym mężem i 2-letnim synkiem. Mieszkając pod wspólnym dachem ma okazję zaobserwować ich relacje małżeńskie, które nie napawają jej optymizmem. Z niepokojem zauważa, że przypominają jej własne małżeństwo, które zakończyło się rozwodem wiele lat wcześniej. Rozpoznaje znaki ostrzegawcze i nadciągające zagrożenie, ale stara się nie wtrącać; z dystansem, a zarazem czujnością, obserwuje rozwój wypadków. Nasuwa się pytanie: czy córka musi powtarzać błędy matki? Teresa jest przecież inteligentna i świadoma postępowania męża. A jednak...

Lively doskonale pokazuje niuanse zdrady małżeńskiej i związanej z nią wojny nerwów. Akcja rozwija się powoli, co tylko dodaje książce smaczku. Powstał całkiem przyzwoity obraz życia inteligencji brytyjskiej pod koniec XX w., nakreślony - co ważne - przy pomocy skromnych środków. Drażnić mogą nachalne przejścia do retrospekcji, ale warto przymknąć na nie oko, bowiem w zamian otrzymujemy solidnie skonstruowaną powieść obyczajową. Gdybym miała wskazać na pewne podobieństwa literackie, byłaby to proza Anity Brookner - obie autorki z podobną powściągliwością i wprawą piszą o komplikacjach uczuciowych.

Na szczególną uwagę W "Fali upału" zasługuje życie na wsi, które jest tematem książki zięcia Pauliny. Autorka przemyciła kilka niezmiernie ciekawych spostrzeżeń dotyczących konceptu samej wsi: przede wszystkim wieś stała się mitem. Wyobrażenia o sielskiej atmosferze życia na prowincji odbiegają od realiów: cisza i bezpieczeństwo należą do przeszłości, a zdrowa, ekologiczna żywność pozostawia wiele do życzenia. A jednak mit ten jest intensywnie podtrzymywany przez reklamę i coraz bardziej pomysłowe atrakcje turystyczne. Zdecydowanie do rozważenia.

Powieść nie jest pozbawiona wad, nie jest też tak złożona jak omawiany tu niedawno 'Moon Tiger', ale godna polecenia. Przeczytać nie zawadzi.

Penelope Lively, "Fala upału", Świat Książki, 2000

Wakacyjna ankieta


W blogowym łańcuszku-ankiecie Basia zadała mi pytanie:

Czy czytając jakąś książkę, dowolnego gatunku, zwracacie uwagę na ukryte przesłanie, nie tylko to widoczne gołym okiem, ale czy staracie się kopać jak najgłębiej, aby rozgryźć psychikę autora, niejako naświetlić jego dagerotyp, czy może liczy się dla was sama opowiedziana przezeń historia?

Wydaje mi się, że ukryte przesłanie czy też tzw. drugie dno nasuwa się pod lektury samo i jest ono ściśle związane z osobowością czytelnika. Biorąc pod uwagę np. "Trylogię" Sienkiewicza można ją czytać wg szkolnego klucza czyli jako lekturę ku pokrzepieniu serc, co było zapewne cenne w czasach zaborów czy wojny. Dzisiaj zapewne zwróciłabym uwagę na sposób przedstawiania kobiet i niepoprawność polityczną pisarza. Historycy mogliby wyszukiwać błędy historyczne i zastanawiać się, czy to dowód niewiedzy autora czy celowy zabieg.
Jeśli chodzi o moje czytanie, to mam lekki "skręt" feministyczny, ale bez przesady. Lektura (tak jak i spotkania z ludźmi) jest zawsze dobrą okazją do zweryfikowania własnych poglądów, to jak przeglądanie się w lustrze;)
Psychiki autora nie staram się rozgryźć, wolę wierzyć, że twórca i dzieło to dwa osobne byty. Czasem jednak wyraźnie widać, że pewne wątki powtarzają się w kolejnych utworach, a co gorsza, że pisarz pisze wciąż tę samą książkę. Wtedy podejrzewam, że powtórki świadczą o tym, co ważne dla autora. I jeśli np. w kolejnej powieści główna bohaterka jest kobietą niezależną po przejściach, świetnie radzącą sobie z trudnościami, to dochodzę do wniosku, że albo ma cechy autorki, albo autorka chciałaby taka być;) Często wyszukiwanie takich powtórzeń sprawia mi frajdę.

Mam nadzieję, że odpowiedź coś wyjaśnia:)

************************

Moje pytania dla Elenoir i Sygrydy:

1. Do jakiego kraju, miasta, miejsca chciałabyś pojechać zainspirowana lekturą? Jaka to była książka? A może już w takim miejscu byłaś? W takim razie jak wypadła konfrontacja?

2. Jakie i dlaczego było Twoje największe rozczarowanie literackie w wykonaniu ulubionego autora/autorki?

3. Czy w przypadku powieści zwracasz uwagę na jakiś szczególny rys bohaterów np. strój, spożywane potrawy itp.?


Zasady ustaliła Maniaczytania:

- osoba wywołana odpowiada na swoim blogu na zadane pytania
- zadaje pytania kolejnym osobom i powiadamia je o tym.

Można wykorzystać oryginalne pytania (patrz niżej), dodać własne lub zadać tylko własne;)

1. Do jakiego kraju, miasta, miejsca chciałabyś pojechać zainspirowana lekturą? Jaka to była książka? A może już w takim miejscu byłaś? W takim razie jak wypadła konfrontacja?
2. Jakie jest Twoje ulubione miejsce do czytania latem?
3. Poleć mi jedną książkę do przeczytania w wakacje.

piątek, 9 lipca 2010

Południca - Julia Franck


Punktem wyjścia dla historii opowiedzianej w powieści jest zdarzenie z życia ojca Julii Franck. Jako siedmioletni chłopiec podczas ucieczki Niemców ze Szczecina w 1945 r. został pozostawiony na dworcu przez matkę, która już po niego nie wróciła. Dzięki poszukiwaniom autorki okazało się, że kobieta wróciła w okolice Berlina, gdzie do końca życia mieszkała w odosobnieniu z siostrą. O dziecku nikt z jej znajomych nie wiedział. Porzucenie syna posłużyło za kanwę książki, reszta to fikcja.


Helenę poznajemy w przededniu I wojny światowej, ma ok. 7 lat, mieszka w Budziszynie z rodzicami i uwielbianą starszą siostrą Martą. Od początku zastanawiają relacje z matką: kobieta traktuje młodszą córkę niemal z nienawiścią, prawdopodobnie dlatego, że śmiała urodzić się po śmierci swoich czterech braci-niemowlaków. Matka żyje w swoim świecie, sprawia wrażenie szalonej, przez co jej wyobcowanie w lokalnej społeczności (spowodowane żydowskim pochodzeniem) potęguje się. Ojciec również nie stanowi podpory dla dzieci: zauroczony matką nie dostrzega ich starań o utrzymanie domu, deprecjonuje wyjątkowe zdolności Heleny.

Można się domyślać, że właśnie dzieciństwo i postawa rodziców naznaczyły główną bohaterkę i sprawiły, że była dość powściągliwa w okazywaniu uczuć, a nawet chłodna. Oddana była właściwie tylko siostrze, tylko o nią zabiegała i troszczyła się na wszelkie możliwe sposoby. Ich relacje zmieniły się dopiero wówczas, gdy Helena się zakochała, a później wyszła za mąż. Chłód jednak pozostał. O ile mężczyzn traktowała z dystansem, o tyle całkowicie angażowała się w pracę: jeśli nie w szpitalu jako ceniona pielęgniarka lub w aptece jako pomocnica, to w domu przy prowadzeniu gospodarstwa. Odrzucenie przez rodziców zaowocowało potrzebą bycia użyteczną i najwyraźniej ta użyteczność dawała kobiecie poczucie bezpieczeństwa i wewnętrzny spokój.

Mimo pamięci o przeżyciach z dzieciństwa Helena z czasem zaczyna przypominać swoją matkę: wobec synka staje się szorstka, niekiedy porywcza, coraz bardziej zapada się w milczenie. Jakby nieświadomie poddała się tytułowej południcy, która według legendy w zamian za opowieść może zdjąć urok ze swojej ofiary i uwolnić ją od pomieszania zmysłów. Helenie chyba na tym nie zależy, nawet dramatyczne wydarzenia wojny nie są w stanie zakłócić jej zobojętnienia. Przypomina automat: dokładna i obowiązkowa, a jednak bez emocji. Wszystko wskazuje na to, że podobnie jak jej matka, "oślepła na serce".

Portret psychologiczny głównej bohaterki jest bodaj największym atutem tej książki - jest tak dogłębny, że postępowanie Heleny wydaje się zrozumiałe. Trudno ją polubić, ale przecież nie o to chodzi. Niezmiernie ciekawe jest również tło głównych wydarzeń czyli Berlin lat 20-tych i 30-tych, a więc kryzys, początki narodowego socjalizmu i antysemityzmu, ale także rozkwit sztuki i filozofii. Nieco rozwlekłe wydały mi się pierwsze rozdziały dotyczące okresu budziszyńskiego, na szczęście później akcja płynie wartko i można się nawet przyzwyczaić do znikomych dialogów zapisywanych bez tradycyjnego wyodrębnienia akapitem, myślnikiem itp. Drażniły mnie natomiast przeskoki do niewiele wcześniejszych wydarzeń i powroty do punktu wyjścia, w moim odbiorze wprowadzały więcej chaosu niż urozmaicenia.

Cieszę się, że na rynku polskim pojawia się wreszcie coraz więcej współczesnej literatury niemieckiej, bo "Południca" dowodzi, że warto ją poznawać. Zwłaszcza jeśli mowa jest o powieściach oferujących różne możliwości interpretacyjne, jak to jest w przypadku omawianej tutaj książki. Daleka jestem od zachwytu, ale na pewno będę poszukiwać innych utworów Julii Franck.

P.S. Nie należy sugerować się zbytnio streszczeniem na okładce, jest mylące.

Julia Franck, "Południca", Wydawnictwo W.A.B., 2010

środa, 7 lipca 2010

Gwałt. Opowieść miłosna - Joyce Carol Oates


Tytuł może wydać się zastanawiający, ale faktycznie oddaje treść tej minipowieści. Jest tu brutalny, zbiorowy gwałt na młodej, atrakcyjnej kobiecie dokonany przez grupę naćpanych chuliganów, jest i miłosne zauroczenie. Jednak wcale nie to nietypowe zestawienie powoduje, że lektura pozostawiła we mnie mieszane wrażenia.


W bardzo oszczędny sposób Oates pokazuje wydarzenia mające miejsce po gwałcie: traumę ofiary i jej 12-letniej córki, nastawienie okolicznej społeczności oraz manipulacje prawników. Winą starają się obarczyć ofiarę, która "sama się o to prosiła", bo przecież wracała nocą przez park i była prowokująco ubrana. Insynuują, jakoby kobieta była pijana, sama proponowała seks za pieniądze, a jej pozew był formą zemsty na niedoszłych klientach. Rodziny przestępców (zwłaszcza ich damska część) podejmują grę: twierdzą, że mężczyźni są niewinni i na wszelkie - głównie agresywne sposoby - manifestują swoje odczucia.

Przyznaję, to może robić mocne wrażenie. Niemniej przez cały czas towarzyszyło mi uczucie, że podobną historię słyszałam już ładnych kilka razy i że była tematem sporej ilości filmów telewizyjnych. To uczucie nasiliło się, kiedy powieściowy dramat rodzinny zaczął zmieniać się w dreszczowiec. I właśnie dlatego książka niezbyt mnie poruszyła. Z jednej strony wydała mi się nieoryginalna, a z drugiej - nieco naciągana. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość autorce w jednym: powieść jest napisana nietuzinkowym stylem, czerpiącym m.in. ze strumienia świadomości.

Mimo wszystko lektura "Gwałtu" nie była czasem straconym, zwłaszcza, że książkę czyta się dobrze i szybko (zaledwie 143 strony). A pani Oates dam jeszcze kiedyś szansę, sądząc po streszczeniach jej twórczość jest dość ciekawa.

Joyce Carol Oates, "Gwałt. Opowieść miłosna", Wydawnictwo Bellona, 2007

poniedziałek, 5 lipca 2010

Szaleństwa Brooklynu - Paul Auster


Nie wiem, na czym to polega, ale książki, których akcja osadzona jest w Nowym Jorku, mają w moim odczuciu niesamowity klimat. Niespieszna akcja, bohaterowie samotnicy lub dziwacy, knajpki i księgarnie, wszystko owiane mgiełką melancholii. Tak przynajmniej jest u Nicole Krauss, Siri Hustvedt i Paula Austera. "Szaleństwa Brooklynu" nie są wyjątkiem - znalazłam w nich to, czego szukałam.


Narratorem jest 60-letni Nathan, który niedawno przeszedł na emeryturę, rozwiódł się z żoną i przeprowadził na Brooklyn. Nie spodziewa się niczego nowego w życiu, chce tylko w spokoju dotrwać do kresu swych dni, jednak nie jest mu to pisane. Zaprzyjaźnia się z dawno niewidzianym, a mieszkającym w okolicy, siostrzeńcem Tomem, który mimo młodego wieku wydaje się bardziej zrezygnowany niż jego stryj. Akcja nabiera tempa, wydarzenia następują niemal lawinowo. Znajdziemy tu i dramat rodzinny, i historię miłosną, i elementy powieści łotrzykowskiej. Całość przedstawiona z dużą dozą humoru, a przede wszystkim z ogromną wyrozumiałością dla ludzkich słabości.

"Szaleństwa Brooklynu" są dla mnie książką o poszukiwaniu szczęścia i peanem na cześć życia, co nie oznacza, że Auster napisał wesolutką powieść z happy endem. Znajdziemy tu również echa wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 2000 r. i krytykę polityki Busha (chyba pierwszy raz spotykam się z tak jawnym wyrażeniem poglądów politycznych autora w swojej powieści). Jest to także książka o książkach i ich miłośnikach; fakty z historii literatury przytaczane przez jednego z bohaterów świadczą o dużej erudycji Austera. Last but not least jest to również hołd złożony samemu Brooklynowi, autor z miłością pisze o jego mieszkańcach, być może dlatego, że sam od lat tu mieszka;)

Lektura bardzo przyjemna i satysfakcjonująca, rozbudzająca apetyt na kolejne książki utrzymane w podobnym klimacie.

Paul Auster, 'The Brooklyn Follies', Faber & Faber, 2005

piątek, 2 lipca 2010

Kawa u Doroty - Wojciech Chmielewski


Jeśli przyjrzeć się dokładnie okładce, zobaczymy tył obrazu, a na nim sylwetkę zgrabnej kobiety wygiętej w erotycznej pozie. Rysunek w połączeniu z tytułem (oba w różowym kolorze) mogą sugerować namiętną historię miłosną, ale nic bardziej mylnego.


Narratorem jest mężczyzna ok. 40-letni, niegdyś artysta malarz z udanymi wystawami w dorobku, obecnie wykonawca drobnych prac graficznych. Opowiada o dzieciństwie w małej mieścinie w Beskidzie, przeprowadzce do Warszawy, niezbyt udanym małżeństwie rodziców, a przede wszystkim o własnym niespełnieniu. Od dziecka wykazywał talent malarski, który niestety z czasem zaniedbał. Wydaje się, że tylko córeczki wywołują u niego tzw. iskrę w oku, reszta (łącznie z żoną) jest szarą, monotonną codziennością, którą trzeba przeżyć.

Monotonny jest również główny bohater, sprawia wrażenie, jakby przez całe życie w kluczowych momentach brakowało mu zdecydowania i wytrwałości. Dość łatwo rezygnował z przyjaźni i związków z kobietami, nie potrafił pójść za ciosem. Zobojętniały, przygaszony, bez emocji - taki autoportret wyłania się z powieści. Być może dlatego zupełnie mnie nie poruszył i wydał mi się nijaki.

Po lekturze miałam wrażenie, że autor chciał napisać ambitną książkę, a skończyło się na niezbyt oryginalnym powielaniu ogranych tematów: urokliwe dzieciństwo na prowincji, kochana babcia, rodzice nierozumiejący syna, porzucenie sztuki na rzecz łatwiejszego zarobku. Ambicje Chmielewskiego nie ominęły także formy: oprócz wynurzeń narratora mamy tu także fragmenty pamiętnika staruszki z sąsiedztwa, którą tenże mężczyzna bardzo zainteresował. Jak dla mnie wątek całkowicie sztuczny i zbędny; kilka listów od znajomych też niewiele wnosi do całości, natomiast daje wrażenie podoklejanych na siłę. Podobało mi się natomiast ujęcie powieści w klamrę tytułowej kawy u Doroty, efekt jest doprawdy świetny.

Nie jest to książka zła, ale w moim odczuciu udaje coś, czym nie jest. Z adnotacji na końcu tekstu wynika, że napisanie "Kawy" (zaledwie 199 stron małego formatu) zajęło autorowi 2 lata - może po prostu pisarz pogubił się po drodze?

Wojciech Chmielewski, "Kawa u Doroty", Czytelnik, 2010