czwartek, 28 listopada 2013

Dziecko piasku

Witaj odległa istoto, mylące oblicze, niewinne kłamstwo, sobowtórze cienia, o ty, wyczekiwany i tak upragniony, przywołaliśmy cię tutaj, by zadać kłam przeznaczeniu, przynosisz radość, ale nigdy szczęście, rozbijasz namiot na pustyni, ale jest domem wiatru, jesteś fortuną popiołów, twe życie będzie długie, będzie próbą ognia i wytrwałości. (s. 23)

Ósme dziecko bogatego rzemieślnika nie mogło być kolejną dziewczynką, z nakazu zdesperowanego ojca zostało więc chłopcem. Szalony plan, który miał zapewnić rodzinie prawowitego dziedzica, sprawnie funkcjonował, a dorastającemu „Mohamedowi” odpowiadał. Młody spadkobierca był zbyt bystry, żeby nie zauważyć, że męskie przebranie zapewnia przywileje oraz pozycję niedostępne jego matce i starszym siostrom.


„Dziecko piasku” jest historią współczesną, trudno jednak uwolnić się od skojarzeń z dawnymi opowieściami arabskimi. Przebieranki, ucieczki, sekretne schadzki i klątwy nadają książce baśniowy charakter, podobnie zresztą jak sam sposób opowiadania: jest bajarz, są pojawiający się nagle świadkowie wydarzeń oraz cudem ocalone księgi, w których zapisano losy Mohameda. Wersje mnożą się, żadna z nich niestety nie napawa optymizmem - wszystkie naznaczone są piętnem tragedii.

Ten baśniowy sztafaż skrywa coś więcej niż zagmatwany życiorys chłopaka przebranego za dziewczynę. Jelloun w bardzo subtelny sposób opowiada o miejscu kobiet w świecie muzułmańskim, a dokładniej – o przekleństwie bycia kobietą. Udawanie mężczyzny przynosi, owszem, wymierne korzyści, ale z czasem rodzi pytania o tożsamość, a więc również o seksualność i wolność. Poszukania odpowiedzi mogą przyprawić o szaleństwo – dosłownie.

„Dziecko piasku” należy do gatunku tych książek, których uroki odkrywa się powoli, za to cieszy nimi jeszcze długo po zakończeniu lektury. Mnie szczególnie urzekło efektowne połączenie tradycji opowiadania ze współczesną problematyką oraz warstwa językowa. Tak finezyjnie i odważnie pisać na ważne, a zarazem wielokrotnie poruszane już tematy mało kto potrafi, w naszej kulturze – chyba nikt. Choćby dlatego Jelloun zasługuje na uwagę.

Tu można przeczytać ciekawy wywiad z autorem.

____________________________________________________________________

Tahar Ben Jelloun „Dziecko piasku” tłum. Jacek Giszczak, Karakter, Kraków 2013
____________________________________________________________________


poniedziałek, 25 listopada 2013

Polskie okładki

Na portalu Lubimyczytac.pl zamieszczono interesujący wywiad z Przemysławem Dębowskim, projektantem książek i współwłaścicielem wydawnictwa Karakter. Fragmenty poniżej:

Sebastian Frąckiewicz: Projektowanie okładek w Polsce straszliwie opiera się na schematach. Jeśli mamy tytuł z dziedziny literatury faktu, to na 99% u nas znajdziemy na okładce zdjęcie. Tymczasem na  przykład okładka brytyjskiego wydania „Białej gorączki” Hugo-Baddera opiera się na sugestywnej ilustracji. O wiele odważniejsze projekty graficzne znajdziemy także na czeskim rynku wydawniczym. Czy zatem w Polsce nie bierze się tej adekwatności zbyt dosłownie?

Przemysław Dębowski: Na pewno tak, bo jak wydajesz w Polsce romans, to musi być młoda dziewczyna i kwiat, a jak reportaż to właśnie – jak już wspomniałeś – zdjęcie, najlepiej mocne. Kontrast, którego doświadczamy, gdy zestawimy polskie księgarnie z brytyjskimi czy czeskimi, wynika z tego, że w obydwu wymienionych przez Ciebie krajach udział małych wydawców w rynku jest o wiele większy niż u nas. A mały wydawca może sobie w większym stopniu pozwolić na ryzyko. Tymczasem polski rynek jest płytki, duzi wydawcy nie chcą ryzykować, więc nadal wolą wybierać projekty bezpieczne, konwencjonalne. Wychodzą z założenia, że może nie zadowolą wszystkich, ale na pewno nie odstraszą. Możemy powiedzieć, że w pewien sposób nie docenia się inteligencji czytelnika. Oczywiście taka okładka jak „White fever” nie mogłaby się ukazać w Polsce, ponieważ nasz rodzimy zwyczaj wydawniczy mówi, że na okładce literatury faktu musi być zdjęcie, no bo zdjęcie oznacza prawdę. Ale dziś tego nie przeskoczymy. Potrzeba więcej małych wydawców.


Ale ty przecież projektujesz sporo dla dużych wydawców.

Owszem, ale jestem przy tym bardzo grzeczny i trzymam się reguł. Wiem na przykład, że nie mogę zaproponować tytułu, który jest mniejszy niż 10% okładki, bo coś takiego nie przejdzie. Takie numery mogę sobie robić u siebie w Karakterze – nawet okładkę bez tytułu. Ale wiem, że w przypadku dużych wydawnictw to się nie sprawdzi.

A ostatnia edycja Italo Calvino w W.A.B?

To jest chwalebny wyjątek. Tu mnie złapałeś. Inna sprawa, że nie jest to tytuł o masowym zasięgu, ale dla osób, które już wiedzą, czego się po tej literaturze spodziewać.



Widziałem też modernistyczną, bardzo odważną okładkę nowego wydania Kundery.

I znowu to kolejny, szczególny przypadek. Owoc współpracy wielu osób: mnie, Wojtka Kwietnia-Janikowskiego, z którym to projektowałem, działu marketingu wydawnictwa i samego Milana Kundery, który akceptował ostateczne projekty okładki. Nie była to prosta sprawa. Tym bardziej, że takiej osobie jak Kundera wydawnictwo nie może się sprzeciwić. Co w tym wypadku działało chyba na naszą korzyść.

       
                                 
Ok, mówiliśmy o tej wielkości tytułu. Jakie są jeszcze inne żelazne reguły projektowania okładek w Polsce?

Nazwisko autora musi być bardzo duże. Nie można robić brązowych okładek – to jest podobno wręcz jakieś tabu, że brązowe okładki się nie sprzedają. Z tym spotkałem się wiele razy. Kiedyś unikało się ilustracji i nadal przeważają zdjęcia, szczególnie w romansach i literaturze kobiecej, choć muszę przyznać, że tej ilustracji pojawia się coraz więcej. Nie możesz działać wbrew konwenansom, możesz je co najwyżej twórczo wykorzystać. […]

Czy kody kolorystyczne mają duże znaczenie przy projektowaniu okładki?

Tak, ale wynikają znów z wydawniczych przyzwyczajeń. Na przykład książki o II Wojnie Światowej mają zawsze wielkie, czarno-białe zdjęcia na całej powierzchni okładki. Warto zwrócić również uwagę, jak wyglądają okładki szwedzkich kryminałów. Gdy pojawiła się trylogia Larssona, to większość kryminałów skandynawskich autorów wydanych po niej zaczęło ją przypominać –  masywne blokowe pismo na mrocznej okładce i duży format książki, żeby ludzie mieli poczucie dobrze wydanych pieniędzy. To ewidentne dyskontowanie sukcesu „Milennium”. I co ciekawe, to działa. Smutne jest natomiast to, jak się w Polsce wydaje Alice Munro – jej okładki są skandaliczne. Gdy pierwsze jej tytuły wydawały Dwie Siostry, miała okładki naprawdę w porządku. Natomiast Wydawnictwo Literackie i W.A.B poprzez sposób, w jaki wydają Munro dziś, pozycjonują ją jako coś zbliżonego do tzw. ”literatury kobiecej”, w dodatku tej niskich lotów. To jest ewidentny przykład nieadekwatności, bo zawartość tego, co znajdziemy między okładkami a samą okładką, jest w przypadku Munro drastycznie różna.
 

Pełen tekst wywiadu znajduje się tu.

Projekty okładek autorstwa P. Dębowskiego obejrzeć można na jego stronie.


piątek, 22 listopada 2013

Dallas'63

Gdyby John F. Kennedy nie zginął w Dallas w listopadzie 1963 r., być może jego brat Robert nie musiałby startować w kampanii prezydenckiej i również uniknąłby śmierci. Jedna zmiana, zwłaszcza o dużym znaczeniu politycznym, pociąga za sobą kolejne, można więc założyć, że nie doszłoby do wojny w Wietnamie, zamachu na Martina Luthera Kinga i innych dramatycznych wydarzeń w historii Stanów Zjednoczonych. Tak przynajmniej uważa jeden z bohaterów 11/22/1963 (polski tytuł „Dallas’63”), któremu los dał szansę przeniesienia się w czasie - z roku 2011 do 1958. Kiedy już bowiem nacieszył się dobrodziejstwami przełomu lat 50. i 60., postanawia wykorzystać wiedzę i zrobić coś pożytecznego także dla kraju. Wybór pada na ocalenie prezydenta i tu zaczyna się wielka przygoda Jake’a Eppinga, nauczyciela angielskiego w liceum w stanie Maine.


Wbrew moim obawom książka Kinga nie skupia się na polityce, ani na postaci zabójcy Kennedy’ego, L. H. Oswalda. Nie jest to również dreszczowiec, jak twierdzą wydawcy, raczej mieszanka gatunków, czyli powieści obyczajowej, sensacyjnej i romansu. Posunięcie całkiem sensowne, jako że pozwala przez ponad 800 stron tekstu przejść gładko i szybko. Swoją drogą przyjemnie jest zanurzyć się w świat sprzed pół wieku: ludzie są sympatyczniejsi, jedzenie smaczniejsze, ceny paliwa śmiesznie niskie. Owszem, wszystko spowijają kłęby dymu papierosowego, nie ma komputerów i telefonów komórkowych, są za to m.in. stylowe samochody, o których w XXI wieku można głównie pomarzyć. Bo czy nie jest piękny czerwony kabriolet Sunliner używany przez głównego bohatera powieści?;)



W powieści uderza sentyment do lat 60., z całą ich kulturą i obyczajowością. Z jednej strony mamy ówczesną muzykę, seriale, modę i reklamy, z drugiej – pruderyjność i rasizm. Tło uzupełniają niepokoje społeczne spowodowane „wojną nerwów” z ZSRR oraz poczynania wszechobecnej mafii. Przy okazji daje się zauważyć coś, co dość często zauważam w amerykańskich filmach i literaturze: autentyczne zaangażowanie w losy państwa. Bohaterowie 11/22/1963 bywają dumni z Ameryki, niewątpliwie mocno się z nią utożsamiają i są skłonni ponieść ryzyko dla dobra narodu. Zdarzają się sceny patetyczne (np. jedna z bohaterek mówi: Nie głosowałam na niego, ale tak się składa, że jestem Amerykanką i to czyni go nie tylko prezydentem, ale moim prezydentem), choć nie wykluczam, że dla Amerykanów podobne podejście jest naturalne. Jeśli tak, można je chyba uznać za zdrowy patriotyzm.

Powieść Kinga jest zresztą na wskroś „amerykańska”, co widać także w nieco ckliwym zakończeniu i wątku romantycznym. Reszta jest znakomita, przynajmniej w kategorii literatury popularnej. Imponuje rozmach i staranne przygotowanie autora - rzeczywistość lat 60. została udokumentowana i dopracowana w szczególe. Czy jest to rzecz głęboka? Średnio, niemniej stawia pytania o przyszłość i o konsekwencje wyborów. W moim przypadku 11/22/1963 wzbudziło zainteresowanie Oswaldem – drobnym, nerwowym człowieczkiem, nękanym przez nadopiekuńczą matkę i zafascynowanym komunizmem. Chyba już wiem, co będzie moją kolejną lekturą.;)

________________________________
Stephen King, 11/22/63, Scribner, 2011



wtorek, 19 listopada 2013

Podróż do korzeni

Miasteczko Lotus w stanie Georgia nie ma w sobie nic pięknego - jest podłą dziurą, z której młodzi uciekają przy pierwszej lepszej okazji. Dla Franka był nią wyjazd na wojnę w Korei, dla jego siostry Cee – małżeństwo z mężczyzną z wielkiego miasta. Obojgu przyszło jednak wrócić w rodzinne strony. Znienawidzone miejsce okazało się po latach przystanią, w której można wylizać rany i nabrać sił. Wbrew pozorom osada miała jednak w sobie coś z kwiatu lotosu (lotus – ang. lotos) – głęboko ukryte, silne korzenie.


Toni Morrison mówi w „Domu” nie tylko o przywiązaniu do miejsca i więzach rodzinnych. Na zaledwie 144 stronach potrafiła opowiedzieć również o wchodzeniu w wiek męski oraz odkupieniu winy. Jakby mimochodem kontrastuje siłę kobiet z siłą mężczyzn, nowoczesność z tradycją, a miasto z prowincją. Najciekawszy jest jednak sposób, w jaki pisze o dyskryminacji rasowej – ani razu nie określa koloru skóry bohaterów, a mimo to czytelnik nie ma wątpliwości, czy pisze o białych, czy o czarnych. Doprawdy niesamowite.

„Dom” przyjemnie zaskoczył mnie również swoją prostą formą – zwięzły styl autorki ograniczył fabułę do minimum, dając w efekcie kameralną historię w kilkunastu odsłonach. Historię czarnoskórego Odysa, albo jak kto woli – syna marnotrawnego. Lubię takie małe cacka; a Morrison można tylko pogratulować formy - książkę napisała mając 81 lat.

_____________________________________________________________

Toni Morrison „Dom”, tłum. Jolanta Kozak, Świat Książki, Warszawa 2013
_____________________________________________________________

piątek, 15 listopada 2013

Klub Czytelniczy (odc. 35) - Pasażerka

W audycji radiowej PR2 Zofia Posmysz opowiadała o początkach pracy w charakterze reporterki i pomyśle na „Pasażerkę”:

Wtedy została uruchomiona linia lotnicza Warszawa-Paryż i kierownictwo działu literackiego poleciło mi jednodniowy rejs do Paryża i napisanie relacji z tego lotu. Przylecieliśmy o godz. 10.00 i kapitan powiedział mi, że do lotu powrotnego mam jeszcze kilka godzin czasu. Wysiadłam na placu Zgody. (Concorde). Zgiełk był jak na jarmarku, turystów moc, w głosach dało się słyszeć przewagę języka niemieckiego, co nie było dla mnie zbyt przyjemne. Nagle usłyszałam wysoki nieprzyjemny głos i po prostu zmartwiałam, bo był to głos łudząco podobny do mojej szefowej esesmanki z Auschwitz-Birkenau. W mojej głowie powstało pytanie: jak bym się zachowała, jakby to naprawdę była ona. Po jakimś czasie, namawiana przez męża napisałam słuchowisko, które było odpowiedzią na to pytanie.

Audycji można wysłuchać tu:


Pytania do dyskusji:

1. Dlaczego Liza obdarzyła Martę szczególnymi względami?

2. Marta jest postacią papierową czy pełnowymiarową? Dlaczego?

3. W rozmowie o odpowiedzialności społeczeństw Bradley stwierdza: „Jedyny kanał, w którym może się wyrazić moja aktywność społeczna, to wybory. Potem… mogę iść spać. Ci panowie już robią, co chcą, nie pytając nikogo o zdanie.” (s. 105) Czy Liza i Walter w identyczny sposób mogą tłumaczyć się ze swojej przeszłości wojennej?

4. Po wysłuchaniu opowieści żony Walter mówi: „Wyznałaś mi to, wiem wszystko i postaram się do tego nie wracać. Nigdy! Żadne z nas. To jest jedyne możliwe wyjście, Lizo. Będziemy żyli tak, jakby tego nie było.” (s. 127) Czy rzeczywiście jest to jedyne możliwe rozwiązanie? Jak Waszym zdaniem potoczyły się dalsze losy Kretschmerów?

5. Co wyróżnia „Pasażerkę” spośród innych książek z nurtu literatury obozowej? Jakie są mocne i słabe strony tej powieści?

6. Wasze pytania


Zapraszam do dyskusji.

wtorek, 12 listopada 2013

Kara boska

Wybierając się do kina na „Wenus w futrze”, nie miałam pojęcia, że otrzymam „trzy w jednym” czyli zgrabne połączenie literatury, teatru i kina. Punktem wyjścia jest opowiadanie Sacher-Masocha, którego adaptację reżyser Thomas Novacek (Mathieu Amalric) chce wystawić na scenie paryskiego teatru. Miejsce podrzędne, aktorki startujące do roli kobiecej beznadziejne, a sam reżyser tak nieporadny, że nie potrafi nawet pozbyć się spóźnionej na przesłuchanie Wandy (Emmanuelle Seigner). Ta wulgarna i mało inteligentna kobieta sprawnie wejdzie w rolę, by wkrótce całkowicie zdominować Thomasa.


Film Polańskiego można oglądać jako komedię, bo subtelna walka płci rozgrywająca się na scenie jest rzeczywiście zabawna. Gafy, przeciwieństwa charakterów oraz nieoczekiwane przemiany Wandy są siłą napędową tego filmu. Równie atrakcyjny jest temat przewodni czyli dominacja kobieca, tu w wersji ekstremalnej – aktorka i reżyser pracują wszak nad tekstem Sachera-Masocha. Powracające motto sztuki: „Bóg go ukarał i oddał w ręce kobiety” staje się przekleństwem Thomasa, który zostaje surowo ukarany. Czy aby słusznie? Mówi się, że to film o zemście kobiet na mężczyznach i trudno się z tym nie zgodzić. Wydaje mi się jednak, że Polański idzie znacznie dalej – nie tylko pokazuje rosnącą siłę kobiet, ale przestrzega przed ewentualnymi „nadużyciami”.  Novacek zostaje bowiem ukarany nie tylko za cudzy  tekst sprzed 200 lat, ale i za swoją szczerość i ufność, a nawet – paradoksalnie – za gotowość poddania się kobiecie. Najwyraźniej gniew bogiń jest równie ślepy co gniew bogów.

 
„Wenus w futrze” oglądałam z ogromną przyjemnością. Film jest inteligentny i dowcipny, dopracowany w najmniejszym szczególe (np. szminka Wandy ma ten sam rudawy odcień co skarpety Thomasa). W scenerii ograniczonej do jednego budynku, obsadą – do dwojga aktorów, Polańskiemu udało się stworzyć prawdziwy majstersztyk. Jest materiał literacki, jest nośny temat, są koncertowo zagrane role Amalrica i Seigner. W tym przypadku magia kina zadziałała w stu procentach.

____________________________________

"Wenus w futrze" (2013) Francja/Polska

reż. Roman Polański
wyst. Emmanuelle Seigner, Mathieu Almaric
więcej informacji tu



sobota, 9 listopada 2013

Doniesienia z poligonu nowoczesności

Znajomi moich rodziców wyemigrowali w latach 80-tych do Szwecji. Ich wizyty za każdym razem wywoływały małe poruszenie w towarzystwie, a opowieści o tamtejszych warunkach życia słuchano jak bajek – z podziwem, lekkim niedowierzaniem i w rozmarzeniu. Z czasem okazało się, że tak bajecznie nie jest: dobrobyt został okupiony wysokimi podatkami, przekonać do siebie Szwedów było trudno, a państwu zdarzało się zbyt często ingerować w życie obywateli.


Mit Szwecji jako kraju bogatego, przyjaznego i bezpiecznego upadł już dawno temu, jednak książka Macieja Zaremby Bielawskiego dobitnie pokazuje, że zmiany poszły znacznie dalej i Szwecja stała się również krajem absurdów. „Polski hydraulik” jest przedrukiem reportaży z prasy szwedzkiej, a nie – jak zaznacza autor – pisanych ku pokrzepieniu Polaków narzekających na Polskę. Niemniej po lekturze można odetchnąć z ulgą, że np. polska służba zdrowia nie podchodzi do zadań biznesowo i nie skupia się jedynie na opłacalnych kuracjach, opiekunki społeczne mogą bezkarnie okazywać życzliwość pacjentom, mobbing, choć trudny do udowodnienia, podlega karze, a w szkołach pracują nauczyciele, którzy odróżniają dzielenie od odejmowania.

Właściwie każdy reportaż i opisywane w nim zjawisko bulwersuje. Najciekawszym dla mnie fenomenem okazało się pojęcie „urażenia”, czyli narzędzie umożliwiające czerpanie rozmaitych korzyści: od legalnych zwolnień chorobowych (także grupowych, zgłaszanych miesiąc wcześniej), przez usuwanie ze stanowisk niewygodnych osób po dość hojne wypłacane odszkodowania finansowe. Powody do niezadowolenia czy "urażenia" zawsze się znajdą:

(...) młoda para czuje się urażona, bo ksiądz wspomniał o Bogu. Gdzie indziej ktoś czuje się urażony, ponieważ znalazł nieapetyczną grudę w słoiku dżemu malinowego. Mieszkańcy Skvöde czują się urażeni, bo Linneusz dwa wieki temu napisał o ich miasteczku „mała plamka”. Oficer marynarki na Gottlandii doznał „pogwałcenia” swoich uczuć, kiedy łodzie podwodne przeniesiono do Sztokholmu. Podobnie ktoś, komu psa zgwałcił (sic!) wilk. Obecnie przestępców uraża aresztowanie, ateistów zaś egzemplarz Biblii w pokoju hotelowym. (s. 346)

Powyższy fragment może wywoływać uśmiech, niestety cały zbiór robi przygnębiające wrażenie. Szwecja według Zaremby to państwo bezduszne i ślepo posłuszne przepisom, w którym roi się od przykładów dyskryminacji, korupcji i zwykłej niesprawiedliwości. I choć trudno stwierdzić, jak powszechne są opisywane zjawiska (swoją drogą autora zbadał je nadzwyczaj wnikliwie i rzetelnie), nasuwa się wniosek, że kraj słynący niegdyś z opiekuńczości i nowoczesności od dłuższego czasu zjada własny ogon. Warto przyjrzeć się Szwedom bliżej, zwłaszcza mając takiego przewodnika jak Zaremba.

_____________________________________________________________________________________

Maciej Zaremba Bielawski „Polski hydraulik i nowe opowieści ze Szwecji", Wyd. Agora, Warszawa 2013
_____________________________________________________________________________________



czwartek, 7 listopada 2013

Grudniowe spotkanie Klubu Czytelniczego

Starożytna Grecja w dobie kryzysu demokracji. Niezadowolone z rządów mężczyzn kobiety postanawiają przejąć władzę. Przebrane za swoich małżonków udają się na zgromadzenie, aby przegłosować uchwałę o przekazaniu władzy kobietom. Co z tego wyniknie, będzie można sprawdzić, czytając „Sejm kobiet” Arystofanesa – komedię napisaną prawdopodobnie w 392 r. p.n.e. Tekst jest zabawny, miejscami pikantny, tak więc szczególnie gorąco zachęcam do lektury i późniejszej rozmowy.  

Początek dyskusji – 13 grudnia 2013 r.




Tekst dostępny jest w zbiorach komedii Arystofanes wydanych przez PIW (1970), Bibliotekę Narodową (1981) oraz Prószyńskiego i S-kę (2003). Mogę go również udostępnić w formie skanu, proszę tylko o informację i adres maila.

Pomocne w lekturze i dyskusji mogą okazać się  informacje ogólne o epoce i autorze, do przeczytania na przykład w tym miejscu.

Ogromne podziękowania dla Zacofanego w Lekturze, który z poświęceniem (czasu na pewno;) ten skan przygotowywał. DZIĘKUJĘ!


Jeszcze raz zapraszam - warto!;)


poniedziałek, 4 listopada 2013

Światowiec z Borzęcina

Mrożek prawie nie palił w piecu, nie otwierał okien. Miał niewiarygodnie uregulowany tryb życia. Wychodził rano do baru na ulicę Rajską, zjadał bułkę, wypijał szklankę mleka i jak najszybciej wracał. Nie chcąc tracić czasu na rozpalanie w piecu, bo to przecież głupstwa, zakładał rękawiczki i pisał. Okna zaklejał papierem, żeby ciepło nie uciekało i żeby mu nikt nie przeszkadzał. (s. 66)

Taki obraz Sławomira Mrożka z lat 50-tych utrwalił się w pamięci Bronisława Maja. Opowieść dotyczy krakowskiego Domu Literatów, czyli jednego z ważniejszych adresów w karierze satyryka. Inne wymienione w książce Niemczyńskiej to włoskie Chiavari, Paryż i Vence, Meksyk i ponownie Polska. Zamysłem autorki było bowiem pokazanie Mrożka przez miejsca i osoby, które znacząco wpłynęły na życie Mrożka. Pomysł świeży i bardzo dobry, bo w ciekawy sposób przybliża postać klasyka.


Można się spierać, czy portrety przyjaciół nie są chwilami zbyt szczegółowe jak na tego rodzaju publikację, ostatecznie czyta się jednak o nich z zaciekawieniem. Na przykład o negatywnie dzisiaj ocenianym Adamie Włodku, który bardzo pomógł Mrożkowi w literackich początkach lub o prof. Janie Błońskim, który przez lata korespondencyjnie służył pisarzowi za „kozetkę psychoanalityczną”. O przyjaźni ze Stanisławem Lemem wiadomo od dawna, dla mnie nowością był fakt, że uznawał on „Tango” za dramat nieudany, mimo że sam autor wyjaśniał mu problematykę utworu. Wyjątkowo interesujące są fragmenty o mrożkowym uwielbieniu dla Gombrowicza oraz o relacjach damsko-męskich, w których chyba najjaskrawiej widać trudny, czasem wręcz niszczący, charakter pisarza.

Książka Małgorzaty I. Niemczyńskiej pokazuje, jak trudną do opisania postacią jest Mrożek. Główny zainteresowany o wielu sprawach nie mówił, wiele zdarzeń i osób po latach ocenił odmiennie, niejednokrotnie podawał mylne tropy. Zapowiadany w podtytule striptiz nie jest więc możliwy - rozbierany obiekt spowija zbyt wiele warstw, uniemożliwiających całkowitą odsłonę i dokładną lustrację. Dość wyraźnie daje się natomiast zauważyć, że Mrożek był od zawsze mocno na sobie skupiony i - mimo częstych wahań - przeświadczony o swojej wartości. W tym kontekście uderza także łatwość, z jaką pisarz pozbył się kompleksów i wszedł na światowe salony.

Myślę, że „Striptiz neurotyka” warto mieć na własność. Dla początkujących będzie przyjemnym wstępem do dalszej znajomości z klasykiem, dla zaawansowanych – niekonwencjonalnym albumem. Używam słowa „album”, ponieważ strona graficzna publikacji Agory przyciąga uwagę. Kopie dokumentów, kolaże, słynne rysunki autora, afisze teatralne i fotografie ze spektakli w dużym stopniu decydują o atrakcyjności książki. Jedyne co mi w niej przeszkadza to pierwszy rozdział – miałam mieszane uczucia, czytając o terapii Mrożka po udarze i myślę, że śmiało można było ten fragment pominąć. Poza tym - fajna rzecz.

______________________________________________________________________

Małgorzata I. Niemczyńska „Mrożek. Striptiz neurotyka”, Wyd. Agora, Warszawa 2013
______________________________________________________________________


piątek, 1 listopada 2013

Patrząc poprzez czas, wskroś zdarzeń

Ostatnio nie miałam szczęścia do Stasiuka i jego najnowsza książka właściwie też nie powinna przypaść mi do gustu. „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” obejmuje teksty drukowane wcześniej w Tygodniku Powszechnym, rozrzucone w czasie i w przestrzeni. Ten misz-masz, o dziwo, urzekł mnie, nawet bardzo. Spodobała mi się przede wszystkim zaduma nad przemijaniem i niespieszna wędrówka po miejscach oddalonych od turystycznych szlaków. Do tego mocno obecna melancholia, o której autor pisze m.in. następująco:
To jest bezmierna melancholia strefy umiarkowanej. To jest środkowoeuropejski spleen czterech pór roku, gdy zimne bez przerwy zamienia się w ciepłe, mokre w suche, a jasne w zachmurzone, a potem odwrotnie i tak do samej śmierci, bez żadnej nadziei na odmianę. To jest smutek Słowiańszczyzny, gdzie gdy coś się zaczyna, to zaraz się kończy albo zmienia we własne przeciwieństwo i żadna ostateczność nie jest ostateczna.


Stasiuk nieustannie pochyla się nad brzydotą i burością, patrzy na miejsca "poprzez czas, wskroś zdarzeń, na przestrzał tego wszystkiego, co było". Jest w tym szacunek dla przeszłości, pokora wobec słowiańskiej natury (która czasem potraf także irytować, fakt), jest i sympatia. Porównując zapiski pisarza z różnych stron świata łatwo zauważyć, że o niebo lepiej czuje się w zapyziałym miasteczku rumuńskim czy na mongolskim stepie niż w uporządkowanych, eleganckich miastach Europy Zachodniej. To szczególne upodobanie do nieładu dobrze tłumaczy fragment dotyczący podróży do Stanów Zjednoczonych:
Od pierwszego wejrzenia pokochałem ten kraj. Za to, że się nie przejmuje, że w gruncie rzeczy jest czystą energią, która ma gdzieś formę. No, za barbarię pokochałem Amerykę. I za to samo kocham Polskę. Za to, że ma gdzieś, żeby być ładna. Że jest cudnym Proteuszem strefy umiarkowanej i szuka odpowiedniego wcielenia, ale go nie znajduje, więc porzuca kolejne jak wąż wylinkę. I pewnie nie odnajdzie swej ostatecznej postaci nigdy. I buduje swoją tandetę niczym piękna, wielka i dzika Ameryka. Tyle że buduje ją nie z paździerza, ale z prawdziwego muru. Ponieważ Polska nie ma dokąd pójść. Nie porzuci swych budowli. Zostanie z nimi do końca.
I choć chwilami Stasiuk – być może z rozpędu - stawia karkołomne tezy i za daleko posuwa się w skojarzeniach, w „Nie ma ekspresów…” więcej znajduję tekstów świetnych niż słabych. To prosta i niespieszna, a jednocześnie bardzo plastyczna proza, która pozwala razem z autorem oglądać jego świat i czuć się w nim dobrze. Aż się nie chce wracać do rzeczywistości.

_________________________________________________________________________

Andrzej Stasiuk „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach”, Wyd. Czarne, Wołowiec 2013
_________________________________________________________________________