niedziela, 28 lutego 2010

Zima o poranku - Janina Bauman

Poruszająca lektura. Zmarła w ubiegłym roku Janina Bauman opisuje tułaczkę wojenną, na na jaką była skazana wraz z młodszą siostrą i matką. Książka powstała na podstawie notatek prowadzonych podczas okupacji, narracja prowadzona jest z perspektywy kilkunastoletniej dziewczynki.

Należały do zasymilowanej inteligenckiej rodziny żydowskiej, więc ich przeżycia były tym bardziej dramatyczne. Getto warszawskie, ukrywanie się po aryjskiej stronie, powstanie warszawskie - to wszystko udało im się przeżyć razem i dotrwać do końca wojny. Zadziwiające, jak wiele miały szczęścia i jak wielu dobrych ludzi spotkały.

Szczególnie poruszyła mnie kwestia żydostwa "mimo woli" - cała rodzina autorki była właściwie od lat, a nawet pokoleń, niepraktykująca. Jak napisała w pamiętniku: Ja należę do Żydów. Nie dlatego, że urodziłam się Żydówką albo dzieliłam żydowską wiarę - nigdy jej nie dzieliłam. Należę do Żydów, bo cierpiałam jako jedna z nich. To właśnie cierpienie uczyniło mnie Żydówką (s. 222).

Janina (po prawej) z siostrą Zofią tuż po wojnie

Pomyśleć, jak bardzo mogą zawinić długie, garbate nosy, ciemne, smutne oczy i kręcone włosy. Okrutne, ale tak było i należy o tym pamiętać. Autorka zapisywała swoje przeżycia, aby zostawić świadectwo dla potomnych, liczyła się z tym, że może zginąć. Takie zapiski mają nieocenioną wartość, bo potrafią ocalić od zapomnienia wiele życiorysów. Może także w jakiś sposób oddać cześć tysiącom tych, którzy zginęli bezimiennie. Według Janiny Bauman Najokrutniejszym aktem okrucieństwa jest odczłowieczenie ofiar przed ich unicestwieniem (s. 8). Trudno się z tym nie zgodzić.

Janina Bauman, "Zima o poranku. Opowieść dziewczynki z warszawskiego getta", Wydawnictwo Zysk i S-ka, 1999

piątek, 26 lutego 2010

Wyspa klucz - Małgorzta Szejnert

Zawsze podziwiałam ludzi, którzy wyjeżdżali z kraju "w ciemno" i próbowali
szukać szczęścia za granicą. Jeszcze bardziej podziwiałam tych, którzy robili to na początku ubiegłego stulecia, kiedy podróże nie były powszechne, a komunikacja - bardzo ograniczona. A jednak tysiące, a nawet miliony osób, zdecydowały się wyruszyć za ocean. Większość z nich musiała przejść przez procedury migracyjne na Ellis Island, której dzieje są tematem książki Szejnert.

W latach 1892 -1924 wysepka stała się swoistymi wrotami do ziemi obiecanej dla ok. 12 milionów imigrantów, bo tylu udało się dostać do Stanów Zjednoczonych i rozpocząć nowe życie (była wśród nich m.in. Pola Negri). Blisko 700 tys. osób z powodu chorób, kryminalnej przeszłości i nieodpowiednich poglądów politycznych zostało odesłanych z powrotem do Europy. Strach pomyśleć, ile dramatów rozegrało się na tym skrawku ziemi. Były nawet i tragedie - odnotowano tu ok. 3.000 zgonów.

Widok Ellis Island w 1905 r.

Autorka dotarła do ogromnej liczby dokumentów, ilość przedstawionych przez nią informacji, zdjęć i tekstów źródłowych jest imponująca. W bardzo interesujący sposób opisuje historię miejsca i osób z nim związanych, choć pod koniec lektury można się już pogubić w nazwiskach. Pisze także o drobiazgach takich jak buttonhooks czyli haczykach do zapinania licznych guziczków, a na wyspie używanych przez lekarzy do podwijania powiek podczas kontroli medycznych. Jedyny zarzut z mojej strony to skłonność Szejnert do fabularyzacji: czasami jakby na siłę starała się połączyć kolejne podrozdziały, a to przecież zbyteczne.

Książka skupia się bardziej na urzędzie niż na imigrantach, a ciekawe byłoby przeczytać o ich dalszych losach. Kilka szczątkowych historii autorka zamieściła, a komu bardzo zależy, może rozpocząć własne poszukiwania właśnie za pośrednictwem Ellis Island - od 1990 r. działającego jako muzeum i centrum informacyjne.

Moja ocena: 9/10

Małgorzata Szejnert, "Wyspa klucz", Wydawnictwo Znak, 2009

środa, 24 lutego 2010

Kinoman - Walker Percy

Nowy Orlean, koniec lat 50-tych ubiegłego stulecia. Główny bohater to Binx Bollingen, 30-letni makler, który lubi kobiety, samochody, kino i pieniądze. Rodzina uważa, że powinien robić coś bardziej ambitnego, a więc np. studiować medycynę, on zaś z upodobaniem oddaje się - jak to określa - poszukiwaniom. Czego poszukuje - sam dokładnie nie wie, można się tylko domyślać, że chodzi o tzw. sens życia. Jest hedonistą, ale w gruncie rzeczy to romantyk i poczciwy młodzieniec, który jak nikt inny potrafi zająć się niestabilną emocjonalnie kuzynką czy niepełnosprawnym bratem.

Powieść ukazała się po raz pierwszy w 1961 r. i zdobyła kilka ważnych nagród. Podejrzewam, że miała zupełnie inny wydźwięk pół wieku temu niż obecnie. Osobiście odebrałam ją jako powieść przeciętną, a nawet nieciekawą. Postać głównego bohatera zupełnie mnie nie poruszyła, jego losy były dość przewidywalne. Zdziwiła mnie natomiast nieuwaga i brak konsekwencji autora. Akcja toczy się w ostatnich dniach karnawału, tymczasem mówi się tu o letniej pogodzie, kąpielach i opalaniu. Binx uczestniczył w wojnie koreańskiej, a mimo ciężkich przeżyć z nią związanych sprawia wrażenie, jakby nie miały one na niego żadnego wpływu. Czas teraźniejszy zastosowany w relacjonowaniu wydarzeń przez Binxa również nie brzmi najlepiej. Sama narracja jest jakby rwana, obfituje w niezrozumiałe przeskoki.

Co do tytułu, może być mylący, bo filmów tu niewiele. Chodzi raczej o przenośne określenie głównego bohatera, który - jak twierdzi - oglądając nawet kiepski film, czuje się szczęśliwy. Nie jest tak jednak na co dzień, stąd też mężczyzna od czasu do czas podejmuje "poszukiwania" (swoją drogą brzmi to niesłychanie sztucznie w jego ustach). Unika poważnych zobowiązań (małżeństwo, dzieci), funkcjonuje w oderwaniu od tzw. prawdziwego życia.

Podsumowując: niestety nie była to dla mnie udana podróż na amerykańskie południe.

Moja ocena: 6/10

Walker Percy, "Kinoman", Wydawnictwo Sonia Draga, 2007

poniedziałek, 22 lutego 2010

Białe zeszyty - Sonia Raduńska

To pocieszające wiedzieć, że także psychologowie nie radzą sobie z własnymi emocjami tak, jak by tego chcieli. Zapiski z dziennika Raduńskiej są tego doskonałym dowodem. Autorka (pani psycholog właśnie, lat ok. 45) rejestruje swoje bardzo intymne odczucia dotyczące przede wszystkim związku z mężczyzną. Nie jest on łatwy, bo i wybranek okazuje się trudny: niby doskonały partner duchowy, a jednak nie może zdecydować się być ze swoją przyjaciółką. Ona z kolei - mimo wiedzy i doświadczenia psychologa - nie potrafi pogodzić się z charakterem znajomości.

Bardzo podoba mi się szczerość i otwartość autorki, z jaką pisze o swoich problemach. O tym, jak się gubi, jak walczy sama ze sobą i swoimi emocjami, żeby zacząć mówić własnym głosem i stać się pełnoprawnym "uczestnikiem" związku. Wyjątkowo prawdziwa historia, której elementy rozpozna zapewne wiele osób mających za sobą doświadczenie bycia w związku. Dla mnie lektura "Białych zeszytów" była momentami jak przeglądanie się w lustrze, choć mam zgoła odmienne doświadczenia. Książka z gatunku tych, które zmuszają do refleksji, a zarazem pomagają zrozumieć pewne zachowania.

P.S. Na zakończenie ciekawy cytat (można go odnieść do związków w ogóle) z "Kwestii bogów" Josepha Campbella przytoczony przez Raduńską na 230 str.:

Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, czym jest małżeństwo. Wydaje im się, że to długi romans, a to nieprawda. Małżeństwo to ciężka próba i nie ma nic wspólnego z byciem szczęśliwym. Jego celem jest przeżycie przemiany.

Moja ocena: 8/10

Sonia Raduńska, "Białe zeszyty", Wydawnictwo W.A.B., 2007

sobota, 20 lutego 2010

Vernon - DBC Pierre

Ogromne zaskoczenie.

Przez pierwsze 176 stron zastanawiałam się, jak t a k i e coś mogło zdobyć Bookera za 2003 r. Monolog 15-letniego Vernona Little z Martirio w Teksasie jest bardzo potoczysty i upstrzony przekleństwami, przeniesiony na ekran lub na scenę mógłby być niezłą komedią. Tymczasem temat jest poważny: chłopak zostaje oskarżony o zastrzelenie kilkunastu uczniów z własnej szkoły. Jego próby dowiedzenia niewinności spełzają na niczym, postanawia uciec do Meksyku. Zwłaszcza, że społeczeństwo - za sprawą manipulacji mediów - już go właściwie osądziło. Autor ewidentnie w kpiący sposób przedstawia policję, sąd, telewizję, a nawet samych Amerykanów z ich obżarstwem, hipokryzją i innymi grzeszkami. Całość przedstawiona bez ogródek, narysowana grubą kreską.

Właściwie miałam darować sobie tę powieść, ale w w trzeciej części nastąpił zwrot o 180 stopni. Główny bohater przeszedł w więzieniu metamorfozę i jeśli nie zmądrzał, to z pewnością się uspokoił. Trzeba przyznać, że książka nabrała innego wymiaru i jakości. Wcześniejszy fajerwerk wydarzeń wyhamował na rzecz refleksji, co z kolei dobrze posłużyło budowaniu napięcia. Bardzo podobał mi się sposób, w jaki autor prowadzi fabułę do kulminacji, zakończenie również okazało się "zgrabne". W sumie powstała naprawdę dobra i zaskakująca powieść. Cieszę się, że nie porzuciłam jej przedwcześnie.

Zastanawia mnie jedynie, że wcześniej o niej nie słyszałam. Odnoszę wrażenie, że nie była w Polsce zbyt intensywnie promowana. Co więcej, ostatnio ze zdziwieniem zauważyłam ją na przecenie w warszawskim Trafficu za jedyne 5 zł.

Warto również podkreślić znakomite tłumaczenie nieodżałowanego Zbigniewa Batko.

Moja ocena: 8/10

DBC Pierre, "Vernon", Wydawnictwo Muza, 2004

piątek, 19 lutego 2010

Broń domowa - Nadine Gordimer

Biały, 27-letni architekt, Duncan Lidgard zostaje aresztowany za zabójstwo swojego przyjaciela - taki jest punkt wyjścia "Broni domowej". Powieść skupia się na rodzicach mężczyzny, Claudii i Haraldzie, oraz wydarzeniach związanych z procesem sądowym ich syna. Jak zwykle u Gordimer akcja toczy się w RPA, pikanterii dodaje fakt, że Lingardowie są przedstawicielami zamożnej klasy średniej, a obrońcą oskarżonego - czarny prawnik, gwiazda palestry.

Autorka niezwykle precyzyjnie opisuje przeżycia głównych bohaterów, wiarygodnie oddaje ich ból, rozterki i izolację. Przekonująco obrazuje rozdźwięk w postawach obojga rodziców. Jak pisze: przemoc to wspólne piekło dla tych, co mają z nią związek (s. 147). Inna sprawa, jak to robi. Niestety sposób narracji Gordimer, zwłaszcza w pierwszej części powieści, był dla mnie irytujący. Opisując stan psychiczny postaci używa w moim odczuciu zbyt wielu pytań, domysłów stosując przy tym zawiłą metaforykę. W rezultacie całe partie tekstu sprawiają wrażenie kanciastych i nieprzejrzystych. Było to chwilami na tyle nużące, że odkładałam na dłużej lekturę. Na szczęście druga część poświęcona samemu procesowi jest znacznie lepsza, nabiera dynamiki. Tu właśnie znakomicie widać niuanse ludzkiej psychiki, najlepiej przedstawione chyba we fragmencie, w którym sędzia odczytuje wyrok.

Z ciekawością przeczytam inne powieści Gordimer, może tym razem w oryginale.

Moja ocena: 7/10

Nadine Gordimer, "Broń domowa", Prószyński i S-ka, 1999

czwartek, 18 lutego 2010

Droga - Cormac McCarthy

Cisza i przenikliwe zimno - tak będzie kojarzyć mi się ta powieść. Fabuła jest prosta: ojciec z kilkuletnim synem wędrują przez kraj spustoszony przez bliżej nieokreśloną katastrofę. Proste są też środki stylistyczne: krótkie zdania, mało dialogów, brak szczegółów dotyczących głównych bohaterów (nie mają nawet imion) i przyczyn obecnej sytuacji. W sumie daje to niesamowity efekt i potwierdza tezę, że czasami mniej znaczy lepiej.

Z całości wyziera pustka i beznadzieja, bo jak można przetrwać na zgliszczach, gdzie nawet ludzie są na wymarciu. Mężczyzna z chłopcem uparcie dążą na południe, chociaż zdają sobie sprawę z tego, że na ocalenie nie ma szans. Świat się po prostu kończy. Wizja bardzo pesymistyczna, aczkolwiek z dostrzegalnym wątkiem chrześcijańskim, który chwilami niebezpiecznie trącił dydaktyzmem: motyw "niesienia ognia" i obstawanie chłopca przy podziale na dobrych i złych ludzi wydały mi się cokolwiek naiwne. Zakończenie wzruszające, niemal ckliwe.

Powieści z akcją osadzoną w przyszłości nie są moim ulubionym gatunkiem. Tę przeczytałam z czystej ciekawości, tym bardziej, że wkrótce odbędzie się premiera jej ekranizacji. Z pewnością długo pozostanę pod wrażeniem nastroju "Drogi" i warsztatu pisarskiego autora, czy czegoś więcej - nie jestem pewna.

W roku 2007 książkę nagrodzono Pulitzerem.



Cormac McCarthy, "Droga", Wydawnictwo Literackie, 2008


wtorek, 16 lutego 2010

Dzidzia - Sylwia Chutnik

Podczas lektury cały czas towarzyszyło mi pytanie: Ale o co chodzi? Niestety nie znalazłam na nie odpowiedzi. Przyznaję się bez bicia, że ja tej książki po prostu nie rozumiem. Gdzieś w zapowiedziach użyto określenia: makabryczna, tymczasem dla mnie "Dzidzia" jest niesmaczna. Nie jestem przyzwyczajona do pisania o kalectwie i śmierci w sposób, w jaki czyni to Sylwia Chutnik. Być może miała to być terapia wstrząsowa służąca zwróceniu uwagi na niewygodne tematy. Być może. Mnie to jednak odrzuca.

Główną bohaterkę autorka opisuje następująco:

Czwarta córeczka Danuty Mutter urodziła się z wodogłowiem i bez kończyn. Cierpi na padaczkę, porażenie wszystkiego i łupież. Obecnie ma 16 lat, a nazywa się Dzidzia Warzywko, bo nic zupełnie nie może robić. Leży całymi dniami i robi pod siebie. (s. 29)

I dalej w podobnym tonie. Dzidzię niektórzy chcą początkowo "wynieść na ołtarze" w okolicznym kościele, żeby przydać mieszkańcom chwały i wymusić na nich większe datki, jednak wskutek zawirowań dziewczynka staje się ofiarą linczu tychże mieszkańców. Niestety urodziła się w rodzinie, która niegodnie zachowała się podczas wojny i z czystej chciwości doniosła na dwie osoby, wydając na nie tym samym wyrok śmierci. Nie wiadomo, co bardziej rozjuszyło sąsiadów: kolące w oczy kalectwo czy chęć zemsty po latach:

Co tu robisz, dzieciaku, kto cię tu przetransportował, dlaczego mamy tu na ciebie patrzeć. Jak to tak, zgody na takie obleśności nie było wśród mieszkańców i odpowiedniej petycji nie skierowano. Do wzruszania też musimy się wpierw przygotować, a nie tak bez ostrzeżenia, na ulicy mnie wypada pod koła potwór i ryczy. Nikt nie zasługuje na takie przypadki nagłego szoku estetycznego. (s. 86)

Opis dalszych wydarzeń był dla mnie wyjątkowo nieznośny. Żyjemy w XXI wieku i jesteśmy na tyle cywilizowani, że tłumne znęcanie się nad kalekami nie ma racji bytu. Owszem, słyszy się czasem o odosobnionych przypadkach skatowania ludzi na śmierć. Bywamy potworami i podlecami. Mało tego - wierzę, że niektórzy źle znoszą widok osób niepełnosprawnych. Nie mogę jednak zgodzić się z wizją przedstawioną przez Chutnik, taka spirala szaleństwa jest absurdalna.

Niezbyt dobrze zniosłam także fragmenty dotyczące naszej historii, odbierałam je wręcz jako prześmiewcze. Nie sądzę, żeby taki zamiar miała autorka, bo zważywszy m.in. jej społecznikowską działalność, wydaje się osobą niezwykle pozytywną. Ale wyszło jak wyszło i nic na to nie poradzę. Za przykład niech posłuży fragment o panu Osterze, który podczas wojny przechowywał tajną radiostację i

(...) łączył się z Londynem: "halo, halo, tu Londyn, ona ciemna, on blondyn, ona Żydówka, on szwab. Ona idzie, on za nią, ona pada, on na nią. Ona mówi, nie rób tego, on wyciąga metrowego pistoleta, ona jest odważna kobieta. Mówi, że nazywa się Kowalska Janina, ale zdradzają ją w ogóle niekowalskie rysy twarzy. Ona mówi, krew mi leci, a on mówi, nie będziesz już nigdy miała dzieci. Nie miała dzieci, to fakt". A centrala w Londynie "over, przyjęliśmy wiadomość, nic nie zrobimy, bo podobno już u was Żydów żadnych nie ma, ha, ha, nie ma, bez odbioru". (s 39)

Być może wulgarna rymowanka z dzieciństwa za bardzo utkwiła mi w pamięci i dlatego jej powyższy "cover" jest dla mnie nie do przyjęcia. Możliwe też, że jestem za mało nowoczesna i otwarta na nieszablonowe podejście do pewnych kwestii. Jedną z takich kwestii są również symbole narodowe, a w przypadku tej powieści - hymn narodowy.

W tym tygodniu odnotowaliśmy spadek hitu tego lata, Jeszcze Polska nie zginęła.Kochani, głosujcie na nasz hymn, bo go zaraz pożegnamy i z listy spadnie na zawsze. Czyżbyście na plażach nie nucili pod nosem upapranym gofrem "złączym się z narodem"? No nie wierzę po prostu. Czyżbyście nie gustowali w chudych dziewczętach wyginających się w rytm słów piosenki, w rytm porywający, acz szczery? Wysyłajcie swoje komentarze, logujcie się na naszej stronce, dodajcie nas do swoich znajomych. Dodajcie Polskę do swojego Grona, do swojego newslettera. Dajcie jej szansę, a czeka was możliwość wzięcia udziału w losowaniu wspaniałych nagród, jakimi są, uwaga: wyjazd stąd w pizdu, do jasnej cholery i na zawsze, wzięcie udziału - bezpłatne! - w kolejnej wojnie (premiera: najbliższy konflikt na Wschodzie) i nieograniczony dostęp do plakatów z wizerunkami naszych bohaterów narodowych. Hej, hej, dzwońcie, głosujcie, bawcie się, bo nic wam już innego nie pozostało. (s. 44-45)

Mnie to nie bawi, chociaż nie mogę odmówić autorce niesamowitej kreatywności i wyczulenia na różne stylistyki. To, co proponuje czytelnikowi to prawdziwa żonglerka słowna, nie dająca ani chwili wytchnienia. Co do pomysłów, to jest ich chyba nawet za dużo - czasami miałam wrażenie, że Chutnik sama nie wiedziała, co z nimi począć i na siłę wrzuciła je do jednego worka pt. "Dzidzia". Cóż, po rewelacyjnym "Kieszonkowym atlasie kobiet" jej druga powieść jest dla mnie bardzo dużym rozczarowaniem. Wielka szkoda, bo sporo sobie po niej obiecywałam. Aha, duży plus za udaną okładkę - skromną, ale wysmakowaną i nawiązującą do treści.

Moja ocena: 5/10

Sylwia Chutnik, "Dzidzia", Świat Książki, 2010

niedziela, 14 lutego 2010

Przystupa - Grażyna Plebanek

Dobrze, że zbytnio nie wczytałam się w streszczenie powieści na okładce, bo określenia typu: łotrzyca Europy, lekarka dusz i awanturnica stanowczo mnie zniechęcają, a w rzeczywistości nijak się mają do treści. Podobnie jak i reszta streszczenia, które moim zdaniem uwypukla niekoniecznie najważniejsze kwestie. Na szczęście książkę wypożyczyłam, w trzy dni pochłonęłam i jestem z tego faktu bardzo zadowolona.

Muszę przyznać, że dawno nie czytałam czegoś, co emanuje takim ciepłem, a przecież losy tytułowej Przystupy dalekie są od sielanki. Pochodząca ze wsi dziewczyna wyrusza do stolicy do pracy, bynajmniej nie po to, by robić karierę, ale z wewnętrznego przymusu. Jak sama mówi: muszem jechać. Z powodu poważnych luk w wykształceniu i ogólnego obycia nie może liczyć na wiele, tak więc podejmuje pracę sprzątaczki w domach prywatnych. Wydaje się jednak, że dobry duch nad nią czuwa, bo nawet w przypadku przejściowych kłopotów, ktoś zawsze poda jej pomocną dłoń. W rezultacie z lubelszczyzny trafi aż do Szwecji, choć wcale nie miała takich aspiracji.

Przystupa to w ogóle dziwna dziewczyna, w powieści jest jej właściwie najmniej. Owszem, czytelnik śledzi jej peregrynacje, ale najwięcej dowiaduje się o osobach, z którymi mieszka i/lub i których pracuje. Główna bohaterka przypomina medium będące tylko instrumentem, a które przekazuje cudzą energię i informacje. I tak właśnie jest z Przystupą - nie wiadomo, co czuje i myśli, jak wygląda, a nawet jak ma na imię. Owszem, czasami płacze, krzyczy, boli ją brzuch lub odczuwa pożądanie, ale to sytuacje sporadyczne. Jest typem milczka, do mówienia trzeba ją niemal zmuszać. Znakomicie filtruje natomiast otaczających ją ludzi i ich życie. Galeria postaci przewijających się przez powieść Plebanek jest wielce interesująca i malownicza, ale - co trzeba podkreślić - postaci te nie są przerysowane. Niezwykle cenne było dla mnie poznanie świata polskich gastarbeiterów z jego rzadkimi wzlotami i częstymi - niestety - upadkami. Jedynym zarzutem, jaki mogę postawić pisarce, to finałowe przyjęcie, na którym tajemniczym zrządzeniem losu stawiają się niemal wszyscy znajomi "polskiej dziewczyny".

"Przystupa" nie jest literaturą wybitną, można ją za to śmiało określić mianem pierwszorzędnej literatury drugorzędnej. Ale jak to się czyta! Już się cieszę na dwie poprzednie książki tej autorki, ponieważ jak dotąd nie miałam okazji po nie sięgnąć. Sama sobie się dziwię, dlaczego tak się stało.

Moja ocena: 9/10

Grażyna Plebanek, "Przystupa", Wydawnictwo W.A.B, 2007

piątek, 12 lutego 2010

Przyjęcie u Larry'ego - Carol Shields

Tytułowy Larry to 26-letni Kanadyjczyk, którego poznajemy u progu kariery w branży kwiaciarskiej. Jego dalsze perypetie (rozciągnięte na 20 lat) autorka przedstawiła w 15 odsłonach, przy czym każdą można traktować jako samodzielne opowiadanie. Nawet jeśli pojawia się postać z wcześniejszego życia Larry’ego Wellera, w kilku zdaniach streszczona jest jej ówczesna rola. W moim odczuciu zabieg irytujący, podobnie jak wszechobecne, ironiczne podejście do głównego bohatera.

Otwierający powieść rozdział tj. „Piętnaście minut z życia Larry’ego Wellera, 1977” oraz ostatni tj. „Przyjęcie u Larry’ego, 1997” są zdecydowanie najlepsze: dynamiczne i świetnie spuentowane. Zwłaszcza zapis rozmów podczas proszonej kolacji świadczy o dużej spostrzegawczości i świetnym wyczuciu Shields. Poza tym niestety wieje nudą. Być może dlatego, że sam główny bohater nie jest porywającą postacią, a jego życiorys nie odbiega szczególnie od życiorysów milionów innych mężczyzn: dwa małżeństwa, dziecko, zmiana pracy, choroba. Najciekawsze jest jego hobby, a mianowicie labirynty żywopłotowe.

Występujący w powieści labirynt z Hampton Court

Muszę przyznać, że zgłębiając ten temat na kartach powieści autorka otworzyła dla mnie zupełnie nowy świat. Okazuje się, że jest wiele rodzajów labiryntów (przede wszystkim jedno- i wielościeżkowe) i że – jak mówi Larry - są w rzeczywistości ucieczką od błądzenia. Uładzoną ścieżką dla wytrwałych. Pielgrzymką na własną rękę, bez gapiów (s. 206). Ciekawostką jest również fakt, że droga do sedna labiryntu jest zawsze skracana przez oddalenie się od celu oraz że labirynt nie może być nigdy całkiem symetryczny. Poza tym celem chodzenia po labiryncie jest dotarcie do określonego miejsca, gdzie znajduje się jakaś atrakcja np. ławeczka, fontanna lub posąg.

Książka w 1998 r. otrzymała nagrodę Orange Prize za metaforyczne ujęcie ludzkiej egzystencji jako labiryntu właśnie i przedstawienie zawiłości życia mężczyzny u schyłku XX wieku. Także za mądrość, dowcip i ogólną afirmację. Mnie „Przyjęcie u Larry’ego” zbytnio nie poruszyło, z trudem dobrnęłam do końca. Nie uważam, żeby była to książka szczególnie mądra czy głęboka. Być może zaszkodził jej upływ czasu, choć to zaledwie 12 lat od chwili wydania. Jedno jest jednak pewne: o labiryntach zamierzam jeszcze poczytać.

Moja ocena: 7/10

Carol Shields, „Przyjęcie u Larry’ego”, Świat Książki, 2000

środa, 10 lutego 2010

Kair, historia pewnej kamienicy - Alaa Al Aswany

Dobrze jest czasem przenieść się w cieplejsze rejony niż Polska w lutym. Nawet jeśli jest to Kair w powieści Al Aswany'ego: duszny, zepsuty, pełen maluczkich i zawistnych ludzi. Tacy są właśnie mieszkańcy tytułowej kamienicy Jakobiana, w której trudno znaleźć sympatyczną postać. Może z wyjątkiem Tahy, jednak do czasu: chłopak przyłącza się do fanatyków religijnych. Swoją drogą bardzo ciekawie pokazany jest proces stawania się bojownikiem: zdolny, ale pochodzący z biednej rodziny młodzieniec nie ma szans na wymarzoną uczelnię; rozczarowany i w poczuciu niesprawiedliwości coraz bardziej zagłębia się w religię stając się łatwą ofiarą dla muzułmańskich podżegaczy.

Paradoksalnie w Egipcie zdominowanym przez islam i - wydawałoby się - jego surowe zasady, nieuczciwość, korupcja, rozpusta i chciwość są na porządku dziennym. Wszystko można tu kupić: nie tylko dobra materialne, ale i stanowisko polityczne, kochanka czy drugą żonę. Trudno jest chyba żyć w świecie rządzonym przez pieniądz, gdzie nawet prawo jest po stronie bogatszego, a jeszcze trudniej zachować godność w takich warunkach. Żadnemu z bohaterów powieści to się nie udaje. Ci nieliczni uczciwi zostają zbrukani w inny sposób - poprzez gwałt fizyczny. Jeśli problemów nie da się załatwić przy pomocy pieniędzy, robi się to siłą. Ot, prosta filozofia.

Gorzka to lektura, ale dobra i interesująca ze względu na swoją przekrojowość. Opisuje wydarzenia z życia osób o różnym pochodzeniu, wieku, płci i zawodzie, co jest jej niewątpliwym atutem. Warto po nią sięgnąć również dlatego, że literatura egipska jest rzadkością na naszym rynku.

Powieść podobno wywołała w Egipcie sporo zamieszania: autorowi zarzucano negatywne przedstawienie społeczeństwa, szczególnie bulwersujące były wątki gejowskie. Nie przeszkodziło to jednak w jej sfilmowaniu, ekranizacja okazała się najdroższą egipską produkcją filmową, a w 2007 r. była nominowana do Oscara w kategorii najlepszego filmu zagranicznego.

Moja ocena: 8/10

Alaa Al Aswany, "Kair, historia pewnej kamienicy", Media Lazar, 2004

poniedziałek, 8 lutego 2010

Znamię - Nancy Huston

Czwórka dzieci opowiada o życiu tej samej rodziny: każde z nich ma 6 lat, ale jest przedstawicielem innego, wcześniejszego pokolenia. Pierwszy narrator z 2004 r. to przekonany o swojej wyjątkowości i geniuszu Sol, który z rodzicami mieszka w Kalifornii. Dziecko z 1982 r. to jego ojciec Randall, dziewczynka z 1962 r. to neurotyczna Sadie, matka Rana, a córka Erry, która w 1945 r. przebywa w nazistowskich Niemczech w okolicach Monachium.

Do sedna historii rodzinnej dochodzimy stopniowo, cała czwórka dostarcza innych szczegółów i dopiero ostatnia relacja daje właściwy pogląd na sprawę. Prawda jest bolesna, zwłaszcza dla nestorki rodu, ale jej następcy także zostają przez nią dotknięci. Oprócz tytułowego znamienia na skórze mają również inne: są naznaczeni - w mniejszym lub większym stopniu - zdarzeniami z dzieciństwa Erry. Skrywana trauma powoduje błędne interpretacje, nieporozumienia, a w wyniku trwałe animozje rodzinne. Rodzice głównych bohaterów wydają się niestabilni, skonfliktowani ze sobą.

Książka bardzo mi się podobała, zarówno pod względem formy, jak i treści. Narratorzy są zróżnicowani, przez co realia, w których żyją - również. I niespecjalnie przeszkadzał mi fakt, że sześciolatki są nadzwyczaj dojrzałe i w zasadzie sprawiają wrażenie o wiele starszych. "Znamię" to doprawdy barwna i dobra powieść.

Moja ocena: 8/10

Nancy Huston, "Znamię", Wydawnictwo Dwie Siostry, 2008

piątek, 5 lutego 2010

Possessing the secret of joy - Alice Walker

'Possessing the secret of joy' (proponuję tłumaczenie "W posiadaniu sekretu radości") to luźna kontynuacja "Koloru purpury" skoncentrowana na postaci Tashi, która z Afryki wyemigrowała do Ameryki. Powieść przypomina puzzle: dopiero po ułożeniu wszystkich kawałków otrzymujemy pełny obraz. I tak faktycznie jest u Walker. Rozdziały składają się z krótkich - niekoniecznie chronologicznie zestawionych - wypowiedzi osób związanych z Tashi, tak więc historię poznajemy z kilku perspektyw. Trzeba przyznać, że to bardzo udany zabieg: dzięki temu tekst wydaje się pełniejszy, wielowymiarowy.

Opowieść dotyczy skutków rytualnego obrzezania, jakiemu poddaje się dziewczynki m.in. w Afryce. (Warto zauważyć, że powieść powstała blisko 20 lat temu, a problem nagłaśniany jest w Europie zaledwie od lat kilku). Główna bohaterka przeszła taki zabieg na własne życzenie dla podkreślenia przynależności do plemienia, a tym samym dla podtrzymania jego tradycji. Najważniejsze są jednak następstwa zabiegu, bo nie jest to tylko pojedynczy akt i towarzyszący mu ból (jeśli nie zgon), ale także trwałe okaleczenie psychiczne. Tashi zmagała się z raną, później z przykrym zapachem własnego ciała, a to doprowadziło ją do dobrowolnej izolacji. Udane współżycie seksualne po rytualnej inicjacji przestało być przyjemne, a poród okazał się nie lada wyzwaniem dla lekarzy. Konsekwencje sięgały dalej, ale odsyłam do lektury książki.

Kunszt pisarski Walker polega m.in. na tym, że o tak przykrych i drastycznych sprawach pisze z dużym wyczuciem i dyskrecją, bez dosłowności. Jak gdyby tworzyła w duchu kultury afrykańskiej, w której temat seksualności jest ścisłym tabu. Muszę przyznać, że niektóre fragmenty dotyczące cielesności są wręcz urzekające, np. te, gdzie kobiety czerpią radość z seksu obywając się bez mężczyzn. Równie barwne i ciekawe są teorie związane z genezą samego rytuału; według jednej z nich wziął się on właśnie z męskiej zazdrości (sic). Poglądy Walker są feministyczne, ale przemyślane i wyważone, pisarka bynajmniej nie neguje, ani nie demonizuje płci brzydkiej. Dla mnie to kolejny atut tej książki.

Jeśli się zastanowić, to przygnębiające, że kawałek kobiecej tkanki może znaczyć tak wiele: kobieta nieobrzezana to kobieta nieakceptowana w społeczeństwie, w rezultacie niezamężna i bezdzietna; dziewczynka po obrzezaniu staje się kobietą, a chłopiec poprzez cielesne obcowanie z nią staje się mężczyzną. Utrata tejże tkanki oznacza brak satysfakcji seksualnej, a więc ogromne ograniczenie, w powieści mówi się nawet o utracie wolności. Cóż, coś w tym jest.

Szkoda, że 'Possessing the secret of joy' nie została przetłumaczona na język polski. To piękna i mądra książka o kobiecości, prawdziwa uczta.

Moja ocena: 10/10

Alice Walker, 'Possessing the secret of joy', Vintage, 1992

środa, 3 lutego 2010

Toksymia - Małgorzata Rejmer

Odrażający, brudni, źli - chciałoby się powiedzieć o bohaterach "Toksymii" wykorzystując tytuł filmu Scoli . Źli wprawdzie nie są, niesympatyczni - owszem. Rejmer opisała kilku mieszkańców warszawskiego Grochowa: są zanurzeni we własnym świecie, niezdolni do funkcjonowania w zdrowych związkach, a ich nieciekawe życie to właściwie tylko "żyćko". Wszystko wydaje się brudnawe, lepkie albo mocno zakurzone. Oj, przykry ten Grochów.

Autorce tak dobrze udało się nakreślić portrety bohaterów, że z przyjemnością się z nimi pożegnałam. Co postać, to niemal "kreatura": powstaniec prześladujący studentkę, bulimiczna reporterka, unikający światła twórca mów pogrzebowych, ojciec szantażujący córkę popełnieniem samobójstwa czy popijający tramwajarz o duszy polonisty. Istna menażeria, od której lepiej trzymać się z daleka. Rejmer pisze o nich bez sympatii, ale za to złośliwie. Język jest ogromną zaletą tej powieści, w pewien sposób oswaja i uprzyjemnia opisywany w niej - jakże odpychający - mikroświat. Weźmy za przykład taki fragment:

W trzech różnych miejscach smakowała truskawki, ale wszędzie były kwaskowe. Dopiero przy czwartym stoisku poczuła pchnięcie Ducha Świętego, to znaczy coś jej nogi posłuszeństwa odmówiły, kolana się ugięły, i zrozumiała, że to są właściwe truskawki. (s. 134)

I następny:

Masz ten łój wyczyścić, bo dziewczyno, wali od ciebie jak ze zsypu, jeden marny powstaniec na wylocie, a ty zagrzebujesz się w śmieciach. Ty się ciesz, że jesteś Polką, jakbyś była Niemką, to byś dostała zawału na sam jego widok. (s. 141)

I jeszcze jeden:

Miała pani Kapiszka rozległe siedzenie, na którym dobrze jej się siedziało i niewielką głowę, w której często jej się myślało, i ta głowa pokryta była skłębionym barankiem w kolorze jasnych pudrowych cukierków. (s. 146)

Daleka jestem od zachwytu, bo mimo świetnie zarysowanych postaci i błyskotliwego języka zabrakło mi dobrego zakończenia, które byłoby ukoronowaniem wielce obiecującego początku i rozwinięcia. Zdecydowanie jednak uważam, że "Toksymia" to bardzo debiut i z ciekawością będę śledzić kolejne utwory tej autorki.

Moja ocena: 8/10

Małgorzata Rejmer, "Toksymia", Lampa i Iskra Boża, 2010