piątek, 27 lipca 2018

Upojenie

Pierwsze zetknięcie z opowiadaniami Katherine Mansfield (1888-1923) nie było dla mnie udane – Jej pierwszy bal odebrałam jako monotonny, miejscami afektowany. Jak się z czasem okazało, drugi zarzut wynikał głównie z niezręcznego przekładu, dzisiaj chyba zbyt staroświeckiego. Dlatego Upojenie czytałam już w oryginale, od czasu do czasu przeglądając polską wersję, i przyznam, że w realia z początku biegłego wieku zanurzyłam się tym razem z przyjemnością.


Zbiór otwiera Preludium – tekst najdłuższy i bodaj najbardziej atrakcyjny pod względem formalnym. Czytelnik wkracza w sam środek wydarzeń, przez kilka stron musi dociekać, co się właściwie dzieje i jakie relacje łączą bohaterów. Fabuła jest wyjątkowo skromna, to bardziej zbiór luźno powiązanych scenek, rozmów i wewnętrznych monologów niż konkretna historia. Tak będzie jeszcze w kilku następnych opowiadaniach, bo u Mansfield ważniejsze są postaci i ich (na ogół) zwyczajne życie, w którym tylko od czasu do czasu zdarzają się chwile uniesienia, lub przeciwnie – rozpaczy.

I właśnie w opisie emocji pisarka jest najlepsza. Od pierwszych zdań potrafi zbudować napięcie, by później zgrabnie je modelować i przy pomocy drobiazgów zaznaczać ledwie wyczuwalne zmiany nastrojów. Rejestruje byty ulotne i krótkotrwałe – impresje, myśli i odczucia, które często wiele mówią o charakterze bohatera. A ci są bardzo różni: przepełniona szczęściem pani domu, nieśmiały adorator, bezrobotna śpiewaczka czy para literatów broniąca się przed miłością. Pojawią się osóbki do bólu naiwne, pretensjonalne i obłudne, za to wnoszące ożywczy ferment.

W tej prozie szczególnie spodobała mi się finezyjność opisu, opartego m.in. na niesztampowej symbolice i metaforyce. Dużą niespodzianką była obecna w kilku tekstach seksualność – dyskretnie zasygnalizowana, a jednak nie pozostawiająca wątpliwości, że mamy do czynienia np. z męską prostytutką lub kobietą lżejszych obyczajów. Nie na próżno literaturoznawcy głoszą, że Mansfield zrewolucjonizowała dwudziestowieczne opowiadanie – Upojenie jest tego dowodem.

____________________________________________________________
Katherine Mansfield Bliss And Other Stories, Penguin Classics, 2001

Katherine Mansfield Upojenie i inne opowiadania
tł. Wanda Peszkowa, Irena Tuwim, Julian Stawiński
Czytelnik, Warszawa 1962


niedziela, 22 lipca 2018

Sandor Márai w podróży

Na początku lat 50. ubiegłego wieku Sandor Márai wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i zamieszkał w Nowym Jorku. Nie czuł się tam komfortowo, Ameryka niezbyt mu odpowiadała. W 1959 r. przedsięwziął długą podróż m.in. po Kalifornii i Meksyku. Tak w dzienniku pisał o San Diego, gdzie po jakimś czasie się przeprowadził i mieszkał do końca życia:
Turysta musi jednak stwierdzić, że w tym ładnym, proporcjonalnie zaprojektowanym, spokojnym mieście amerykańskim wieczór jest, tak samo jak gdzie indziej, pusty. W restauracji nie można posiedzieć, po skończeniu posiłku kelner nerwowo krząta się wokół gościa, czekając, żeby już sobie poszedł. Amerykańskim wieczorom brakuje właśnie tego, co nadaje podróżom i w ogóle życiu smak, barwę, nastrój: możliwości posiedzenia w kawiarni, na ulicznym tarasie, w winiarni. Wieczorami ludzie stają się dziwnie bezdomni. Ten wielki kraj jeszcze się nie nauczył, co się składa na urok życia, a Europejczycy, którzy tu przybyli, w niepojętym tempie zapomnieli o tych dobrych ważnych drobiazgach. W półmroku barów — ten mrok wydaje się pozostałością po czasach prohibicji albo jakimś purytańskim ukrywaniem się — wlewają w siebie mocne alkohole, to samo robią w night clubach, i czasem dostają do tego jakieś pospolite występy nudystyczne, siedzą w kinach albo w hallach hotelowych zapatrzeni poważnie i beznadziejnie w telewizor. Wszędzie jest tak samo. Tego, co daje wieczorem miasto południowoamerykańskie czy europejskie — niespiesznych spacerów, możliwości posiedzenia gdzieś i miłego spędzenia czasu — ten kraj jeszcze nie zna.
Sandor Márai, Dziennik 1957-1966, przeł. Teresa Worowska, Warszawa 2018, s. 129

San Diego w latach 50. (źródło)

wtorek, 17 lipca 2018

Lalunie

Książka Lindy Polman może odstręczać, tak jak odstręcza – przynajmniej początkowo – wchodzenie w świat kobiet, które przez portale ogłoszeniowe szukają kontaktu listowego ze skazanymi na śmierć. Bo to ekscytujące, bo liczą na odmianę w życiu albo chcą się dowartościować. Ale to tylko jedna grupa, tytułowe laleczki. Są również panie, które inicjowały korespondencję ze skazańcami po przeczytaniu apelu Amnesty International, walczącej m.in. o prawa człowieka w więzieniach. Wymiana listów niejednokrotnie prowadzi do wieloletniej znajomości i autentycznego zaangażowania w sprawy podopiecznego, zdarzają się i śluby.


Autorka poznała swoje bohaterki w Teksasie i tam też szerzej badała temat. Przytoczone w reportażu historie dają do myślenia, jednak bardziej zaskakuje podejście Teksańczyków do kary śmierci. Już scena z pierwszego rozdziału wprawia w osłupienie: w dniu egzekucji pod murami więzienia odbywa się piknik z muzyką na żywo i grillem – radosna impreza, na którą zjechali z rodzinami zwolennicy kary śmierci. Nieco mniej dziwią pamiątki z więziennego muzeum np. koszulki z rzekomo zabawnymi napisami albo pocztówki z krzesłem elektrycznym, za to zdumiewają aukcje internetowe poświęcone "murderabiliom" – od zdjęć z miejsca zbrodni po resztki posiłku i paznokcie skazańców.

Z europejskiej perspektywy to wszystko jest raczej trudne do zaakceptowania. Gdy pytać „dlaczego”, za odpowiedź musi wystarczyć lakoniczne zdanie „tu jest Teksas”. Owszem, jest to jakieś wytłumaczenie dla absurdów tamtejszego systemu wymiaru sprawiedliwości, w końcu Stan Samotnej Gwiazdy leży w tzw. pasie biblijnym, gdzie najwyraźniej wciąż obowiązuje zasada „oko za oko”. Potwierdzenie można znaleźć i w kościele, jeden z przepytywanych pastorów powiedział Polman: Czym byłoby chrześcijaństwo, gdyby Jezus otrzymał karę piętnastu lat więzienia z szansą na wcześniejsze zwolnienie? Niczym! Nie istnielibyśmy! [s. 182]

Laleczki skazańców to bez wątpienia mocna rzecz. Można mieć pretensje do dziennikarki o tytuł, bo tylko połowicznie zajmuje się przyjaciółkami skazanych, by przejść do innych wątków, niemniej są one tak zajmujące, że można przymknąć oko na niespełnioną obietnicę. Podobnie jak na cokolwiek chaotyczną narrację dającą wrażenie pobieżnego potraktowania zagadnienia, przez co lektura staje się hm, wyboista. Translatorskie wpadki kurtuazyjnie pominę, lepiej wyraźnie podkreślić, że mimo niedociągnięć książce holenderskiej dziennikarki warto poświęcić uwagę.

_________________________________________________________________
Linda Polman, Laleczki skazańców, przeł. Małgorzata Diederen-Woźniak
Wyd. Czarne, Wołowiec 2018 


środa, 11 lipca 2018

Lwiątko

Lwiątko (1969) to powieść o praskim Casanovie, który zagiął parol na ślicznotkę o bakelitowych oczach. A że redaktor Leden jest równie zdeterminowany co zepsuty, nie zawaha się intrygować, zdradzić najlepszego przyjaciela i narzeczonej, byle tylko osiągnąć cel. Należy bowiem do gatunku osób, które szybko i skutecznie zagłuszają ewentualne wyrzuty sumienia, można powiedzieć, że osiągnął wyjątkową biegłość w wybaczaniu sobie popełnionych draństw.


W książce Josefa Škvorecký’ego pojawia się co najmniej kilku podobnych delikwentów – różnej maści konformistów i karierowiczów, którzy dla zachowania pozycji lub zdobycia lepszej skłonni są wiele poświęcić. W wydawnictwie Ledena większość pracowników już dawno temu porzuciła młodzieńcze ideały i literackie ambicje na rzecz bardziej bezpiecznych zajęć. To oznacza m.in. ochronę talentów, bo nierozsądnych, pełnych bezkrytycznego entuzjazmu pisarzy trzeba przecież prowadzić. Dokąd? Do rozwagi, rzecz jasna, bo za głupotę nikt jeszcze nagrody państwowej nie dostał [s. 109]

Swoją drogą opis redakcyjnych zmagań z ambitnymi autorami wydaje się dzisiaj zabawny. Główny bój toczy się o współczesną, naturalistyczną nowelę o „upadłej” dziewczynie – poprawki utworu wiele mówią o czeskiej obyczajowości lat 60. Jeszcze ciekawiej brzmią opowieści o uładzaniu dzieł politycznie niepoprawnych. I tak na przykład z historii jazzu usunięty został Duke Ellington, ponieważ arystokratów nie propagowano, z kolei tłumacząc Klub Pickwicka, slangowe wypowiedzi Sama Wellera przekładano na język literacki, jako że slang uchodził za wymysł burżuazyjnych uczonych czyli nie istniał.

Wypada zaznaczyć, że Lwiątko nie jest jedynie pocieszną lekturą (nomen omen według autora to kryminał), bo choć Škvorecký obśmiewa absurdy socjalistycznej rzeczywistości, wspomina także o jej ciemnych stronach. Dla mnie to przede wszystkim znakomity portret środowiska literackiego z czasów, kiedy – jak mówi jedna z bohaterek – było się albo człowiekiem, albo świnią, i przeważnie nie sposób było tego rozpoznać. Gorąco polecam.

________________________________________________________________
Jozef Škvorecký, Lwiątko, przeł. Emilia Witwicka, PIW, Warszawa 1992


piątek, 6 lipca 2018

Sylvia Plath w podróży

Urlop to dla mnie wciąż odległa przyszłość i w ramach rekompensaty podczytuję sobie wakacyjne zapiski literatów. I tak w tomie korespondencji Sylvii Plath trafiłam na jej list z podróży po Hiszpanii. W lipcu 1956 r. jako świeżo upieczona mężatka pisała do matki:

Najdroższa z Mam,

Szkoda, że nie możesz zobaczyć, jak w opalaczu i szortach siedzę na wysokości siódmego piętra ponad buczącym syrenami Madrytem, na naszym wielkim, prywatnym balkonie z posadzką wyłożoną wesołymi niebiesko-żółtymi kaflami, pólkami na ścianach, doniczkami pelargonii i bluszczu, otoczona barokowymi wieżami, pod jaskrawoniebieskim niebem, choć jest już prawie ósma wieczór (...)

Czy to nie cudowne, że gdziekolwiek pójdziemy, wszyscy natychmiast okazują nam sympatię. Jesteśmy niezwykle dobrze dobrani; potrzebujemy tyle samo snu, jedzenia i czasu na pisanie; oboje jesteśmy otwierają się zamknięci w sobie, prawie nietowarzyscy w tym sensie, że nie lubimy interesownych przyjęć, czujemy się najlepiej wśród prostych, bezpretensjonalnych ludzi pracy, którzy natychmiast traktują nas jak swoich.
(...) W ogóle w żadnym kraju nie czułam się tak swojsko jak w Hiszpanii. Kolory oglądane z okna pociągu przez całą drogę były wprost niewiarygodne (...) jaskrawożółte, brązowe i jasnozielone pola pod błękitnobiałym niebem, zielono-czarne sosny, białe domy mieszkalne kryte pomarańczową dachówką, a na wsi; na szczęście, tylko uprawne pola albo pastwiska (...) 
A najcudowniejsze, że mam lekką głowę, co wydawało się wręcz niemożliwe. Nie zdawałam sobie sprawy, jaki ciężar noszę w swoich zatokach. Pierwszy raz w życiu mam zupełnie jasny umysł, jestem pełna wigoru i energii — na swój sposób (...) Strasznie się cieszę, że w przyszłym roku wrócę tu dwukrotnie, za każdym razem na pięć tygodni. Chcę się podczas lata otrzaskać z hiszpańskim, a potem popracować nad nim samodzielnie w Cambridge. Tutaj, w sercu Hiszpanii, gdzie wszyscy z największą ochotą uczą nas słówek i wymowy, chwyta się język o tyle szybciej. 

Hiszpania to prawdziwy raj (...) Dla mnie i dla Teda nie ma rzeczy niemożliwych. Jest nam cudownie. Przesyłamy Ci oboje najserdeczniejsze ucałowania i mamy nadzieję, że Twoja podróż jest nadal piękna, jak wynikało z pierwszej kartki (…)

Ściskam najczulej,
 Twoja zawsze Sivvy

Sylvia Plath, Listy do domu, tłum. Ewa Krasińska, Czytelnik 1983, s. 217-219

niedziela, 1 lipca 2018

Pokraka

Gdy się patrzy na tego psa, jest brzydki aż do doskonałości. Jak plująca wodą chimera z Notre Dame. [s. 133]

Pokraka to sympatyczna książeczka o perypetiach autorki, która w spadku po ciotce nazistce otrzymała starego i wysoce nieurodziwego kundla – według małżonka Alice był skrzyżowaniem nietoperza, lisa pustynnego i świni. Paskudny czy nie, Muckie dość szybko wkradł się w łaski rodziny Zuckmayerów, co nie było znowu takie oczywiste – obdarowana nie przepadała za psami i nie miała żadnego doświadczenia w opiece nad zwierzakami. Na dodatek – jak się wkrótce miało okazać – wszystkich czekały liczne podróże.


Ponieważ Zuckmayerowie nie byli zwolennikami Hitlera, a Carl, autor sztuki Kapitan z Köpenick uważany był wręcz za element niepożądany, podjęli decyzję o wyjeździe z Wiednia. W rzeczywistości była to ucieczka – sytuacja polityczna stała się zbyt napięta, by mieć jeszcze nadzieję na spokojne życie w Austrii. Wydostać się z Europy nie było już łatwo, na szczęście autorka z mężem i córkami krótko przed 1 września 1939 r. znalazła się w Stanach Zjednoczonych. Pies państwu oczywiście towarzyszył i dzielnie znosił trudy licznych przeprowadzek, choć może trzeba na to spojrzeć z innej strony – w rzeczywistości to Alice musiała się mocno nagimnastykować, aby przewieźć schorowanego Muckiego przez Szwajcarię, Holandię i Francję aż za ocean.

Alice Herdan-Zuckmayer opisała swoje przeżycia lekko i z humorem, ale między wierszami wyraźnie daje się odczuć narastający strach i determinację, by uciec. Mnie w Pokrace najbardziej urzekł proces „układania” właścicielki przez jej podopiecznego (tak, tak, to nie błąd), bo trzeba podkreślić, że autorka musiała wielu rzeczy się nauczyć. I jak na osobę rzekomo nielubiącą psów, podeszła do obowiązku odpowiedzialnie i z sercem. Zapewne również dlatego tę bezpretensjonalną historię czyta się z przyjemnością.

_______________________________________________________
Alice Gerden-Zuckmayer, Pokraka. Dzieje osobliwego spadku
przeł. Feliks Przybylak, Wyd. Czytelnik, Warszawa 1976