niedziela, 28 października 2018

Włoskie klimaty

Książka Giuseppe Tomasiego di Lampedusy zawiera cztery krótkie utwory, z których tylko dwa można tak naprawdę określić mianem opowiadań: Radość i prawo oraz Profesor i syrena. Pierwsze to zabawna historyjka o biednym urzędniku, który wpada w euforię po otrzymaniu premii i nagrody w postaci ogromnej babki drożdżowej, drugie to wysmakowana opowieść o miłości nieśmiertelnej, z interesującymi odniesieniami do mitologii greckiej i światowej literatury, jak również z kąśliwymi lub dla odmiany pięknymi passusami o Sycylii:
Mówiliśmy więc o nieśmiertelnej Sycylii, o Sycylii jako zjawisku natury. O zapachu rozmarynu na zboczach Nebrodi, o smaku miodu z Melilli, o falowaniu kłosów na wietrze w dzień majowy, tak dobrze widocznym z Enny, o pustkowiach dokoła Syrakuz, o falach zapachów, którymi okoliczne gaje pomarańczowe i cytrynowe zalewają po prostu Palermo podczas tych szczególnych czerwcowych zachodów słońca. Mówiliśmy o uroku letnich nocy, gdy człowiek leżąc na wznak wśród drzew pistacjowych widzi zatokę Castellammare i gwiazdy odbijające się w uśpionym morzu; jego dusza ginie wtedy w przestworzach, lecz ciało drży napięte w pogotowiu, czując zbliżające się demony. [s. 56]

W tomiku zamieszczono również autobiograficzne Miejsca mojego dzieciństwa, w których autor niezwykle szczegółowo i plastycznie opisuje m.in. dom w Palermo i letnią posiadłość w Santa Margherita. Wspomina ważniejsze wydarzenia w życiu rodu di Lampedusa i portretuje gości, którzy z różnych powodów zapadli mu niegdyś w pamięć. Czy mowa jest o rozległym tajemniczym ogrodzie, malowidłach w różowej sali jadalnej czy o konkretnych osobach, zawsze można liczyć na urokliwy obrazek, jak na przykład ten:
Zaraz przy wejściu na schody, ale na zewnątrz od strony dziedzińca, zwisał czerwony sznur dzwonu; portier pociągał zań, aby uprzedzić służbę, że państwo wracają lub też że przybywa ktoś z wizytą. Ilość uderzeń dzwonu, czego portierzy przestrzegali z mistrzowską skrupulatnością, umiejąc, nie wiem jak, uzyskiwać brzmienie suche i czyste, wolne od denerwujących podźwięków – należała do rygorystycznego protokołu: cztery uderzenia dla mojej babki principessy i dwa dla jej gości, trzy dla mojej matki duchessy i jedno dla gości przybywających do niej. Ta skrupulatność bywała czasem przesadna: gdy niekiedy, w tym samym powozie, nadjeżdżała moja matka, babka i jedna z przyjaciółek, którą wzięły ze sobą po drodze, odbywał się prawdziwy koncert czterech, trzech i dwu uderzeń, trwający w nieskończoność. Mężczyźni, panowie domu – mój dziadek i ojciec — wychodzili i powracali bez akompaniamentu dzwonu. [s. 98]
Spośród czterech tekstów najbardziej spodobał mi się Poranek don Batassana, będący pierwszym rozdziałem powieści planowanej jako luźna kontynuacja Lamparta. Zapowiadała się niezła rzecz o zachłannych dorobkiewiczach skupujących ziemie na Sycylii oraz o niezdolnej do rządzenia arystokracji. Charakterystyka postaci, puenty i ironia nadają prozie di Lampedusy specyficzny sznyt i świadczą o niemałym talencie literackim autora. Pozostaje tylko żałować, że nie zdążył dokończyć dzieła i że pozostawił po sobie tak skromny dorobek.

___________________________________________
Giuseppe Tomasi di Lampedusa Opowiadania
Przeł. Jadwiga Bristiger, PIW, Warszawa 1961

poniedziałek, 22 października 2018

Śmierć archiwariusza

Śmierć archiwariusza to proza niezwykle gęsta, intensywna, gdzie miłość sąsiaduje z krzywdą i okrucieństwem, a ziemia cierpliwie znosi kolejne najazdy i wojny. Nagromadzenie dobra i zła, przeciwieństw losu oraz dziwnych zbiegów okoliczności przywodzi namyśl okrutną baśń, w której za sprawą tajemniczej klątwy los dotkliwie doświadcza całe pokolenia. Chyba dlatego początkowo myślałam, że barwnie odmalowana sceneria jest głównie tworem literackim.


Szybko okazało się, że Trepcza i Miasteczko jednak istnieją, tyle że ta druga miejscowość to w rzeczywistości Sanok. U Kalmana Segala mogą uchodzić za pełnoprawnego bohatera powieści, bohatera o wielokulturowym charakterze i burzliwej historii. Jeszcze żywym, choć wraz ze śmiercią tytułowego archiwariusza odchodzącego w przeszłość.
Rzeka nie może zaniknąć, jej wody muszą płynąć, wolniej lub szybciej, jeśli istotnie mamy do czynienia z prawdziwą żywą rzeką, a nie martwą bagienną kałużą. Podobnie bywa z losami pojedynczych ludzi, rodów całych i koligacji, aż do chwili, gdy jakaś zamieć dziejowa, zaraza lub po prostu śmierć ostatniego potomka skończy całą opowieść. [s. 59]
W książce Segala zamieć dziejowa przychodzi po trzystu latach, bo przez taki okres śledzimy dzieje rodziny Kobów. Są tu zwykli chłopi, żydowscy handlarze, ojczulek z cerkwi i miejscowa elita, ma swój epizod także hetman Chmielnicki i Semen Petlura. Początek końca nastaje wraz z niemiecką okupacją, kiedy masowo giną nie tylko potomkowie setnika Bazylego i polsko-żydowsko-ukraińska społeczność przestaje istnieć.

Śmierć archiwariusza jest powieścią jednocześnie smutną i piękną. Powracający w rodzinne strony narrator opisuje swój „kraj lat dziecinnych” bez sentymentu, traktując zapiski starego urzędnika pasjonata jako literacką przygodę, niemalże igraszkę. To czytelnik musi zdecydować, ile w tym udawania, a ile prawdy – liryczna, pełna zrozumienia opowieść sugeruje raczej tę pierwszą opcję.

______________________________________________________________
Kalman Segal, Śmierć archiwariusza, Wyd. Oficynka, Warszawa 2017


wtorek, 16 października 2018

Pedant w kuchni

Pedant w kuchni to wybór felietonów, które ukazywały się kilkanaście lat temu w Guardianie. Julian Barnes – jak sam deklaruje – gotuje z entuzjazmem i przyjemnością, choć ponoć brakuje mu wyobraźni i pewności. Przez długi czas dyżurnym produktem w jego jadłospisie była wyłącznie pierś jagnięca, a odstępstwa od przyjętego kursu często oznaczały kłopoty, skrzętnie odnotowane w kolejnych rozdziałach.


Barnes ze swadą opisuje swoje porażki (uroczysta kolacja) i z nie mniejszym zapałem obśmiewa próby kopiowania dań, które posmakowały mu w restauracji (nigdy się nie udają). Jako że ceni sobie precyzję, zżyma się na niedokładne przepisy kulinarne, a zwłaszcza na proponowane jednostki miary produktów (m.in. trochę, odrobinę, kawałek, porcja). Rozwodzi się też nad walorami buraka pastewnego jako przykładu cykliczności mody, gdzie indziej zaleca okresowy odstrzał zbędnych, acz kupionych w dobrej wierze utensyliów i książek kulinarnych. Jest i polski akcent – jeden z tekstów w całości poświęcony jest Edwardowi Pożerskiemu vel Edouard de Pomiane (1875-1964), nazywanym wirtuozem 10 minut. Przy tej okazji pojawia się bodaj jedyny w Pedancie... przepis na tomates à la crème:
Bierzemy sześć pomidorów, kroimy je na pół, roztapiamy kawałek masła, układamy pomidory na patelni przekrojoną stroną w dół nakłuwamy je z wierzchu widelcem, odwracamy (żeby sok wypłynął), niezwłocznie znów je odwracamy, dodajemy 85 ml śmietany kremowej, mieszamy, zagotowujemy, podajemy.
Barnes ma lekkie pióro i jego felietony są lekturą dość przyjemną, szczególnie w małych dawkach. Niestety w dobie gastronomicznego szaleństwa, kiedy o gotowaniu pisze się dużo i ze znawstwem, Pedant… nie przynosi nic odkrywczego. To pozycja przede wszystkim dla wielbicieli autora i jego charakterystycznego stylu, choć i ci mogą odczuwać pewien niedosyt. Przeczytać można, ale nie trzeba.

_____________________________________________________________
Julian Barnes, Pedant w kuchni, przeł. Dominika Lewandowska-Polak
Świat Książki, Warszawa, 2018