Rok 2012 był dla mnie łaskawy - trafiły mi się książki na wyrównanym dobrym poziomie. Najczęściej czytaną autorką okazała się Joyce Carol Oates, której świetne "Amerykańskie apetyty" pociągnęły za sobą lekturę "Dziewczyny z tatuażami", "Niebieskiego ptaka" i "Opowieści wdowy". Olśnieniem okazał się wywiad z Tadeuszem Konwickim "W pośpiechu" i oby był to dobry wstęp do przypomnienia sobie twórczości tego pisarza.
Duże wrażenie pozostawiły po sobie również:
1. "Rachatłukum" Jana Wolkersa
2. "Wiosną owego roku" Susan Hill
3. "Jest noc" Ludmiły Pietruszewskiej
4. "Hotel de Dream" Edmunda White'a
oraz nie opisane na blogu "Pocałunek" Kathryn Harrison i "Ta strona jasności" Columa McCanna.
Tymczasem już początek roku 2013 przyniesie sporo ciekawych nowości m.in.
1. "Cytrynowy stolik" Juliana Barnesa (Świat Książki)
2. "Taniec szczęśliwych cieni" Alice Munro (Wydawnictwo Literackie)
3. "Safari mrocznej gwiazdy" Paula Theroux (Wydawnictwo Czarne)
4. "Intryga małżeńska" Jeffreya Eugenidesa (Znak)
5. "Uczciwa oszustka" Tove Jansson (Nasza Księgarnia)
Jest na co czekać. Mam nadzieję, że polscy autorzy również przygotują coś interesującego.
Wszystkiego dobrego w Nowym Roku, nie tylko inspirujących lektur.;)
poniedziałek, 31 grudnia 2012
czwartek, 27 grudnia 2012
Zagadkowy "Agent"
Tym razem Gretkowska powinna zadowolić szerokie grono czytelników: "Agent" jest książką lekką i dość przyjemną, pozbawioną filozoficznych wtrętów i wymyślnych scen erotycznych, tak charakterystycznych dla tej pisarki. W zamian mamy Izrael z Holocaustem w tle, romans na dwie rodziny i dwa kraje oraz szpiega. W powieści można doszukać się również portretu polskiej rodziny z początku XXI wieku, a nawet przebitek z relacji polsko-żydowskich. Jest w czym wybierać, jednak do dzisiaj nurtuje mnie pytanie: o czym właściwie jest "Agent"?
Powieść Gretkowskiej można traktować jako historię miłosnego trójkąta. Można też ją czytać jak rzecz o ludziach wykorzenionych i rozdartych między dwie ojczyzny. Albo o ludziach, którzy stracili w życiu coś lub kogoś bardzo ważnego. To może być także opowieść o rozczarowaniu i skrywanym żalu, o powrocie do źródeł (jakkolwiek patetycznie i tajemniczo to zabrzmi). Każdy z wątków pozostawia duży niedosyt, natomiast zebrane w całość tworzą dość kuriozalną mieszankę. Dla mnie "Agent" to rasowe czytadło, w którym (prawie) każdy znajdzie coś dla siebie. Książka tak przeciętna, ze nie ratuje jej nawet malownicza Jerozolima.
____________________________________________________
Manuela Gretkowska "Agent", Świat Książki, Warszawa, 2012
____________________________________________________
Powieść Gretkowskiej można traktować jako historię miłosnego trójkąta. Można też ją czytać jak rzecz o ludziach wykorzenionych i rozdartych między dwie ojczyzny. Albo o ludziach, którzy stracili w życiu coś lub kogoś bardzo ważnego. To może być także opowieść o rozczarowaniu i skrywanym żalu, o powrocie do źródeł (jakkolwiek patetycznie i tajemniczo to zabrzmi). Każdy z wątków pozostawia duży niedosyt, natomiast zebrane w całość tworzą dość kuriozalną mieszankę. Dla mnie "Agent" to rasowe czytadło, w którym (prawie) każdy znajdzie coś dla siebie. Książka tak przeciętna, ze nie ratuje jej nawet malownicza Jerozolima.
____________________________________________________
Manuela Gretkowska "Agent", Świat Książki, Warszawa, 2012
____________________________________________________
poniedziałek, 24 grudnia 2012
Kolacja wigilijna à la Wiesław Myśliwski
Cośmy jedli na Wigilię? Najpierw po odrobinie sera z miętą, jako że pasterze. Potem żur na grzybach z gryczaną kaszą. Pierogi z kapustą i grzybami. Kartofle gotowane w łupinach, z solą. Żur z serwatki na popicie. Pierogi z suszonych śliwek, posypane orzechami, polane smażoną śmietaną. Kluski z makiem. Ryby gotowane czy smażone. O, było ryb w Rutce, nie uwierzyłby pan, jaka to była rybna rzeka. [...] Przed Wigilią, gdy Rutka zamarzła, no to wyrąbało się przerębel, wstawiało się sieć i czekało się, aż najdą. Potem kapusta z grochem czy sama kapusta lnianym olejem zasmażana. Jeśli sama kapusta, to osobno fasola z miodem i octem. A jeśli z grochem, to już fasoli nie było, tylko bób. Do poskubania. Potem kisiel z żurawin. I na koniec kompot z suszu. ("Traktat o łuskaniu fasoli" Wyd. Znak, 2006, s. 123)
Wspomniane przez Myśliwskiego pierogi z suszonymi śliwkami były dla mnie nowością, na tyle jednak kuszącą, że krótko po lekturze zostały przetestowane. Zapowiadały się świetnie i takie w istocie były (być może Lirael potwierdzi;)). Oto jeden z przepisów wykonania tego smakowitego dania:
Pierogi z suszonymi śliwkami
Ciasto:
2 szklanki mąki + 1 jajko + 3/4 szklanki wody + szczypta soli
Farsz:
30 dag śliwek kalifornijskich + miód do smaku
Sos do polania pierogów:
1/2 łyżeczki cukru waniliowego + 100 g masła + drobno posiekane orzechy włoskie
Sposób przygotowania:
Z mąki, jajka i wody zagniatamy ciasto. Formujemy z niego kulę i przykrywamy ściereczką. Śliwki zalewamy ciepłą wodą, odstawiamy na 20 minut, a następnie odcedzamy i mieszamy z miodem. Ciasto rozwałkowujemy na stolnicy oprószonej mąką i wycinamy szklanką krążki. Na każdym układamy po śliwce i zlepiamy brzegi. Gotujemy pierogi we wrzącej osolonej wodzie, aż wypłyną. W rondelku topimy masło i leciutko je rumienimy, dodajemy cukier waniliowy i drobno posiekane orzechy włoskie. Pierogi podajemy polane słodkim sosem.
Smacznego i Wesołych Świąt!
źródło zdjęcia
Wspomniane przez Myśliwskiego pierogi z suszonymi śliwkami były dla mnie nowością, na tyle jednak kuszącą, że krótko po lekturze zostały przetestowane. Zapowiadały się świetnie i takie w istocie były (być może Lirael potwierdzi;)). Oto jeden z przepisów wykonania tego smakowitego dania:
Pierogi z suszonymi śliwkami
Ciasto:
2 szklanki mąki + 1 jajko + 3/4 szklanki wody + szczypta soli
Farsz:
30 dag śliwek kalifornijskich + miód do smaku
Sos do polania pierogów:
1/2 łyżeczki cukru waniliowego + 100 g masła + drobno posiekane orzechy włoskie
Sposób przygotowania:
Z mąki, jajka i wody zagniatamy ciasto. Formujemy z niego kulę i przykrywamy ściereczką. Śliwki zalewamy ciepłą wodą, odstawiamy na 20 minut, a następnie odcedzamy i mieszamy z miodem. Ciasto rozwałkowujemy na stolnicy oprószonej mąką i wycinamy szklanką krążki. Na każdym układamy po śliwce i zlepiamy brzegi. Gotujemy pierogi we wrzącej osolonej wodzie, aż wypłyną. W rondelku topimy masło i leciutko je rumienimy, dodajemy cukier waniliowy i drobno posiekane orzechy włoskie. Pierogi podajemy polane słodkim sosem.
Smacznego i Wesołych Świąt!
czwartek, 20 grudnia 2012
Bieńczykowe Tworki
Na tej samej bodaj ławce, w każdym razie czwartej na lewo od głównego budynku, lecz już żelaznej, usiadłem wczoraj i ja z komputerem dwadzieścia pięć centymetrów na dwadzieścia i samozasilaniem na trzy godziny, mówią nań Pentium Texas 2000, ja mówię Mazowsze for ever; i usiądę tam znowu za tydzień, to będzie wtorek, i w kolejny wtorek również. Ławka będzie pusta, dzień bez odwiedzin, śmietniki ziejące czernią, a za bramą stukot kolejki coraz bliższy, coraz dalszy, refren bez zwrotek, elektryczne memento o powracaniu, wkrótce już może elektryczne, a za parę lat pewnie poduszkowe i jednoszynowe, ale wciąż z kontrolą biletów. I siedząc tak, noga na nogę w sandałkach i skarpetkach w prążki, i czekając jak spóźniony pasażer na koniec świata, opowiadać będę chętnym oraz przypadkowym, wybiegłym z kolejki lub czekającym na jej przyjazd, ciąg dalszy tej historii i jej rzeczywisty, nieprawdopodobny finał, ostateczne rozwiązanie, tak zwany szlus. [s. 14]
Opowieść Bieńczyka toczy się lekko i wartko niczym koła tworkowskiej kolejki po szynach. Napisana dowcipnie i z polotem, miejscami rymowana, bardziej przypomina historyjkę dla dzieci niż smutną historię z czasów niemieckiej okupacji. Nie przeszkadza mi, że o bolesnych wydarzeniach wojennych autor opowiada bez patosu, może nawet bez powagi. Przeszkadza mi natomiast powierzchowność książki.
Kiedy minie pierwsze zaskoczenie językowymi zabawami Bieńczyka, przychodzi ochota na zajmującą fabułę. Uczynić ze szpitala psychiatrycznego oazę spokoju podczas wojennej zawieruchy to chwyt bardzo dobry, a podwarszawskie Tworki to miejsce niezwykłe, o specyficznym klimacie i uroku. Autor nie wykorzystał tego potencjału i jedynie prześliznął się po temacie, relacjonując kolejne wydarzenia w telegraficznym skrócie.
Co zapowiadało się nieźle, okazało się w rezultacie historią, jakich w literaturze polskiej wiele: okupacja, Niemcy, ukrywający się Żydzi, śmierć. Brzmi znajomo, może nawet zanadto. Niespodzianek, a tym bardziej zapowiadanego nieprawdopodobnego finału nie było (był zresztą znany od pierwszych stron). Forma ciekawa, większej głębi brak. Nie lubię kończyć lektury z pytaniem: po co to było?
Tworki zimą (źródło zdjęcia: Wikipedia)
_____________________________________________________
Marek Bieńczyk "Tworki”, Wydawnictwo Sic!, Warszawa, 2007
_____________________________________________________
Opowieść Bieńczyka toczy się lekko i wartko niczym koła tworkowskiej kolejki po szynach. Napisana dowcipnie i z polotem, miejscami rymowana, bardziej przypomina historyjkę dla dzieci niż smutną historię z czasów niemieckiej okupacji. Nie przeszkadza mi, że o bolesnych wydarzeniach wojennych autor opowiada bez patosu, może nawet bez powagi. Przeszkadza mi natomiast powierzchowność książki.
Kiedy minie pierwsze zaskoczenie językowymi zabawami Bieńczyka, przychodzi ochota na zajmującą fabułę. Uczynić ze szpitala psychiatrycznego oazę spokoju podczas wojennej zawieruchy to chwyt bardzo dobry, a podwarszawskie Tworki to miejsce niezwykłe, o specyficznym klimacie i uroku. Autor nie wykorzystał tego potencjału i jedynie prześliznął się po temacie, relacjonując kolejne wydarzenia w telegraficznym skrócie.
Co zapowiadało się nieźle, okazało się w rezultacie historią, jakich w literaturze polskiej wiele: okupacja, Niemcy, ukrywający się Żydzi, śmierć. Brzmi znajomo, może nawet zanadto. Niespodzianek, a tym bardziej zapowiadanego nieprawdopodobnego finału nie było (był zresztą znany od pierwszych stron). Forma ciekawa, większej głębi brak. Nie lubię kończyć lektury z pytaniem: po co to było?
_____________________________________________________
Marek Bieńczyk "Tworki”, Wydawnictwo Sic!, Warszawa, 2007
_____________________________________________________
poniedziałek, 17 grudnia 2012
Jak olbrzymia pieczarka
23 marca 1958 r.
Najgorsze jest w moim życiu – a zwłaszcza na starość – to, że nie mam się do kogo przymierzyć. Niewątpliwie jestem postacią na miarę największą. Ale wyrosłem jak olbrzymia pieczarka pokryta małym słoikiem, stąd wszystkie zniekształcenia. Zamiast pięknego, wielkiego grzyba – szklanka napełniona białą masą. Potrawę z tego można zrobić, ale bez smaku. Kiedy się widzi postać Goethego czy nawet postać Gide’a, rozumie się, że oni mogli rosnąć swobodnie. Podczas kiedy moja indywidualność cierpki zawsze na jedno: na prowincjonalizm. Na to, co mi nie dało wykształcenia, na to, co mi nie dało wykorzystania wszelkich moich możliwości. U Goethego jest ta cudowna równowaga pomiędzy człowiekiem i artystą. Gide poświęcił wszystko dla swojej twórczości literackiej, którą uważał za najważniejszą rzecz w świecie. Nawet Tołstoj mógł dać swobodę swojej potrzebie moralizatorstwa, tworzenia zespołów moralnych – porzuciwszy spawy estetyczne; zawsze i w jednym, i w drugim skrzydle swego życia odpowiadając na pytania: co robić? Dlaczego moją indywidualność muszę uważać za zmarnowaną? Dlatego, że dla mnie nie ma nic naprawdę ważnego. Że nie wierzę jak Tołstoj, jaki Gide, iż w moim dziele będę żył wiecznie. Wiem, że moje dzieło jest przemijające – gdyż nie może być podstawą żadnej wiary. Żeromski, słaby pisarz, swą trwałość zawdzięcza potężnemu uczuciu związania się z tą kamienistą ziemią – ale ja przecież i na tej ziemi jestem obcy. Po prostu pustka wewnętrzna mnie zmarnowała. Wyrosłem jako pieczarka – a później okazało się, że purchawka. Nie Gide, nie Tołstoj, ale Iwaszkiewicz. A to jest bardzo mało.
Czy mogłoby być więcej? Gdybym był Anglikiem albo jak Conrad pisał po angielsku? Gdybym po rewolucji został w Rosji i pisał po rosyjsku? Prawdopodobnie nie. To jest jakiś brak wewnętrzny i te zewnętrzne niesprzyjające okoliczności tylko ten brak podkreśliły. Jakiś brak siły (moralnej?), jakiś brak doskonałości (wewnętrznej?) są jak pęknięcia na krysztale moich „dzieł”. Jak w dniu jubileuszu, tak i dziś mam żałosne uczucie, że nic nie napisałem.
Jedną mam tylko wygraną z tej świadomości. Uczucie, że nie mam pychy, że nie grzeszę wywyższaniem się, że nie jestem zbyt pysznym haftem na zgrzebnym płótnie mojej ojczyzny wyszytym. Że świadomie czy nieświadomie przystosowałem się, że jestem według stawu grobla. (Staw i grobla wywołują we mnie burzę uczuć i wspomnień, wysoko zacząłem ten zapis i nisko kończę: wieczną męką duszy, wieczną męką ciała…)
_________________________________________________________________________
Jarosław Iwaszkiewicz „Dzienniki 1956-63” t. II, Wyd. Czytelnik, Warszawa 2011, s. 211
_________________________________________________________________________
Najgorsze jest w moim życiu – a zwłaszcza na starość – to, że nie mam się do kogo przymierzyć. Niewątpliwie jestem postacią na miarę największą. Ale wyrosłem jak olbrzymia pieczarka pokryta małym słoikiem, stąd wszystkie zniekształcenia. Zamiast pięknego, wielkiego grzyba – szklanka napełniona białą masą. Potrawę z tego można zrobić, ale bez smaku. Kiedy się widzi postać Goethego czy nawet postać Gide’a, rozumie się, że oni mogli rosnąć swobodnie. Podczas kiedy moja indywidualność cierpki zawsze na jedno: na prowincjonalizm. Na to, co mi nie dało wykształcenia, na to, co mi nie dało wykorzystania wszelkich moich możliwości. U Goethego jest ta cudowna równowaga pomiędzy człowiekiem i artystą. Gide poświęcił wszystko dla swojej twórczości literackiej, którą uważał za najważniejszą rzecz w świecie. Nawet Tołstoj mógł dać swobodę swojej potrzebie moralizatorstwa, tworzenia zespołów moralnych – porzuciwszy spawy estetyczne; zawsze i w jednym, i w drugim skrzydle swego życia odpowiadając na pytania: co robić? Dlaczego moją indywidualność muszę uważać za zmarnowaną? Dlatego, że dla mnie nie ma nic naprawdę ważnego. Że nie wierzę jak Tołstoj, jaki Gide, iż w moim dziele będę żył wiecznie. Wiem, że moje dzieło jest przemijające – gdyż nie może być podstawą żadnej wiary. Żeromski, słaby pisarz, swą trwałość zawdzięcza potężnemu uczuciu związania się z tą kamienistą ziemią – ale ja przecież i na tej ziemi jestem obcy. Po prostu pustka wewnętrzna mnie zmarnowała. Wyrosłem jako pieczarka – a później okazało się, że purchawka. Nie Gide, nie Tołstoj, ale Iwaszkiewicz. A to jest bardzo mało.
Czy mogłoby być więcej? Gdybym był Anglikiem albo jak Conrad pisał po angielsku? Gdybym po rewolucji został w Rosji i pisał po rosyjsku? Prawdopodobnie nie. To jest jakiś brak wewnętrzny i te zewnętrzne niesprzyjające okoliczności tylko ten brak podkreśliły. Jakiś brak siły (moralnej?), jakiś brak doskonałości (wewnętrznej?) są jak pęknięcia na krysztale moich „dzieł”. Jak w dniu jubileuszu, tak i dziś mam żałosne uczucie, że nic nie napisałem.
Jedną mam tylko wygraną z tej świadomości. Uczucie, że nie mam pychy, że nie grzeszę wywyższaniem się, że nie jestem zbyt pysznym haftem na zgrzebnym płótnie mojej ojczyzny wyszytym. Że świadomie czy nieświadomie przystosowałem się, że jestem według stawu grobla. (Staw i grobla wywołują we mnie burzę uczuć i wspomnień, wysoko zacząłem ten zapis i nisko kończę: wieczną męką duszy, wieczną męką ciała…)
_________________________________________________________________________
Jarosław Iwaszkiewicz „Dzienniki 1956-63” t. II, Wyd. Czytelnik, Warszawa 2011, s. 211
_________________________________________________________________________
piątek, 14 grudnia 2012
Łaskawe statki
Zagłada to mocne słowo, niezbyt szczęśliwie wybrane na tytuł minipowieści Yoshimury. Sugeruje poważną katastrofę, która pociąga za sobą setki ofiar, tymczasem książka skupia się na innym zagadnieniu. Najważniejsze są tu statki przepływające w pobliżu rybackiej wioski położonej na odludziu. Wraz z cennym ładunkiem niosą nadzieję na przeżycie kolejnej zimy, a może nawet całego roku.
Wieśniacy cierpliwie czekają na czerwieniące się drzewa, które zwiastują nadejście zimy i sztormów. Szansa na zbłądzenie i przybicie statków do brzegu staje się wówczas większa, mieszkańcy na różne sposoby zaklinają pomyślne wiatry. Pomyślność wioski oznacza tym samym pecha dla statku, który dalej już nie popłynie. Wieśniacy rządzą się innymi prawami niż przybysze z wielkiego świata – tutaj życie jest uzależnione od przyrody, ona też poniekąd narzuca ludziom swoisty kodeks postępowania.
W zachowaniu tej małej komuny uderza zdyscyplinowanie i podporządkowanie, zadziwia ścisła współpraca na rzecz ogółu. Daje się wyczuć chłodną harmonię, obecną również w stylu Yoshimury. Być może dlatego duże wrażenie podczas lektury wywołuje powracający motyw czerwieni, barwy o złożonej symbolice. Zwoje czerwonego jedwabiu na szarym, zimowym wybrzeżu wyjątkowo mocno działają na wyobraźnię, a to zaledwie jeden z wielu sugestywnych obrazów w „Zagładzie”.
Urokliwa okładka wydania anglojęzycznego
Powieść Yoshimury była dla mnie miłą niespodzianką. Mimo że umiejscowiona w nieokreślonym miejscu i czasie, jest bardzo realistyczna, co na tle często onirycznej literatury japońskiej stanowi sporą odmianę. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że książka była dla mnie jak łyk mroźnego, orzeźwiającego powietrza. Rzecz jak najbardziej godna uwagi.
_________________________________________________________________________________
Akira Yoshimura „Zagłada” tłum. Anna Zielińska-Elliott, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa, 2000
_________________________________________________________________________________
Wieśniacy cierpliwie czekają na czerwieniące się drzewa, które zwiastują nadejście zimy i sztormów. Szansa na zbłądzenie i przybicie statków do brzegu staje się wówczas większa, mieszkańcy na różne sposoby zaklinają pomyślne wiatry. Pomyślność wioski oznacza tym samym pecha dla statku, który dalej już nie popłynie. Wieśniacy rządzą się innymi prawami niż przybysze z wielkiego świata – tutaj życie jest uzależnione od przyrody, ona też poniekąd narzuca ludziom swoisty kodeks postępowania.
W zachowaniu tej małej komuny uderza zdyscyplinowanie i podporządkowanie, zadziwia ścisła współpraca na rzecz ogółu. Daje się wyczuć chłodną harmonię, obecną również w stylu Yoshimury. Być może dlatego duże wrażenie podczas lektury wywołuje powracający motyw czerwieni, barwy o złożonej symbolice. Zwoje czerwonego jedwabiu na szarym, zimowym wybrzeżu wyjątkowo mocno działają na wyobraźnię, a to zaledwie jeden z wielu sugestywnych obrazów w „Zagładzie”.
Powieść Yoshimury była dla mnie miłą niespodzianką. Mimo że umiejscowiona w nieokreślonym miejscu i czasie, jest bardzo realistyczna, co na tle często onirycznej literatury japońskiej stanowi sporą odmianę. Nie przesadzę, jeśli napiszę, że książka była dla mnie jak łyk mroźnego, orzeźwiającego powietrza. Rzecz jak najbardziej godna uwagi.
_________________________________________________________________________________
Akira Yoshimura „Zagłada” tłum. Anna Zielińska-Elliott, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa, 2000
_________________________________________________________________________________
wtorek, 11 grudnia 2012
Styczniowe spotkanie Klubu Czytelniczego + krótka sonda
W styczniu przedmiotem naszej dyskusji będzie "Opowieść podręcznej" (1985), jedna z najlepszych książek w dorobku Margaret Atwood. Akcja rozgrywa się w bliskiej przyszłości w Republice Gileadzkiej, utworzonej na dawnych terenach Stanów Zjednoczonych przez ultraortodoksyjne siły purytańskie, których celem jest dosłowne wcielenie w życie nauk zawartych w Księdze Rodzaju. Według wydawcy niniejsza historia, opowiedziana przez inteligentną, wrażliwą kobietę, zaskakuje, śmieszy, przeraża i stanowi bardzo sugestywny wizerunek nieludzkiego świata, w którym tradycyjne wartości – miłość, przyjaźń, zdrowy rozsądek, aktywność i radość – ustępują miejsca wymuszonemu strachem ślepemu posłuszeństwu, kamiennej powadze, smutkowi i grze pozorów. Myślę, że będzie ciekawie.;)
Zaczynamy 18 stycznia 2013 r.
Chciałabym również dowiedzieć się, jakie książki proponujecie na przyszły rok?. Czy należy poszerzyć zasięg geograficzny i omówić coś z Afryki, Australii, Ameryki Południowej? Może chcielibyście sięgnąć po opowiadania, eseje i inne gatunki literackie (dramat na pewno jeszcze powróci)? A co powiecie na utwory nowsze tj. powstałe po 2000 roku? Będę wdzięczna za wszelkie sugestie.
Przy okazji serdecznie wszystkim dziękuję za dotychczasowy udział w dyskusjach. Udało nam się spotkać już 24 razy, największą popularnością cieszył się jak dotąd "Wielki Gatsby" Fitzgeralda.;)
Zaczynamy 18 stycznia 2013 r.
Chciałabym również dowiedzieć się, jakie książki proponujecie na przyszły rok?. Czy należy poszerzyć zasięg geograficzny i omówić coś z Afryki, Australii, Ameryki Południowej? Może chcielibyście sięgnąć po opowiadania, eseje i inne gatunki literackie (dramat na pewno jeszcze powróci)? A co powiecie na utwory nowsze tj. powstałe po 2000 roku? Będę wdzięczna za wszelkie sugestie.
Przy okazji serdecznie wszystkim dziękuję za dotychczasowy udział w dyskusjach. Udało nam się spotkać już 24 razy, największą popularnością cieszył się jak dotąd "Wielki Gatsby" Fitzgeralda.;)
piątek, 7 grudnia 2012
Klub czytelniczy (odc. 24) - Busz po polsku
Ryszard Kapuściński o swoim pierwszym zbiorze reportaży pisał następująco:
"Busz po polsku" jest zbiorem moich krajowych reportaży, z końca lat 50., kiedy pisałem w tygodniku "Polityka". Byłem młodym, początkującym reporterem tuż po studiach i fascynował mnie reportaż - wyprawy w teren, poznawanie nowego świata, jakim była dla mnie polska prowincja z wszystkimi jej problemami. Polska prowincja była wtedy bardzo uboga, żyło się na niej trudno, źle. Ja to po prostu chciałem opisać. Pisałem o Polsce, która mnie najbardziej fascynowała, to była prowincja, wieś, małe miasteczka. Ja sam pochodzę z małego miasteczka, z Kresów, i ten rozmiar małego miasteczka, to jest coś takiego, co najbardziej odpowiada mojej mentalności, mojej wrażliwości. To jest taka ludzka przestrzeń, którą można obejść w czasie jednego spaceru, gdzie się wszyscy znają.
Pytania do dyskusji:
1. Czy "Busz po polsku" - zbiór reportaży powstałych ponad pół wieku temu - jest nadal atrakcyjną lekturą? Proszę o uzasadnienie.
2. Jak oceniacie warsztat Kapuścińskiego? Czy w tych wczesnych tekstach widać już talent, który z czasem przyniósł autorowi miano "cesarza reportażu"? Które reportaże podobały Wam się najbardziej i dlaczego?
3. Czy często czytacie reportaże? Czego od nich oczekujecie?
4. Jakie są Wasze preferencje odnośnie obecności autora w reportażu?
5. Który rodzaj reportaży lubicie najbardziej - społeczno-obyczajowy, podróżniczy, kryminalny, interwencyjny, inne? Kto jest Waszym ulubionym autorem/autorką reportaży?
6. Wasze pytania i wnioski
Do dyskusji zapraszam wszystkich chętnych.;)
"Busz po polsku" jest zbiorem moich krajowych reportaży, z końca lat 50., kiedy pisałem w tygodniku "Polityka". Byłem młodym, początkującym reporterem tuż po studiach i fascynował mnie reportaż - wyprawy w teren, poznawanie nowego świata, jakim była dla mnie polska prowincja z wszystkimi jej problemami. Polska prowincja była wtedy bardzo uboga, żyło się na niej trudno, źle. Ja to po prostu chciałem opisać. Pisałem o Polsce, która mnie najbardziej fascynowała, to była prowincja, wieś, małe miasteczka. Ja sam pochodzę z małego miasteczka, z Kresów, i ten rozmiar małego miasteczka, to jest coś takiego, co najbardziej odpowiada mojej mentalności, mojej wrażliwości. To jest taka ludzka przestrzeń, którą można obejść w czasie jednego spaceru, gdzie się wszyscy znają.
Pytania do dyskusji:
1. Czy "Busz po polsku" - zbiór reportaży powstałych ponad pół wieku temu - jest nadal atrakcyjną lekturą? Proszę o uzasadnienie.
2. Jak oceniacie warsztat Kapuścińskiego? Czy w tych wczesnych tekstach widać już talent, który z czasem przyniósł autorowi miano "cesarza reportażu"? Które reportaże podobały Wam się najbardziej i dlaczego?
3. Czy często czytacie reportaże? Czego od nich oczekujecie?
4. Jakie są Wasze preferencje odnośnie obecności autora w reportażu?
5. Który rodzaj reportaży lubicie najbardziej - społeczno-obyczajowy, podróżniczy, kryminalny, interwencyjny, inne? Kto jest Waszym ulubionym autorem/autorką reportaży?
6. Wasze pytania i wnioski
Do dyskusji zapraszam wszystkich chętnych.;)
środa, 5 grudnia 2012
Biografia Jarosława Iwaszkiewicza
O pierwszym tomie biografii Jarosława Iwaszkiewicza można mówić długo, na dodatek wyłącznie dobrze. Romaniuk podszedł do zadania z rzetelnością i – mam wrażenie – z pasją, dzięki czemu otrzymujemy do rąk interesującą książkę o nie mniej interesującym człowieku. Właśnie: człowieku, bo główny bohater to przecież nie tylko literat całkowicie oddany pisaniu, ale osoba, której wszystko, co ludzkie, nie było obce.
W biografii uderza przede wszystkim bliski i stały kontakt Iwaszkiewicza ze sztuką. Od najmłodszych lat był wręcz zanurzony w kulturze: za sprawą ojca, który prenumerował prasę i tworzył domową bibliotekę oraz matki melomanki, całkiem nieźle grywającej na fortepianie. Do tego wspólne, głośne lektury, rodzinne przedstawienia i pierwsze próby literackie małego Jarosława. Nie bez znaczenia pozostawało powinowactwo z Szymanowskimi, dające możliwość otarcia się o środowisko prawdziwych artystów.
Jarosław Iwaszkiewicz (1897)
W przypadku Iwaszkiewicza przysłowie o skorupce nasiąkniętej za młodu sprawdziło się: gdziekolwiek mieszkał i przebywał, śledził na bieżąco wydarzenia kulturalne: wystawy, koncerty, spotkania literackie. Co więcej, sam próbował sił w muzyce i teatrze, na szczęście dla literatury – bez większego powodzenia. Bliski kontakt ze sztuką okazał się najwyraźniej bardzo pomocny w dorosłym życiu, kiedy Iwaszkiewicz zawodowo i prywatnie często bywał za granicą. Można odnieść wrażenie, że nie tylko wchodził w ten świat bez kompleksów, ale korzystał z niego garściami. Chciałoby się powiedzieć: prawdziwy Europejczyk.
Jarosław Iwaszkiewicz (1914)
Inna rzecz, która zwraca uwagę podczas lektury, to uczuciowość pisarza. Czy mowa o bliskich przyjaciołach, o rodzinie czy wreszcie o partnerach, u Iwaszkiewicza widać ogromne przywiązanie i zaangażowanie. To człowiek, który mocno przeżywa rodzinne dramaty, martwi się losem kolegów i niejednokrotnie wykazuje troskę także o podwładnych. W obliczu katastrof objawia się jeszcze jedna istotna cecha charakteru Iwaszkiewicza: zaradność.
Jarosław Iwaszkiewicz w Pradze (1928)
Romaniuk poświęca naturalnie dużo uwagi samej twórczości swego bohatera, który bez względu na okoliczności zawsze nad czymś pracował. Wydarzenia z życia bardzo często znajdowały zresztą odzwierciedlenie w utworach literackich, co w biografii zostało zgrabnie pokazane. I bodaj to w książce Romaniuka podobało mi się najbardziej: równowaga w pokazaniu Iwaszkiewicza i jako twórcy, i człowieka. Nie trzeba biegle znać jego dzieł, aby czytać „Inne życie” z przyjemnością. Polecam bez wahania.
____________________________________________________________________________________
Radosław Romaniuk „Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza” t. 1, Wyd. Iskry, Warszawa 2012
____________________________________________________________________________________
W biografii uderza przede wszystkim bliski i stały kontakt Iwaszkiewicza ze sztuką. Od najmłodszych lat był wręcz zanurzony w kulturze: za sprawą ojca, który prenumerował prasę i tworzył domową bibliotekę oraz matki melomanki, całkiem nieźle grywającej na fortepianie. Do tego wspólne, głośne lektury, rodzinne przedstawienia i pierwsze próby literackie małego Jarosława. Nie bez znaczenia pozostawało powinowactwo z Szymanowskimi, dające możliwość otarcia się o środowisko prawdziwych artystów.
W przypadku Iwaszkiewicza przysłowie o skorupce nasiąkniętej za młodu sprawdziło się: gdziekolwiek mieszkał i przebywał, śledził na bieżąco wydarzenia kulturalne: wystawy, koncerty, spotkania literackie. Co więcej, sam próbował sił w muzyce i teatrze, na szczęście dla literatury – bez większego powodzenia. Bliski kontakt ze sztuką okazał się najwyraźniej bardzo pomocny w dorosłym życiu, kiedy Iwaszkiewicz zawodowo i prywatnie często bywał za granicą. Można odnieść wrażenie, że nie tylko wchodził w ten świat bez kompleksów, ale korzystał z niego garściami. Chciałoby się powiedzieć: prawdziwy Europejczyk.
Inna rzecz, która zwraca uwagę podczas lektury, to uczuciowość pisarza. Czy mowa o bliskich przyjaciołach, o rodzinie czy wreszcie o partnerach, u Iwaszkiewicza widać ogromne przywiązanie i zaangażowanie. To człowiek, który mocno przeżywa rodzinne dramaty, martwi się losem kolegów i niejednokrotnie wykazuje troskę także o podwładnych. W obliczu katastrof objawia się jeszcze jedna istotna cecha charakteru Iwaszkiewicza: zaradność.
Romaniuk poświęca naturalnie dużo uwagi samej twórczości swego bohatera, który bez względu na okoliczności zawsze nad czymś pracował. Wydarzenia z życia bardzo często znajdowały zresztą odzwierciedlenie w utworach literackich, co w biografii zostało zgrabnie pokazane. I bodaj to w książce Romaniuka podobało mi się najbardziej: równowaga w pokazaniu Iwaszkiewicza i jako twórcy, i człowieka. Nie trzeba biegle znać jego dzieł, aby czytać „Inne życie” z przyjemnością. Polecam bez wahania.
____________________________________________________________________________________
Radosław Romaniuk „Inne życie. Biografia Jarosława Iwaszkiewicza” t. 1, Wyd. Iskry, Warszawa 2012
____________________________________________________________________________________
poniedziałek, 3 grudnia 2012
Obiad à la Lew Tołstoj
— Książę pan pozwoli tutaj, tutaj nikt nie będzie przeszkadzał — zapraszał najbardziej nadskakujący, blady, stary Tatar o szerokich biodrach i rozwiewających się nad nimi połach fraka. — Służę waszej ekscelencji — zwrócił się do Lewina, starając się na znak respektu dla Obłońskiego traktować jak najuprzejmiej także i jego gościa.
Położył w mgnieniu oka świeży obrus na już nakryty obrusem okrągły stolik pod kinkietem z brązu, przysunął obite aksamitem krzesła, po czym z serwetką i kartą w ręku stanął przed Obłońskim, oczekując zleceń.
— Gdyby książę pan życzył sobie, zaraz będzie wolny osobny gabinet. Książę Golicyn zajmuje go z damą. Dostaliśmy świeże ostrygi.
— A, ostrygi...
Stiepan Arkadjicz zamyślił się.
źródło zdjęcia
— A może by zmienić plan, co, Kostia? — rzekł wreszcie, kładąc palec na jadłospisie. Na twarzy jego odmalowała się poważna rozterka. — Czy aby dobre są te wasze ostrygi? Powiedz no bez blagi.
— Flensfourskie, proszę księcia pana, ostendzkich nie ma.
— Niechże będą i flensburskie, ale czy świeże?
— Wczoraj dostaliśmy.
— Więc jak? Może by zacząć od ostryg, a potem już zmienić cały plan? Co?
— Wszystko mi jedno. Wolałbym kapuśniak i kaszę. Ale oni tego tu nie mają.
— Kasza a la rius*, do usług? — zapytał Tatar pochylając się nad Lewinem jak niańka nad dzieckiem.
— Nie, bez żartów, zgodzę się na to, co ty wybierzesz. Ślizgałem się i chce mi się jeść. Tylko nie myśl — dodał Lewin spostrzegając na twarzy Obłońskiego wyraz niezadowolenia — że nie potrafię ocenić twojego wyboru. Z przyjemnością zjem coś dobrego.
— Ma się rozumieć! Bądź co bądź jest to jedna z rozkoszy życia — odpowiedział Stiepan Arkadjicz. — Daj nam więc, bracie, ostryg ze dwa, nie, to za mało, ze trzy dziesiątki, zupę z jarzyn...
— Prentanier** — podchwycił Tatar. Obłoński jednak nie chciał widocznie sprawić kelnerowi satysfakcji i nazywać potraw po francusku.
— Z jarzyn, rozumiesz? Następnie turbot w gęstym sosie, rozbef, ale uważaj, żeby był dobry. Potem jeszcze kapłony i jakiś kompot.
Kelner, który przypomniał sobie, że Stiepan Arkadjicz nigdy nie nazywa potraw według francuskiego menu, przestał je za nim powtarzać; natomiast dla własnej satysfakcji powtórzył całe zamówienie według karty: sup prentanier, tiurbo sos bomarsze, pulard a lestragą, maseduan de friui*** — po czym natychmiast, jak na sprężynach, położył jeden spis w oprawie i chwytając drugi — kartę wiń — podał go Obłońskiemu.
źródło zdjęcia
— A co będziemy pili?
— Co każesz, byle niedużo... Choćby szampana — powiedział Lewin.
— Jak to? Na początek? A zresztą, może masz rację. Lubisz z białą kapslą?
— Kasze blan**** — podchwycił Tatar. .
— Podaj więc to z białą kapslą do ostryg, a potem zobaczymy.
— Słucham księcia pana. A jakie wino stołowe?
— Podaj Nuits, nie, lepiej klasyczne Chablis.
— Słucham księcia pana. Czy podać ser? Ten co zwykle? — Tak, parmezan A może ty wolisz inny?
— Nie, wszystko mi jedno — odrzekł Lewin nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu.
Tatar o rozwianych połach wybiegł i po pięciu minutach powrócił z półmiskiem pełnym otwartych ostryg na perłowych muszlach i z butelką, którą trzymał w palcach.
Obłoński zmiął nakrochmaloną serwetkę, wsunął ją sobie za kamizelkę -i wygodnie oparłszy ręce, zabrał się do ostryg.
— O, wcale, wcale niezłe — chwalił wydzierając srebrnym widelczykiem mlaskające małże z ich perłowych muszli i połykając jedne po drugich. — Wcale niezłe — powtarzał podnosząc wilgotne, błyszczące oczy na przemian to na Lewina, to na Tatara…
Lewin jadł ostrygi, chociaż bardziej smakowała mu bułka z serem, ale z przyjemnością patrzył na Obłońskiego.
Nawet i Tatar, odkorkowawszy butelkę i rozlewając pieniące się wino w złocone, cienkie kieliszki, z widocznym uśmiechem zadowolenia poprawiał swój biały krawat i zerkał na Stiepana Arkadjicza.
— A ty? Może nie bardzo lubisz ostrygi? — zapytał Lewina wychylając wino. — Albo może masz jakie troski? Co?
*************************
A la rius – a la russe: po rosyjsku (zniekształcone)
Prentanier – printanière: jarzynowa
Sup prentanier… - Soupe printanière...: zupa jarzynowa, turbot w sosie Beaumarchais, pularda w estragonie, krem owocowy
Kasze blan – cachet blanc: biała kapsla
___________________________________________________________________________________
Lew Tołstoj „Anna Karenina”, tłum. Kazimiera Iłłakowiczówna, Świat Książki, Warszawa 1997 s. 58
___________________________________________________________________________________
Położył w mgnieniu oka świeży obrus na już nakryty obrusem okrągły stolik pod kinkietem z brązu, przysunął obite aksamitem krzesła, po czym z serwetką i kartą w ręku stanął przed Obłońskim, oczekując zleceń.
— Gdyby książę pan życzył sobie, zaraz będzie wolny osobny gabinet. Książę Golicyn zajmuje go z damą. Dostaliśmy świeże ostrygi.
— A, ostrygi...
Stiepan Arkadjicz zamyślił się.
— A może by zmienić plan, co, Kostia? — rzekł wreszcie, kładąc palec na jadłospisie. Na twarzy jego odmalowała się poważna rozterka. — Czy aby dobre są te wasze ostrygi? Powiedz no bez blagi.
— Flensfourskie, proszę księcia pana, ostendzkich nie ma.
— Niechże będą i flensburskie, ale czy świeże?
— Wczoraj dostaliśmy.
— Więc jak? Może by zacząć od ostryg, a potem już zmienić cały plan? Co?
— Wszystko mi jedno. Wolałbym kapuśniak i kaszę. Ale oni tego tu nie mają.
— Kasza a la rius*, do usług? — zapytał Tatar pochylając się nad Lewinem jak niańka nad dzieckiem.
— Nie, bez żartów, zgodzę się na to, co ty wybierzesz. Ślizgałem się i chce mi się jeść. Tylko nie myśl — dodał Lewin spostrzegając na twarzy Obłońskiego wyraz niezadowolenia — że nie potrafię ocenić twojego wyboru. Z przyjemnością zjem coś dobrego.
— Ma się rozumieć! Bądź co bądź jest to jedna z rozkoszy życia — odpowiedział Stiepan Arkadjicz. — Daj nam więc, bracie, ostryg ze dwa, nie, to za mało, ze trzy dziesiątki, zupę z jarzyn...
— Prentanier** — podchwycił Tatar. Obłoński jednak nie chciał widocznie sprawić kelnerowi satysfakcji i nazywać potraw po francusku.
— Z jarzyn, rozumiesz? Następnie turbot w gęstym sosie, rozbef, ale uważaj, żeby był dobry. Potem jeszcze kapłony i jakiś kompot.
Kelner, który przypomniał sobie, że Stiepan Arkadjicz nigdy nie nazywa potraw według francuskiego menu, przestał je za nim powtarzać; natomiast dla własnej satysfakcji powtórzył całe zamówienie według karty: sup prentanier, tiurbo sos bomarsze, pulard a lestragą, maseduan de friui*** — po czym natychmiast, jak na sprężynach, położył jeden spis w oprawie i chwytając drugi — kartę wiń — podał go Obłońskiemu.
— A co będziemy pili?
— Co każesz, byle niedużo... Choćby szampana — powiedział Lewin.
— Jak to? Na początek? A zresztą, może masz rację. Lubisz z białą kapslą?
— Kasze blan**** — podchwycił Tatar. .
— Podaj więc to z białą kapslą do ostryg, a potem zobaczymy.
— Słucham księcia pana. A jakie wino stołowe?
— Podaj Nuits, nie, lepiej klasyczne Chablis.
— Słucham księcia pana. Czy podać ser? Ten co zwykle? — Tak, parmezan A może ty wolisz inny?
— Nie, wszystko mi jedno — odrzekł Lewin nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu.
Tatar o rozwianych połach wybiegł i po pięciu minutach powrócił z półmiskiem pełnym otwartych ostryg na perłowych muszlach i z butelką, którą trzymał w palcach.
Obłoński zmiął nakrochmaloną serwetkę, wsunął ją sobie za kamizelkę -i wygodnie oparłszy ręce, zabrał się do ostryg.
— O, wcale, wcale niezłe — chwalił wydzierając srebrnym widelczykiem mlaskające małże z ich perłowych muszli i połykając jedne po drugich. — Wcale niezłe — powtarzał podnosząc wilgotne, błyszczące oczy na przemian to na Lewina, to na Tatara…
Lewin jadł ostrygi, chociaż bardziej smakowała mu bułka z serem, ale z przyjemnością patrzył na Obłońskiego.
Nawet i Tatar, odkorkowawszy butelkę i rozlewając pieniące się wino w złocone, cienkie kieliszki, z widocznym uśmiechem zadowolenia poprawiał swój biały krawat i zerkał na Stiepana Arkadjicza.
— A ty? Może nie bardzo lubisz ostrygi? — zapytał Lewina wychylając wino. — Albo może masz jakie troski? Co?
*************************
A la rius – a la russe: po rosyjsku (zniekształcone)
Prentanier – printanière: jarzynowa
Sup prentanier… - Soupe printanière...: zupa jarzynowa, turbot w sosie Beaumarchais, pularda w estragonie, krem owocowy
Kasze blan – cachet blanc: biała kapsla
___________________________________________________________________________________
Lew Tołstoj „Anna Karenina”, tłum. Kazimiera Iłłakowiczówna, Świat Książki, Warszawa 1997 s. 58
___________________________________________________________________________________
Subskrybuj:
Posty (Atom)