niedziela, 29 marca 2015

Pisać każdy może

„Maszynę do pisania” przeczytałam z niezdrowej ciekawości. Zaintrygowało mnie, co była dziennikarka i autorka kilku kryminałów ma do powiedzenia potencjalnym pisarzom. Katarzyna Bonda, której powieści moim zdaniem pozostawiają wiele do życzenia, najwyraźniej uznała się za autorytet w dziedzinie pisarstwa i wspaniałomyślnie postanowiła podzielić się wiedzą i doświadczeniem z innymi.


Czytając „Maszynę do pisana” można odnieść wrażenie, że o tworzeniu literatury wie wszystko, w końcu – jak zdradza – przez ponad 13 lat trenowałam pióro w prasie. Byłam spełnioną i dobrze opłacaną dziennikarką największych i najbardziej prestiżowych polskich tytułów (patrz: Super Express, Newsweek, Wprost, Miesięcznik Zdrowie i Naj), a poza tym na rynku jest wiele moich publikacji (patrz: sześć książek). Po przeczytaniu wstępu, będącego znakomitym przykładem przemyślanej autopromocji, nie dziwi mnie już, że poradnik Bondy pisany jest z pozycji alfy i omegi.

Autorka metodycznie i dobitnie pokazuje, jak wymagającą pracą jest pisanie. Szczegółowo omawia wybór tematu i bohatera, czas i miejsce akcji, style narracji itp. Podpowiada, jakie chwyty zastosować, aby opowieść nie była nudna, a postaci papierowe. Dla dodania otuchy przyszłym pisarzom od czasu do czasu przybiera kumpelski ton i podrzuca historyjki z własnego życia. Ma to sens, nie rozumiem jednak, dlaczego całość nazwała pisarka Kursem pisania Katarzyny Bondy, skoro gołym okiem widać, że w dużym stopniu korzystała z prac literaturoznawców, a jej rady są w istocie kompilacją cudzych dokonań. Nie podaje niestety źródeł swoich inspiracji, na próżno szukać też podobnie odnośników do przywoływanych tytułów powieści.

Podręcznik Bondy prawdopodobnie pomoże osobom marzącym o pisaniu (w szczególności rzemieślnikom literatury), natomiast szczęśliwcom obdarzonym talentem raczej nie będzie potrzebny. Tak czy owak, po lekturze „Maszyny do pisania” można uwierzyć, że pisać każdy może. Hasła typu: pisanie nie jest tylko dla geniuszy [s. 34] lub Twoja książka też ma szansę na Pulitzera [s. 282] zapewne niejednego kandydata na pisarza utwierdzą w przekonaniu, że droga do kariery literackiej stoi przed nim otworem.

Pozostaje mieć nadzieję, że ewentualni kursanci podejdą do porad autorki krytycznie, zwłaszcza że Bonda w swoich powieściach ewidentnie o niektórych z nich zapomina. Mam tu na myśli m.in. „watowanie” czyli wodolejstwo oraz szablonowość, przed którymi przestrzega w książce. I najważniejsze: nie dajmy sobie wmówić, że dawny podział na literaturę popularną i wysoką to już historia. [s. 71] To tylko pobożne życzenie Bondy.

__________________________________________________________
Katarzyna Bonda Maszyna do pisania. Kurs kreatywnego pisania
Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2015



środa, 25 marca 2015

Ernest Hemingway na obiedzie

Do „Lippa” był mały kawałek drogi i każda mijana restauracja, którą mój żołądek spostrzegał równie szybko jak oczy i nos, czyniła z tego spaceru dodatkową przyjemność. W brasserie było mało ludzi i kiedy zasiadłem na ławie pod ścianą, mając za plecami lustro, a przed sobą stolik, i kelner zapytał, czy chciałbym piwa, poprosiłem o distingué, duży szklany kufel litrowy, i o sałatkę z kartofli.

Piwo było bardzo zimne i wyborne w smaku. Pommes à l’huile były jędrne, zamarynowane, a oliwa przepyszna. Posypałem kartofle czarnym pieprzem i namoczyłem chleb w oliwie. Po pierwszym obfitym hauście piwa piłem i jadłem bardzo powoli. Kiedy pommes à l’huile zniknęły, zamówiłem drugą porcję i cervelas. Była to kiełbaska podobna do grubej, pękatej parówki, rozkrajana na dwoje i posmarowana specjalnym sosem musztardowym.

Wytarłem chlebem wszystką oliwę i sos i popijałem z wolna piwo, aż zaczęło tracić swój chłód, a wtedy go dokończyłem i zamówiłem demi, i patrzyłem, jak je ściągali. Wydawało się zimniejsze niż distingué i wypiłem je do połowy.

Ernest Hemingway Ruchome święto przeł. Bronisław Zieliński, Warszawa 2000

źródło zdjęcia

Gwoli ścisłości pommes à l’huile to ziemniaki w oliwie, do których we Francji często podaje się śledzie. Danie proste i pożywne, dobre o każdej porze roku. Sposób przygotowania jest następujący:

Składniki
4 śledzie matiasy w oleju
3 średnie ugotowane ziemniaki
1 duża czerwona cebula
1 łyżka octu winnego
3-4 łyżki oliwy
1 łyżeczka ostrej musztardy
sól, świeżo zmielony pieprz czarny
szczypior lub koper

Odsączone z zalewy śledzie pokroić na cienkie paski, cebulę pokroić w talarki i ułożyć w naczyniu warstwami. Skropić obficie oliwą.
Musztardę wymieszać z octem, dodać sól i pieprz, następnie połączyć z 2-3 łyżkami.
Na osobnym talerzu położyć ugotowane i pokrojone w talarki ziemniaki, zalać zalewą musztardową i delikatnie wymieszać. Można posypać koprem lub szczypiorem. Podawać na ciepło.

Wszystkie składniki można wymieszać w jednym naczyniu, otrzymamy wówczas sałatkę.;)


sobota, 21 marca 2015

Ruchome święto

Jeżeli miałeś szczęście mieszkać w Paryżu jako młody człowiek, to dokądkolwiek się udasz przez resztę życia, idzie on za tobą, bo Paryż jest świętem ruchomym.
Ernest Hemingway do przyjaciela, 1950

„Ruchome święto” to garść wspomnień Hemingwaya spisanych pod koniec życia, opowiadających o pobycie w Paryżu w latach 20. ubiegłego wieku. Był świeżo upieczonym mężem i ojcem, pracował tam wówczas jako korespondent zagraniczny i z otwartością charakterystyczną dla młodego wieku chłonął wrażenia, jakich na każdym kroku dostarczała mu francuska metropolia.


Na te wrażenia składały się miejsca, a więc m.in. kawiarnie, w których Hemingway pisał przy filiżance café crème lub café au lait, Szekspir i Spółka czyli księgarnia i wypożyczalnia książek w jednym, namiętnie odwiedzany tor wyścigowy, a także nabrzeża Sekwany, gdzie niedrogo można było kupić używane książki albo świeże ryby. Hemingway bywał często głodny, razem z żoną żyli wyjątkowo oszczędnie, niemniej zdarzały się sute i smakowite obiady, obficie podlewane winem. Na alkohol pisarzowi chyba zresztą nigdy nie brakowało funduszy.

Paryż to także spotkania z nietuzinkowymi postaciami, wywodzącymi się z różnych środowisk. Interesujący mógł okazać się rybak, inwalida wojenny czy połykacz ognia, poznawani najczęściej na ulicy. Osobne rozdziały autor poświęcił kilku znajomym, nie zawsze sympatycznym i godnym zaufania. Jest sfrustrowany i schorowany Francis S. Fitzgerald oraz jego rozkapryszona małżonka Zelda, jest Gertruda Stein prawiąca o straconym pokoleniu oraz uczący się boksu Ezra Pound. Ten ostatni cieszył się bodaj największą sympatią Hemingwaya, w przeciwieństwie do ledwie tolerowanego Forda Madoxa.

Lata 20. to okres, w którym przyszły noblista odchodzi powoli od dziennikarstwa na rzecz literatury pięknej i próbuje pisać opowiadania. Kilkakrotnie mowa jest o opowiadaniu "W Michigan" uznanym przez miss Stein za inaccrochable, pod koniec książki wspominane są już prace nad pierwszą powieścią tj. "Słońce też wschodzi". Mamy okazję podejrzeć mękę twórczą pisarza, poznać źródła jego inspiracji albo opinię na temat pisania, jak w przypadku rozmowy z Fitzgeraldem:
Uważałem, że przed trzema laty pisywał do „Saturday Evening Post” udane opowiadania, ale nigdy nie miałem go za poważnego pisarza. W „Closerie des Lilas” mówił mi, że pisywał dla „Post” opowiadania, które jego zdaniem były dobre i które rzeczywiście były dobre, a potem zamienił je na uległość, wiedząc dokładnie, jak ma stosować te chwyty, które czyniły z nich pokupne opowiadania tygodnikowe. Byłem tym oburzony i powiedziałem, że uważam to za kurwienie się. Odrzekł, że to jest kurwienie, ale że musi tak robić, bo z czasopism czerpie pieniądze, które musi mieć na zapas, żeby pisać porządne książki. Powiedziałem, że nie wierzę, aby ktokolwiek mógł pisać inaczej, niż najlepiej jak umie, nie niszcząc swojego talentu. Odparł, że ponieważ najprzód napisał prawdziwe opowiadanie, psucie go i zmienianie, które robił na końcu, nie wyrządzało mu szkody.
„Ruchome święto” czyta się z przyjemnością, mimo że Bronisław Zieliński nie spisał się dobrze i jego przekład chwilami męczy dosłownością. Tekst oryginalny nie wyróżnia się specjalnie pod względem stylistycznym, bo jest napisanym językiem bardzo prostym, niemniej nostalgia autora udziela się czytelnikowi. Po przeczytaniu tych wspomnień nie mam wątpliwości, że - jak twierdził Hemingway - Paryż nigdy nie ma końca.


____________________________________________
Ernest Hemingway Ruchome święto
przeł. Bronisław Zieliński Wyd. Muza, Warszawa 2000




wtorek, 17 marca 2015

Hardkorowy romans

Można nie cenić literatury pokroju „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, ale trudno odmówić cyklowi E.L. James popularności. Ponad 70 milionów egzemplarzy sprzedanych na całym świecie (z czego połowa w samych Stanach Zjednoczonych) to wyjątkowo dobry wynik, który zaskoczył nie tylko branżę wydawniczą. W „Hardkorowym romansie” Eva Illouz próbuje pokrótce wyjaśnić ten fenomen z socjologicznego punktu widzenia.


Spostrzeżenia izraelskiej socjolożki nie zaskakują: trylogia James trafiła w swój czas, ponieważ porusza problematykę ważną dla całej rzeszy czytelników (patrz: niezaspokojone potrzeby seksu i miłości), oferując jednocześnie ponętną fantazję romantyczną oraz zakamuflowany instruktaż mogący naprawić relacje damsko-męskie. A skoro sukces książki zaowocował również zauważalnym wzrostem sprzedaży gadżetów erotycznych, coś chyba jest na rzeczy.;)

W tym wszystkim najbardziej zafrapowały mnie okoliczności powstawania „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. James zaistniała najpierw na amatorskim portalu literackim jako autorka fan fiction inspirowanej sagą "Zmierzch", z czasem zaczęła publikować pierwsze fragmenty „właściwej” powieści. Internauci czytali, komentowali i proponowali zmiany, a pisarka ponoć je uwzględniała. Pierwszy tom wydała nakładem własnym w formie ebooka oraz druku na żądanie (2011), a kiedy tytuł stał się bestsellerem, prawa do wydania papierowego wykupiło renomowane wydawnictwo. Dzisiaj „Pięćdziesiąt twarzy” bije wszelkie rekordy sprzedaży.

Praca Illouz nie jest zbytnio odkrywcza, niemniej pozwala zrozumieć (bez konieczności zgłębiania samej powieści), dlaczego opowieść o miłości ubrana w kostium seksu urzekła miliony czytelników. Co cenne, autorka zachowuje neutralny ton, przeszkadzać może jedynie chwilami aż nadto naukowy język. Książka interesująca, a polskie wydanie w opracowaniu graficznym Agaty Muszalskiej to prawdziwe cacko – aż chce się je wziąć do ręki.


____________________________________________________________________________
Eva Illouz Hardkorowy romans. Pięćdziesiąt twarzy Greya, bestsellery i społeczeństwo
przeł. Jacek Konieczny, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2015



czwartek, 12 marca 2015

Kochałam, kiedy odeszła

Mamo, czy to był odprysk raju? No to, że stanęłaś na mojej drodze. Nie umiałam podziękować za to trwanie przy mnie. Ale jeśli istniejesz, dedykuję ci pieśń o matce. [s. 192]

Narratorka „Kochałam, kiedy odeszła” wyśpiewała przejmującą pieśń. Można powiedzieć – wydobyła ją z samych trzewi. W chaotycznym monologu to wykrzykuje, to wypłakuje ból wywołany chorobą i śmiercią matki, choć prawdopodobnie kobiety nie łączyła szczególnie serdeczna więź. Sytuacja wytrąca panią A. z równowagi i czyni bezradną, w rzeczywistości to jej cierpienie wysuwa się na pierwszy plan. 


Boże, któryś stworzył niebo i Ziemię i okłamał mnie, śmierć nie jest życiem. Odkąd moja matka umarła na amen, już ci nie wierzę. Mam w dupie nagrodę za męczeństwo i mięso, które powstanie z martwych. Chcę matki doczesnej. [s. 20]

Kobieta rozpacza, bluźni przeciw Bogu, zaklina los i wszystkich świętych, albo dla odmiany tęskni, popada w otępienie, wątpi. Ulega zmiennym nastrojom, reaguje w zaskakujący sposób. Czasem odzywają się wyrzuty sumienia, czasem drobne pretensje. Z tego emocjonalnego chaosu wyłania się stopniowo obraz matki, odkrywanej poniekąd na nowo: córka zaczyna dostrzegać w niej wreszcie kogoś więcej niż tylko rodzica.

Patrzę na kobiety. Tą mogłabyś być za parę miesięcy, tamtą dopiero za trzydzieści lat, o a tą, tą to już w tej chwili. Szłabyś lekko kołysząc biodrami, jakby nigdy nic. Aż duszę się od tej myśli, że nie wiedziałabyś wiele o cierpieniu. Z latami jedynie szłabyś coraz bardziej ociężale, na niższych obcasach. [s. 18]

Anna Augustyniak z brawurą oddaje poszczególne stany emocjonalne bohaterki. Imponuje różnorodność wykorzystanych gatunków i form: od modlitw i pieśni religijnych przez gry słowne i rymowanki po niesmaczne żarty i przekleństwa. Potrafi być nostalgiczna i liryczna, gdy dotyka spraw miłości, lub do bólu rzeczowa, tak jak wówczas, gdy opisuje ciało ulegające stopniowemu rozkładowi. To wszystko czemuś służy natłok odczuć i myśli powoli słabnie, pojawia się spokój.

Dotknęłaś czegoś nie do pojęcia. Nie łudźmy się, nie pojmę tego nigdy. Jak można odejść, okraść mnie z siebie? Byłam częścią twego ciała. Czułam to, co smakował twój język. Wchłaniałaś w siebie, we mnie życie. Budowałaś mnie, zbudowałaś. Potem zabrałaś wszystko. Na pozór niczego we mnie nie jest mniej. Każde włókno w moim ciele zostało. Jestem pamiątką po tobie, szyldem, świadectwem, że istniałaś naprawdę.[s. 182]

Pozostaje jeszcze kwestia tytułowego kochania: równolegle z odchodzeniem matki w życiu pani A. pojawia się kochanek. Tajemniczy Amad pozostanie dla nas do końca zagadką, jako że wątek miłosny został ledwie zasygnalizowany. Szkoda, bo mógłby stanowić przeciwwagę dla lamentu głównej bohaterki i pokazać jej postać w szerszym kontekście. Ale to mój jedyny zarzut pod adresem „Kochałam, kiedy odeszła”, książki ze wszech miar nietuzinkowej.

_______________________________________________________________________
Anna Augustyniak Kochałam, kiedy odeszła, Wydawnictwo NISZA, Warszawa 2013


niedziela, 8 marca 2015

Portret kobiecy

Wisława Szymborska

Portret kobiecy

Musi być do wyboru.
Zmieniać się, żeby tylko nic się nie zmieniło.
To łatwe, niemożliwe, trudne, warte próby.
Oczy ma, jeśli trzeba, raz modre, raz szare,
czarne, wesołe, bez powodu pełne łez.
Śpi z nim jak pierwsza z brzegu, jedyna na świecie.
Urodzi mu czworo dzieci, żadnych dzieci, jedno.
Naiwna, ale najlepiej doradzi.
Słaba, ale udźwignie.
Nie ma głowy na karku, to będzie ją miała.
Czyta Jaspersa i pisma kobiece.
Nie wie po co ta śrubka i zbuduje most.
Młoda, jak zwykle młoda, ciągle jeszcze młoda.
Trzyma w rękach wróbelka ze złamanym skrzydłem,
własne pieniądze na podróż daleką i długą,
tasak do mięsa, kompres i kieliszek czystej.
Dokąd tak biegnie, czy nie jest zmęczona.
Ależ nie, tylko trochę, bardzo, nic nie szkodzi.
Albo go kocha, albo się uparła.
Na dobre, na niedobre i na litość boską. 


____________________________________________________________
Wisława Szymborska Wiersze wybrane, Wydawnictwo a5, Warszawa 2010


czwartek, 5 marca 2015

Miasto Słońca

Nigdy nie byłam w Mińsku i być może dlatego wyobrażałam go sobie jako szare, betonowe miasto o monumentalnym, socrealistycznym sznycie. Czytając książkę Artura Klinau, zobaczyłam jednak miasto, owszem, pokiereszowane przez historię, ale pełne dźwięków i zapachów, oraz na swój sposób piękne. Tak piękne, jak wydawać się może dowolne miejsce na świecie, w którym spędziło się szczęśliwe chwile.


W „Przewodniku po Mieście Słońca” nie znajdziemy ani listy zabytków, ani standardowych informacji przydatnych podczas zwiedzania. Tak naprawdę autor oprowadza nas po swoim dzieciństwie przypadającym na przełom lat 60.i 70., a spędzonym właśnie w Mińsku. Odwiedza adresy, które kiedyś były ważne dla jego rodziny, albo z różnych względów budzą miłe wspomnienia, takie jak na przykład to:
Przy delikatesach stał jeszcze jeden nader interesujący nas obiekt, mianowicie automat z wodą sodową. Woda z syropem kosztowała trzy kopiejki. Automaty przypominały Mojdodyry - potwory z książeczki dla dzieci. Wyciągały kanciaste łby i zbijały się na ulicach w stadka po dwie, trzy lub cztery sztuki. Ich otwarte w zdumieniu paszcze zawsze głupawo wgapiały się we mnie, kiedy podchodziłem do jednego z nich, wkładałem rękę w trapezowatą gębę, płukałem szklankę i wrzucałem w otwór w głowie trzy kopiejki. Głowa chwilę myślała, a potem z cichym odrzutowym pomrukiem napełniała szklankę musującą wodą. Czasami głowa myślała długo, udając, że nie wie, czego się od niej chce. Wówczas należało zwinąć dłoń w pięść i z całej siły trzasnąć w zdumioną gębę. Zazwyczaj działało. Do szklanki płynęła zimna woda z syczącymi bąbelkami; była to najpyszniejsza woda sodowa na świecie.[s. 30]
Szlak wędrówki widzie przez gmatwaninę podwórek do parków zdobionych pseudo-antycznymi wazami lub wprost na Prospekt, gdzie mieściły się wspomniane delikatesy i kino Tęcza. Stąd można od razu udać się na rozległe place, które były świadkiem niejednego pochodu pierwszomajowego lub na wyludniony obecnie Ptasi Rynek, gdzie w niedziele handlowano zwierzętami. Są jeszcze pałace, które w zależności od pogody mogły wydawać się żółte lub czerwone, jest też garnizon, który zawsze rozbrzmiewał odgłosami musztry i wojskowych piosenek.

Mińsk Artura Klinau bardzo łatwo zobaczyć i poczuć. I choć określenie „Miasto Słońca” używane jest ironicznie, nie mam wątpliwości, że jest zarazem metaforą skrywającą autentyczne uczucia autora. W przeciwnym wypadku nie powstałby tak liryczny portret miasta. Nie wyidealizowany, ale czuły, a przez to daleki od stereotypów związanych z Białorusią. I świetnie, bo aż się chce wyruszyć za wschodnią granicę.


____________________________________________
Artur Klinau Mińsk. Przewodnik po Mieście Słońca
przeł. Małgorzata Buchalik, Wyd. Czarne, Wołowiec 2008


niedziela, 1 marca 2015

Nieważkość

W „Nieważkości” najbardziej uderzyło mnie dziecięce okrucieństwo. Niezamierzone, dyktowane emocjami lub odruchem. Takie, które każe bezpardonowo odtrącić próbę zaprzyjaźnienia się, wykorzystać słabszą koleżankę, dotkliwie ukarać psa albo wrzucić ulubioną lalkę do pieca, żeby już więcej nie ryczała. Grzeszki, jakie codziennie przytrafiają się kilku- i nastolatkom, u Fiedorczuk mają swój ciężar. Czasem tylko coś sygnalizują, czasem wywołują niepożądane skutki. Tak właśnie było w przypadku Heli, Zuzy i Ewki, które nie były dziećmi zepsutymi czy złymi, a jedynie nie znały jeszcze zasad rządzących światem.


Opis dzieciństwa w podwarszawskim miasteczku udał się autorce wybornie. W kilkunastu scenach zwarła to, co najważniejsze w tym okresie życia: z jednej strony niewinność spod znaku jarzębinowych korali i szkiełek zakopywanych w ziemi, z drugiej dojrzewanie do odpowiedzialności oraz podejmowania decyzji. Dorosłe bohaterki wypadają niestety mniej przekonująco. Fiedorczuk najwyraźniej zabrakło intuicji i wyczucia proporcji, stąd dość wymyślne życiorysy i efektowna kumulacja zdarzeń w finale. Szkoda, bo tytułowa nieważkość, w której przez lata tkwiły trzy kobiety, została wcześniej zarysowana bardzo subtelnie. Podsumowując: powieść nie bez wad, ale warto dać jej szansę.

_______________________________________________________
Julia Fiedorczuk Nieważkość, Wyd. Marginesy, Warszawa 2015