poniedziałek, 29 grudnia 2014

I nie mów do mnie Dżordżyk

Przecież to nie powieść kryminalna, do cholery! Takie było założenie, że piszemy o … pisaniu!
To jest twoim zdaniem o pisaniu? Bo dla mnie o miłości.
No to przecież mówię! Nie ma pisania bez miłości.
[s. 56]


„I nie mów do mnie Dżordżyk” jest zdecydowanie książką o pisaniu książki, choć dla miłości również znalazło się w niej miejsce. Fabuła rozwija się wokół pracy pisarki i asystenta nad nowym dziełem, które rodzi się w bólach, pośród dziesiątek rozmów telefonicznych, monologów wewnętrznych i listów. Cudnie chaotyczny charakter tej komunikacji powoduje, że świat bohaterów zaczyna mieszać się z wymyślaną przez nich opowieścią (miłosną, a jakże) i trudno w pewnym momencie stwierdzić, czyją historię właśnie czytamy.

Pomysł Tarasiuk na pomieszanie dwóch rzeczywistości, w istocie dwóch fikcji, był pierwszorzędny, niemniej jej książkę traktuję wyłącznie jako udany żart i ciekawy eksperyment literacki. „Dżordżyka” z pewnością wyróżnia także język – żywy, bo kolokwialny (dla mnie aż nadto) i niestety nic więcej. Sama treść jest miałka i trąci kiczem, co bardzo rozczarowuje, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę dopracowaną kompozycję. Szkoda.


____________________________________________
Magdalena Tarasiuk "I nie mów do mnie Dżordżyk"
Wyd. Słowo/Obraz Terytoria, Gdańsk 2014




środa, 24 grudnia 2014

W Wilię, jak zawsze

W Wilię, jak zawsze, od czwartej wszyscy na nogach. Jak zawsze, a nawet jeszcze bardziej, bo przecież w taką zimę najpewniejsze rzeczy niepewne. Domowy chleb od Wantułów mają przywieźć – przywiozą, nie przywiozą? Może Jano, przyszły szofer, a w dodatku muzyk, będzie musiał konie zaprzęgać i jechać? Kto wie, może drogę trzeba będzie przekopywać? Jak nie da rady – chleb z piekarni? A piekarnia czynna? Piekarze piekli w nocy? Światło było? Prąd był? W każdej chwili może nie być! I strucle muszą być dzisiejsze! Ciepłe i kruche! I opłatków jeszcze nie ma! Skoczysz, Kornelu? Pamiętasz drogę? Złóż życzenia Pastorowi i Pastorowej. Wstąp do kościelnych i nie zapomnij o wikarym, o ile łachudra jeszcze nie śpi. I drzewko trzeba stawiać! I ryb trzeba się chwytać, panie Naczelniku! Przez noc chyba całkiem w cebrach pozamarzały! Lód kuć! Lód kuć, póki cienki! I śnieg odgarniać! Jaką taką ścieżkę do bramy uczynić! I z pieców popiół już można wybierać, węgla tej zimy i tak braknie!
[…] 

Ale lądowaliśmy idealnie – cieśle ustawiali deski na stojakach, gospodynie prowizoryczne choć niezmiernie masywne stoły obrusami, a raz po raz i prześcieradłami nakrywały; ze wszystkich dolin nadciągali ludzie, każdy niósł, co mu pasowało: miód, czosnek, rybę na płaskim talerzu, bigos w garncu, chleb, sól, masło, ile się da opłatków, nikt nawet nie spojrzał na nasze szaleństwa pod ciemnymi chmurami, ściany namiotu były jak mur za Habsburgów postawiony.

Potem się okazało, że miejsca więcej niż stołowników, i Jula, i jej katolik, choć daleko, i tak za blisko siedzą. Życzenia jednak jak gdyby nigdy nic, opłatki maczane w miodzie jak gdyby nigdy nic, chleb z masłem i solą jak gdyby nigdy nic. Pan Trąba, pan Tlołka, organista Somnambulmeister, chórzyści, prezbiterzy, wszystkie wyznania, co o świcie były pod farą, wszyscy, nawet pijacy w kącie jak gdyby nigdy nic, a raczej jak Pan Bóg przykazał wiliują.

Jerzy Pilch, Wiele demonów, Warszawa 2013

Spłata dziesięciny - Pieter Brueghel





sobota, 20 grudnia 2014

Ręka, noga, kark i pieprzyki

Pojedynczy piksel jest punktem bez znaczenia, dopiero w zestawieniu z tysiącami innych tworzy konkretny obraz. Podobnie jest w książce Krisztiny Tóth, która każde ze swoich trzydziestu opowiadań osnuła wokół jakiegoś szczegółu ludzkiego ciała: ręki, uda, serca, pieprzyków. Elementy anatomii nie dominują, posłużyły głównie za pretekst do opowiadania historii; najważniejsze wydarza się poniekąd obok albo mimo tych detali.


Sceneria i bohaterowie „Pixela” zmieniają się jak w kalejdoskopie, niektóre postaci będą jednak co pewien czas powracać. Będą już w innym wieku i miejscu, czasem bardzo odległym od Budapesztu. Niektórzy zmienią się wręcz nie do poznania: Agę szukającą desperacko kandydata na męża spotkamy po kilkuletniej przerwie na pogrzebie teścia w Niemczech, dawny lowelas ciężko zachoruje i będzie zdany na łaskę rodziny, a osierocony podczas wojny Dawid zostanie cenionym lekarzem i wyjedzie pracować do Rumunii. Czasem o losach bohaterów usłyszymy w zupełnie innym opowiadaniu np. w rozmowie zatroskanej matki, poirytowanego ojca albo monologu zgorzkniałej żony, nie zawsze mając świadomość, o kim mowa.

Jest w tych opowiadaniach świeżość i lekkość, mimo że Tóth porusza wyłącznie poważne tematy. Skupia się przede wszystkim na przemijaniu, zawiedzionych nadziejach i straconych szansach, na szczęście ciężar tych historii nie przytłacza. Autorka zresztą dokłada starań, aby nie było zbyt koturnowo i od czasu do czasu wkracza na scenę, puszczając do czytelnika oko. Z jej pikseli powstała bardzo interesująca mozaika, która pokazuje, że młoda literatura węgierska ma się dobrze.

P.S. Duże brawa dla wydawnictwa za ascetyczną okładkę i staranną oprawę książki

_____________________________________________
Krisztina Tóth, Pixel, przeł. Klara Anna Marciniak
Wydawnictwo Studio Emka, Warszawa 2014


wtorek, 16 grudnia 2014

Niedobre dziecię

W oczekiwaniu na drugą część rozmów z profesor Janion powtórzyłam sobie „Niedobre dziecię”. Książka wciąga równie mocno jak za pierwszym czytaniem, czy mowa o smutnym dzieciństwie na "zsyłce" u wujostwa, o wojnie spędzonej w Wilnie, czy o studiach w Łodzi i pracy na uniwersytecie. Rozdziały o zaangażowaniu w marksizm i później w rewizjonizm, nie są może porywające, ale pozwalają zrozumieć kształtowanie się światopoglądu Janion. W tej rozmowie zresztą bardzo dużo się wyjaśnia, m.in. skąd wzięła się fascynacja romantyzmem i tematami żydowskimi.

Prowadząca wywiad Kazimiera Szczuka dokonała rzeczy trudnej, bo zdołała wydobyć ze swojej mentorki informacje, z którymi ta na pewno się nie obnosi. Czyli dotyczące ojca alkoholika, młodzieńczych prób poetyckich, bliskich zażyłości z koleżankami lub spraw tak przyziemnych jak słabość do grasicy cielęcej w sosie figowym serwowanej w jednej z warszawskich restauracji. Tytan pracy, jakim bez wątpienia jest profesor Janion, pokazany został wreszcie od bardziej prywatnej strony, co dobrze przybliża czytelnikom postać znanej badaczki literatury. Już się cieszę na drugi tom.


Kilka urywków rozmowy:

- o pierwszych lekturach:
Bardzo dużo czytałam, także „Mały Dziennik" ojca Kolbego, który ciocia prenumerowała. To była moja lektura codzienna. Co rano listonosz przynosił prasę i ja jako pierwsza zabierałam się do czytania. Z wielkim zapałem. Tam były straszne rzeczy popisane na Żydów. Na przekór wszystkiemu zrodziła się we mnie miłość do nich. […] Rozumiałam, że Żydzi mieli być tacy okropni jak ja. Źle się uczyłam, byłam bardzo nieposłuszna. Niedobre dziecko po prostu. [s. 12]
- o micie wojny:
Jak wynika z badań, dosłownie tych najnowszych, publikowanych w rocznicowych okolicznościach w Gazecie Wyborczej", wojna nauczyła nas niewiele. Większość Polaków uważa, że - po pierwsze - byliśmy bardzo bohaterscy, a po drugie - że bardzo cierpieliśmy, bardziej niż wszyscy, bardziej nawet niż Żydzi. Romantyczny mit wojenny, heroiczny i martyrologiczny, trwa dalej w najlepsze, bez żadnego opamiętania. Zresztą to Muzeum Powstania Warszawskiego i jego imprezy walnie się przyczyniają do podtrzymywania mitotwórczej potęgi wojny. Ale to jest też kwestia dominanty kulturowej. Naszą jest mit bohaterski, podstawowy mit polski. Trudno się z niego wyzwolić. Żadne książki tu nie pomagają, żadna wiedza historyczna. [s. 41]
- o dawnych metodach pracy:
Studia polonistyczne były wtedy bardzo wymagające, a potem już naprawdę... no, przytłaczająca była w moim wypadku praca zapoznania się z tą literaturą w kraju, czasopismami. Wtedy zdobyłam podstawy swojej erudycji. Znajomość czasopism, mniej więcej tego, co tam drukowano. Robienie notatek. Wtedy przecież nie było żadnego ksero, zapisywało się kartki, zeszyty. Kupy tych notatek. Pisało się ołówkiem. Porządkowanie notatek, system ułożenia tego wszystkiego. Cała manufaktura. Sprawy kompletnie już nieznane dzisiejszym ludziom. [s. 109]
- o kwestii kobiecej w środowisku akademickim:
Wtedy nie miało to znaczenia. To znaczy na pewno jakoś kątem oka dostrzegałyśmy te sprawy, ale nie były ani tematem badań, pracy naukowej, ani specjalnie tematem rozmów. Miałyśmy za to z panią Maryną taki żarcik, pewnie maskujący albo odreagowujący ten brak świadomości genderowej. Kiedy czasami pozwalałyśmy sobie coś wypić z jakiejś buteleczki ukrytej na półce, wódkę, koniak może, czy jakąś nalewkę, mówiłyśmy: „Napijmy się jak prawdziwi mężczyźni". I bardzo nas to śmieszyło... No i częścią tego etosu było wzdychanie, od czasu do czasu, „Ach, mieć żonę!". Naukowcy, profesorowie, ale i nawet doktoranci, mieli na ogól żony, które naprawdę znakomicie się o nich troszczyły. Od kanapki w teczce po wyprasowane koszule, przyszyte guziki, przepisane na maszynie teksty, obiad o określonej porze. Może nie zawsze i nie wszystkie, ale raczej tak, takie były żony. Nam to nie przysługiwało. [s. 131]
Na koniec fragment dzienniczka lektur 16-letniej Misi:


________________________________________________________
Janion. Transe – traumy – transgresje. Tom 1. Niedobre dziecię. Z Marią Janion rozmawia Kazimiera Szczuka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2012



sobota, 13 grudnia 2014

Bukowski o czytaniu

     Codziennie chodziłem do biblioteki na rogu Adams Boulevard i La Brea. Codziennie widywałem tę swoją bibliotekarkę - surową, nieomylną i milczącą. Dalej robiłem przegląd na półkach. Autorem pierwszej książki z prawdziwego zdarzenia był niejaki Upton Sinclair. Pisał krótkimi, gniewnymi zdaniami. Czuło się w nich prawdziwy gniew. Pisał o chicagowskich świniarniach. Wszystko mówił wprost, bez owijania w bawełnę. Potem upatrzyłem sobie jeszcze jednego pisarza. Nazywał się Sinclair Lewis. Napisał Ulicę Główną. Zdzierał z ludzi kolejne warstwy hipokryzji. Ale miał trochę za mało pasji.
       Przychodziłem po następne książki. Każdą czytałem w jeden wieczór.
     Pewnego dnia chodziłem po wypożyczalni, zerkając na tę swoją bibliotekarkę, i raptem wypatrzyłem książkę pod tytułem Kłaniaj się drewnu i kamieniowi. Spodobał mi się ten tytuł, bo przecież wszyscy bijemy takie pokłony. Nareszcie coś z ogniem! Otworzyłem. Autorka nazywała się Josepbine Lawrence. Znaczy kobieta. Nie szkodzi. Wiedza dostępna jest wszystkim. Zacząłem kartkować. Ale w środku znalazłem to samo co w tylu innych książkach: mdłą nudę i mętniactwo. Odstawiłem to na miejsce. A skoro już wyciągnąłem rękę w tamtą stronę, sięgnąłem po sąsiednią książkę. Napisał ją jakiś inny Lawrence. Otworzyłem na chybił trafił i przeczytałem kawałek, coś o pianiście. Z początku czułem fałsz. Ale czytałem dalej. Pianista czymś się dręczył. Miał różne myśl. Mroczne i dziwne. Zdania tłoczyły się, jakby ktoś krzyczał, ale nie było to żadne: „Joe, gdzie się podziałeś?", tylko raczej „Joe, gdzie się podział cały świat?" Ach, ten Lawrence od stłoczonych, krwawych zdań. Nikt nigdy mi o nim nie mówił. Czemu go przede mną ukrywano? Dlaczego nie miał żadnej reklamy?

Charles Bukowski w Ogrodzie Japońskim przy Bibliotece Huntington

     Czytałem książkę dziennie. Przeczytałem wszystkie książki D.H. Lawrence’a z tamtej wypożyczalni. Bibliotekarka zaczęła mi się dziwnie przyglądać, kiedy wypisywała rewersy.
     - Jak się czujesz? - pytała.
     Robiło mi się wtedy przyjemnie. Jakbym się z nią przespał. Przeczytałem wszystkie książki D.H. Lawrence’a, a one z kolei zaprowadziły mnie do innych pisarzy. Do poetki podpisującej się inicjałami H.D. I do najmłodszego z Huxleyów - tego, co się przyjaźnił z Lawrencem. Książki leciały na mnie jak lawina. Każda sprowadzała następną. Pojawił się Dos Passos. Właściwie nienadzwyczajny, ale znośny. Jego trylogia o Stanach Zjednoczonych zajęła mi więcej niż dzień. Dreiser zupełnie na mnie nie działał. Za to Sherwood Anderson - owszem. I wreszcie przyszedł Hemingway. Ale odjazd! Ten to dopiero umiał pisać. Czytałem go z radością. Nareszcie jakieś słowa, które nie są nudne, słowa, od których szumi w mózgu. Jeśli człowiek pozwolił sobie na to, żeby poczuć ich czar, mógł się uwolnić od bólu i odnaleźć nadzieję, cokolwiek by go spotkało.

     Zacząłem czytać Rosjan, Turgieniewa i Gorkiego. Ojciec zarządził, że od ósmej wieczór światła mają być pogaszone. [...]
     - Dosyć już tego cholernego czytania! Capstrzyk! - wołał.
Ci ludzie, którzy tak całkiem znikąd wkroczyli w moje życie, byli dla mnie jedyną szansą. Nikt inny do mnie nie mówił.
     - Już gaszę - odpowiadałem.
     Brałem lampę, właziłem z nią pod kołdrę, wciągałem tam poduszkę, opierałem o nią książkę i czytałem dalej. Wszystkie książki po kolei czytałem pod kołdrą. Po jakimś czasie lampa się nagrzewała i robiło się strasznie gorąco. Nie miałem czym oddychać, więc trochę unosiłem kołdrę.
     - Co to takiego? Gdzieś się jeszcze świeci? Zgasiłeś, Henry?
     Szybko spuszczałem kołdrę i czekałem, aż oj ciec zacznie, chrapać.
     Turgieniew pisał bardzo serio, ale czasem mnie śmieszył, bo prawda przy pierwszym zetknięciu może budzić śmiech. Kiedy ktoś ma tę samą prawdę co ty i zwraca się z nią specjalnie do ciebie, to po prostu jest super.
     Tak właśnie czytałem te swoje książki - po nocach, pod kołdrą, przy pałającej lampie. Czytałem te wspaniałe zdania, dusząc się z gorąca. Czułem się jak zaczarowany.
 Charles Bukowski „Z szynką raz!” tłum. M. Kłobukowski, Warszawa 2002


wtorek, 9 grudnia 2014

Może być i bez szynki

Bukowskiego najlepiej czytać w oryginale. Doskonale widać wtedy lakoniczność i precyzyjność jego stylu, który przy całej powściągliwości potrafi rozłożyć czytelniana łopatki. W wersji angielskiej nie rażą nawet przekleństwa, wszystko wydaje się być na miejscu, jak należy. Być może dlatego jego książki czyta się płynnie i bez znużenia; może także dlatego, że Bukowski nic nie udaje, bo pisze własnym życiem.

Tak jest również w przypadku Ham on Rye (polski tytuł „Z szynką raz!”) czyli opowieścią o dzieciństwie i dojrzewaniu Chinaskiego. „Ścieżka kariery” przebiega jak u większości amerykańskich chłopaków: są chłopackie zabawy, napięte relacje z ojcem, mniej lub bardziej sensowni nauczyciele w szkole, jest też poczucie osamotnienia i nieprzystawania do reszty rówieśników. I potworne problemy z pryszczami, na które nie pomagają ani nowe odkrycia medyczne, ani modlitwy babki.


Bukowski może pisać o sporcie lub o pierwszej pracy i zawsze będzie interesująco. Albo przejmująco jak w opisie ostatniego lania, jakie sprawił mu ojciec, lub przerażająco jak w scenie osaczania kota przez sąsiadów. Opowieści Henry’ego bywają również zabawne – nie sposób nie uśmiechnąć się, czytając o podrywaniu matki kumpla czy o zajęciach z przysposobienia wojskowego. Mój ulubiony fragment to obrazek z czasów Wielkiego Kryzysu, pisarz daje tu lepsze wyobrażenie o zjawisku niż dziesiątki fachowych opracowań:

Ludzie zaczęli chodzić na puste parcele i zbierać zielsko. Dowiedzieli się, że niektóre chwasty można gotować i jeść. Na pustych parcelach i na rogach ulic mężczyźni tłukli się pięściami. Wszyscy chodzili wkurzeni. Faceci palili tytoń Bull Durham i nie dawali sobie w kaszę dmuchać. Z kieszeni koszul zwisały im okrągłe metki z napisem „Bull Durham". Umieli jedną ręką zrobić skręta. Z facetem, któremu dyndała na piersi taka metka, lepiej było uważać. Co chwila słyszało się, jak ktoś mówi o drugiej albo trzeciej hipotece. Kiedyś wieczorem ojciec wrócił do domu ze złamaną ręką i podbitymi oczami. Matka pracowała gdzieś za nędzne grosze. Każdy chłopak w naszej dzielnicy miał jedną parę spodni na niedzielę i drugą do noszenia na co dzień. Buty się niszczyły, ale nie było nowych. W domach towarowych kupowało się za piętnaście czy dwadzieścia centów podeszwy i obcasy razem z klejem i przyklejało się je od spodu do zdartych butów. Rodzice Gene’a trzymali na podwórku za domem koguta i parę kur. Jak któraś kura się nie niosła, to ją zjadali.
Charles Bukowski „Z szynką raz!” tłum. M. Kłobukowski, Warszawa 2002
Między innymi dla takich właśnie opisów warto czytać Bukowskiego. Można się spierać, że także dla możliwości przyjrzenia się amerykańskiej obyczajowości i historii itp. itd. Bez wątpienia można. Najciekawsze jest chyba jednak to, jak zajmująco Bukowski pisze o szarej – a więc wydawałoby się nudnej – codzienności. Dla mnie jest zaklinaczem słowa, w tej powieści jego proza smakuje nawet bez szynki.

________________________________________________
Charles Bukowski Ham on Rye Black Sparrow Press, 2002


środa, 3 grudnia 2014

Nienawiść

Michał Zygmunt znalazł sprytny sposób na opisanie teraźniejszości: oto w roku 2084 policja na miejscu zbrodni znajduje rękopis sprzed 70 lat. Na kartach tajemniczego dokumentu sfrustrowany autor (lub autorzy) rejestruje wydarzenia z własnego życia, odsłaniając przy okazji szersze tło czyli współczesną nam, czytelnikom „Nienawiści”, Polskę. Czytanie z przyszłościowej perspektywy o tym, co nas zewsząd atakuje (rasizm, nacjonalizm, biologizm itp.) i co powoli staje się normą, robi duże wrażenie.


Rzeczywistość AD 2084 nie została wyssana z palca, jest tylko konsekwencją obecnych trendów: W świecie wysoko rozwiniętej nauki i zaawansowanych technologii uczucia są anachronizmem, czysty rozum i miłość kupuje się w formie tabletek, natomiast rodzinę otrzymuje z przydziału po latach oczekiwania. Wiekowi obywatele i bezrobotni ropniem na owrzodzonym ciele miasta, a najmłodsze pokolenia wychowywane są w duchu przydatności, siły i wytrwałości, ponieważ liczy się przede wszystkim szeroko pojęta funkcjonalność. Najciekawsza w tej pesymistycznej wizji jest realność – scenariusz Zygmunta z dużym prawdopodobieństwem może się kiedyś ziścić, kto wie, czy nie przed rokiem 2084.

Czytając „Nienawiść” nie sposób uciec od skojarzeń z pomysłami Huxleya i Orwella, na szczęście polski autor wymyślił odrębny, oryginalny system. I choć jego chłód i agresja odpychają, ten najlepszy z możliwych światów – jak uporczywie twierdzi główny bohater – niezmiernie fascynuje. Sama powieść jest dynamiczna i mięsista, do pewnego stopnia także dowcipna. Jestem pozytywnie zaskoczona, a świetną okładką Katarzyny Błahuty wręcz wniebowzięta.;)

_______________________________________________________________________
Michał Zygmunt "Nienawiść", Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014



piątek, 28 listopada 2014

Czytelniczy striptiz

Zasad zabawy Liebster Blog chyba nie trzeba wyjaśniać, ponieważ jego widmo krąży już od pewnego czasu nad blogosferą i zatacza coraz szersze kręgi.;) Wyróżniona przez buksy (dziękuję!), odpowiadam na jej pytania.


1. Twoje Ulubione miejsce pełne książek to?

Internet.;) Co równocześnie jest zgubą, bo czytanie o setkach fantastycznych książek, wywołuje natychmiastową chęć wejścia w posiadanie egzemplarza. Biblioteki i księgarnie uwielbiam, ale w żadnym innym miejscu nie znajdę tak szybko i tak dużo informacji na temat konkretnego utworu czy autora jak w Internecie.

2. Pisarz (lub pisarka), którego czytania nigdy nie masz dość, to?

Nie czytam co prawda ich książek ciurkiem, ale jak dotąd nie zawiedli mnie Jerzy Pilch i Margaret Atwood.

3. Książka, której wydania w Polsce nie możesz się doczekać, to?

Wśród nadchodzących premier najbardziej nęci mnie „Drach” Szczepana Twardocha. Podobała mi się jego "Morfina", saga śląska może być jeszcze ciekawsza.

4. Najlepsza lektura na listopadowy wieczór to?

„Wampir” Reymonta.;)

5. Jaki tytuł czytany przez Ciebie dawno temu powinien Twoim zdaniem po latach przerwy znowu zawitać do księgarń?

„Kwartet Aleksandryjski” Lawrence'a Durrella. Niegdyś uznawany za arcydzieło XX wieku, dzisiaj chyba trochę zapomniany. Kwartet, bo historię poznajemy z perspektywy czworga bohaterów (każdy z czterech tomów ma innego narratora), aleksandryjski, bo akcja osadzona jest w Aleksandrii końca lat 30. Fantastyczny klimat i sceneria, wielość tematów i ciekawa fabuła – całość wyśmienicie smakuje zwłaszcza podczas upalnego lata.

Z książek nieczytanych marzy mi się wznowienie pamiętnika Zofii Stryjeńskiej „Chleb prawie że powszedni”. Urywki dostępne w internecie są frapujące, natomiast sama autorka była nietuzinkową kobietą i artystką.

6. Jaka jest Twoja ulubiona audycja radiowa lub telewizyjna o książkach?

W radiu wygrywa Dwójka i w zasadzie wszystkie audycje dotyczące literatury. Czy to będzie „Strefa literatury”, „Czytelnia” czy powieść w odcinkach, zawsze można liczyć na wysoki poziom programu oraz niejedną inspirację. Lubię także dwie audycje w TOK FM: „Poczytalnych” czyli radiowy klub dyskusyjny oraz – w nieco mniejszym stopniu – „Magazyn Książki”.

W telewizji nie znajduję obcenie dobrego programu. „Cappuccino z książką” w TVP Kultura niestety nie porywa.;( Przy okazji: może ktoś z Was coś poleci?

7. Jaka jest Twoja ulubiona seria wydawnicza?

Wiele.;) Ze starszych: seria KIK i Współczesna Proza Światowa PIW-u oraz Nike Czytelnika; z nowszych: Reportaże i Proza Świata Czarnego, Nowy Kanon i Terra Incognita WAB-u, Mistrzowie Prozy Świata Książki oraz kilka innych.

8. W jakiej książce znalazłaś świat, do którego chciałabyś się natychmiast przeprowadzić?

Nie ma takiego świata, ale jeśli mogę ograniczyć się do scenerii (nie epoki), latem chętnie odpoczęłabym w soplicowskim dworku z "Pana Tadeusza". Obowiązkowo z pałającą dzięcieliną i bursztynowym świerzopem za płotem.;)

9. Najdziwniejsza książka, jaką czytałaś, to?

W wieku 15 lat próbowałam czytać „Ferdydurke”, ponieważ nie zrozumiałam inscenizacji w Teatrze TVP. Czy muszę mówić, że lektura powieści nie ułatwiła mi odbioru?;) Jakieś Miętusy i Syfony, jakieś bratanie się z parobkiem – to było stanowczo za dużo na głowę ósmoklasistki (jakichkolwiek opracowań też nie było;). Może dzięki temu lata później byłam już impregnowana na „dziwne” książki, bo nie przypominam sobie utworu, który wprawiłby mnie w konsternację.;)

10. Twoje literackie odkrycie tego roku to?

Odkrycie to może za dużo powiedziane, ale po lekturze „Portretu kobiety” czyli zbioru opowiadań hiszpańskich pisarek oraz „Wszystkich dusz” Javiera Mariasa doszłam do wniosku, że stanowczo za rzadko czytam literaturę z tego obszaru językowego i pora to zmienić. I mam przeczucie, że znajomość z Mariasem, mimo jego kwiecistego stylu, będzie długa.

11. Bohater literacki, w towarzystwie którego mogłabyś spędzić jeśli nie życie, to przynajmniej długą podróż to?

Życie z bohaterem literackim nie wchodzi w rachubę, ale podróż, czemu nie? Wybieram Behemota z „Mistrza i Małgorzaty”. Ten wyposażony w zawadiackie wąsy kawalerzysty, olbrzymi jak wieprz, czarny jak sadza lub gawron kocur jest tyleż psotny, co inteligentny, posiada nadprzyrodzone zdolności oraz poczucie humoru, co stanowi dla mnie nadzwyczaj obiecujące połączenie. U boku takiego przewodnika nawet Rosja Radziecka nie jest straszna, a zabawa murowana.;)


Dziękuję za uwagę.;)


************************

Nie nominuję kolejnych osób, ponieważ sama nie przepadam za łańcuszkami i nie mam pewności, czy inni blogerzy byliby uszczęśliwieni wyborem. Uprasza się o wyrozumiałość.;)


niedziela, 23 listopada 2014

Nawroty nocy

Notkę na okładce "Nawrotów nocy" lepiej pominąć, ponieważ wydawca jak na tacy podaje to, co Modiano z rozmysłem kamufluje i pozostawia nienazwanym. Czytelnik zostaje wepchnięty w środek głośnego przyjęcia, przysłuchuje się strzępom rozmów podejrzanego towarzystwa i po krótkim czasie orientuje się, że autor wodzi go za nos. Długo nie będzie wiadomo, jaką rolę odgrywają poszczególne osoby dramatu i czy narrator rzeczywiście jest taką miernotą, za jaką się uważa. Samodzielne torowanie sobie drogi w tym gąszczu niewiadomych wymaga cierpliwości, ale też daje dużo satysfakcji.


W „Nawrotach nocy” Modiano co prawda powtarza chwyty obecne w innych utworach, jednak tym razem po mistrzowsku zagęszcza akcję. Czytelnik jest skołowany i nie dziwne, bo narracja powieści oparta jest na kole;). Pewne wydarzenia będą wracać, za każdym razem w innej konfiguracji, w coraz większym pędzie. Nie bez powodu w jednej ze scen (genialnej moim zdaniem) narrator ma złudzenie szalonej jazdy na karuzeli – podobne wrażenie można odnieść podczas lektury. Zabieg celowy, spełnia co najmniej dwie funkcje: stanowi oś fabuły i pozwala wczuć się w sytuację głównego bohatera.

Repetycje są zresztą znakiem rozpoznawczym „Nawrotów nocy” (co sygnalizuje również tytuł, w oryginale La Ronde de Nuit), oprócz karuzeli powtarzać będzie się motyw muzyki ciemności, ten drugi bardzo symboliczny w kontekście miejsca akcji – Paryż uchodzący za miasto świateł oglądamy u Modiano głównie nocą, mroki spowijają go również w sensie metaforycznym. Tu dochodzimy do kolejnego refrenu czyli pytania wielokrotnie stawianego przez narratora: „kim jestem?”. Jedni nazywają go Swing Trubadurem, inni księżniczką de Lamballe, chłopak mówi o sobie jako młodszym bracie Judasza. Każdy z przydomków jest znaczący, każdy jest zasadny.

W „Nawrotach nocy” forma wzięła górę nad treścią, ale najwyraźniej autor taki ma po prostu styl. Być może nie interesuje go roztrząsanie dylematów moralnych (jego bohater dokonał już wyboru), skupia się natomiast na zbudowaniu atmosfery i przekazaniu emocji. Zarysował całkiem interesującą postać wyposażoną w dość rozbudowane „zaplecze”. O bohaterze Modiano można wreszcie coś konkretnego powiedzieć, nie jest człowiekiem znikąd, bez korzeni. Wszystkie te elementy powodują, że tym razem książkę noblisty przyjmuję z dobrodziejstwem inwentarza, który jest imponujący - nic tylko czerpać z niego garściami.

____________________________________________________________________________
Patrick Modiano, Nawroty nocy, przeł. Ewa Bekier, Wydawnictwo Łódzkie, Łódź 1983

wtorek, 18 listopada 2014

Cały ten szum

W najnowszej książce Magdaleny Tulli jest duszno i klaustrofobicznie. Gdyby narratorka chwilę dłużej roztrząsała swoje ponure dzieciństwo, nie byłabym w stanie towarzyszyć jej w tej drodze przez mękę. Zwłaszcza że w „Szumie” autorka podejmuje tematy opisane już we "Włoskich szpilkach" i przynajmniej początek powieści sugerował męczącą powtórkę. Na szczęście pierwsze wrażenie okazało się mylne.

"

Tym razem Tulli dogłębnie pokazuje dramat kilkulatki, która nie potrafi porozumieć się z otoczeniem, ponieważ jest inna. Wszystko robi niewłaściwie, w niezgodzie z wymaganiami i oczekiwaniami rodziny i szkoły. Nie jest krnąbrna ani zbuntowana, po prostu sporo czynności przychodzi jej z trudem. Mimo wysiłków matki ma kłopoty z nauką, obowiązkowością i nawiązywaniem kontaktów, jest niezręczna i nieokrzesana, co w rezultacie nie przysparza jej sympatii znajomych. Jest jak brzydkie kaczątko – odtrącane, wyśmiewane, niejednokrotnie upokarzane.

Osamotnienie dziewczynki jest dojmujące: rodzice poniekąd dbają o jej potrzeby, niestety w życiu obecni są głównie ciałem, nie duchem. Z braku akceptacji i wsparcia najbliższych, a zarazem w geście cichej rozpaczy, bohaterka wymyśla sobie przyjaciela. Znamienne, że nie jest to człowiek, ale zwierzę, na dodatek leśne. Ta dziwna „znajomość” przynosi efekty – dziewczynka powoli, z wielkim trudem zaczyna wychodzić z czyśćca (a może piekła) bycia ofiarą. Wyimaginowane spotkania z lisem są zbawienne również dla czytelnika – pozwalają złapać oddech i nabrać siły na ciąg dalszy historii.

Finał jest tyleż oryginalny, co wyzwalający i nie sposób potraktować procesu oswajania świata przez bohaterkę jako odwzorcowania fachowej terapii. Znajdziemy tu również biografię Tulli, z portretem matki ocalałej z Holokaustu w tle. Mimo skromnej objętości „Szum” mieści w sobie wiele emocji i znaczeń, przekazanych gęstym stylem i przy pomocy zaskakujących czasem wątków oraz postaci. Są tu sceny niezwykle pomysłowe, są fragmenty autentycznie piękne. Dla mnie to wyjątkowa lektura.

__________________________________________
Magdalena Tulli Szum Wyd. Znak, Kraków 2014

czwartek, 13 listopada 2014

Coelho, Kafka i inni

Nie ma to jak świeży powiew Sztucznych Fiołków jesienią.;) Najlepiej na tematy okołoksiążkowe oczywiście.

Wszystkie ilustracje pochodzą z profilu Fiołków na FB.




 


sobota, 8 listopada 2014

Duńska baśń

Co wieczór ojciec opowiadał mi kawałeczek tej samej historii.
To baśń o królu i królewiczu, którzy nie mają już domu. Wyruszyli w świat, żeby odnaleźć białą królową i ją zabić. Strzałą albo nożem, prostym ciosem w serce, żeby przerwać zły czar. Tylko oni mogą to zrobić. Król i królewicz są bowiem ostatnimi ludźmi, którzy wciąż jeszcze widzą świat taki, jaki jest naprawdę. Jedynie ich nie oślepiły czary królowej.

To prawda, czary królowej nie oślepiły bohaterów „Baśni” czyli powieściowych odpowiedników króla i królewicza. Było znacznie gorzej, ponieważ ojciec Petera uległ zaślepieniu z własnej woli: całkowicie zatracił się w zwalczaniu domniemanego wroga, narażając kilkuletniego syna na liczne perturbacje. Dziecko, dla którego rodzic jest całym światem, zniesie jednak wiele, co Bengtsson znakomicie pokazał. Dla mnie to jedna z najpiękniejszych książek o relacji ojca i syna, przymiotnika „piękny” używam tu z premedytacją.


W „Baśni” nie ma ani jednej fałszywej nuty, co przy tak dużym ładunku emocjonalnym jest rzadkością. Historia chwyta za serce, ale nie wywołuje tanich wzruszeń. Dzieje się tak w dużej mierze za sprawą narratora, wrażliwego i uzdolnionego plastycznie chłopca. Jego opis wydarzeń jest z jednej strony niepełny, jako że z racji młodego wieku Peter nie wszystko rozumie, z drugiej strony niesztampowy, bo przefiltrowany przez nieprzeciętny umysł i wyobraźnię. Opowieść obfituje w ekspresyjne obrazy, które na długo pozostają w pamięci, a powstały przecież zaledwie (sic!) przy pomocy prostego języka, dziecięcych skojarzeń i niedopowiedzeń. Swoją drogą ciekawe, jak ta oszczędność środków w drugiej części powieści dobrze oddaje wycofany charakter doroślejszego już Petera.

Książkę Bengtssona można traktować jako powieść miłosną (choć nie w romantycznym znaczeniu;)) oraz jako bildungsroman, niemniej da się w niej również zauważyć współczesną wersję baśni. Świetnie się ją czyta i równie dobrze omawia na spotkaniu DKK, a jest o co się kłócić. Trochę żal, że Duńczyk rzadko pisze: „Baśń” w niczym nie ustępuje wcześniejszej „Submarino” (jest chyba nawet lepsza) i aż chciałoby się popróbować innych dzieł tego autora.

______________________________________________________________________________
Jonas T. Bengtsson, Baśń, przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013



poniedziałek, 3 listopada 2014

Mordor i inne gonzo

Opłaca się. Bo nic się lepiej w Polsce nie sprzedaje niż Schadenfreude. Wiem to dobrze.
Wystarczyło, bym napisał kilka tekstów na temat Ukrainy utrzymanych w tonie gonzo – a już miałem zlecenia. Epatowałem w tych tekstach ukraińskim rozdupczeniem i rozwłóczeniem. Musiało być brudno, mocno, okrutnie. Taka jest istota gonzo. W gonzo jest gorzała, są szlugi, są dragi, są panienki. Są wulgaryzmy. Tak pisałem i było dobrze.
[s. 99]

Wszystko się zgadza, w „Przyjdzie Mordor i nas zje” składniki gonzo wymienione przez narratora są obecne. Panienek może mało, ale reszty czyli dzikiego wschodu, o którym Polacy rzekomo tak bardzo lubią czytać, jest aż nadto. W zasadzie jest to nieustające i wszechobecne gonzo, które niestety może nie być zmyśleniem, ale najprawdziwszą prawdą.


Łukasz niby kilkakrotnie zapewnia, że Ukrainę kocha, lubi i szanuje, trudno mu jednak uwierzyć. Odnoszę wrażenie, że wpadł we własne sidła i w ukraińskim krajobrazie dostrzega wyłącznie hardkor. Ta przypadłość ma naturalnie swoje źródła, a są nimi po prostu kompleksy – na Ukrainie można zrekompensować sobie poczucie niższości wobec Europy Zachodniej, która Polaków ma za nic. Sądząc po ilości „hecnych” opowiastek, kompleksy muszą być ogromne. Owszem, chłopak naśmiewa się także z rodaków poszukujących na Ukrainie silnych wrażeń oraz z egzaltowanych rodaczek podróżujących śladem Schulza i Mickiewicza, ale to nie pomaga – jakoś nie wierzę w jego zrozumienie Ukrainy. Zbyt często odzywa się w nim prześmiewca, zbyt rzadko fajny człowiek.

Trudno ocenić, w jakim stopniu jest to wyłącznie poza wymyślona na potrzeby literatury. Po przeczytaniu kilku „krajoznawczych” artykułów Szczerka w „Polityce” zaczynam podejrzewać, że autor ma szczególną predylekcję do tropienia brzydoty i absurdów. I choć „Przyjdzie Mordor i nas zje” świetnie się czyta, wolałabym zobaczyć bardziej ludzką Ukrainy, bo taka przecież na pewno istnieje.

________________________________________________________________________
Ziemowit Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, Korporacja Ha!art, Kraków 2013




środa, 29 października 2014

Znikający pisarz

Uwielbiam tego faceta. Za inteligencję, za prowokacje, a nawet za pesymizm wylewający się z jego powieści. Od czasu „Mapy i terytorium” także za poczucie humoru i ogromny dystans do własnej osoby, cechy zauważalne również w „Porwaniu Michela Houellebecqa”. Film jest jedną wielką zgrywą i kpiną z enfant terrible francuskiej literatury: u Guillaume'a Nicloux bardziej przypomina safandułowatego kloszarda niż uznanego literata i czuje się w tej roli najwyraźniej dobrze.


Pisarz zostaje porwany niby dla okupu, choć trudno dociec, kto jest zleceniodawcą i ewentualnym wybawcą „więźnia”. Zresztą to mało istotne, najciekawszy jest pobyt Houellebecqa u porywaczy, a dokładniej u ich wiekowych rodziców. Pan literat szybko zaczyna się nudzić (ile razy można w końcu czytać „Zakonnicę” Diderota;)) i zgłasza wciąż nowe życzenia: od kolejnego papierosa przez spacer po panienkę na noc. Gospodarzy opija z zapasu trunków, jednego z osiłków doprowadza do furii, upierając się co do treści własnej książki, drugiego z kolei nadweręża podczas nauki zapaśniczych chwytów. Atmosfera przypomina raczej zwariowane spotkanie rodzinne niż porwanie; na ekranie przeważa absurd, luz i bezpretensjonalność.

Film jest zabawny, choć ubawi raczej głównie wielbicieli pisarza. Cały dowcip polega na zabawie wizerunkiem: oto bowiem ceniony i słynący ze zdecydowanych sądów pisarz przedstawiony został jako mało rozgarnięty przeciętniak. Houellebecq pozwolił zakpić z siebie, a pośrednio dał prztyczka w nos artystom o rozbuchanym ego. Kilku jego rodzimym kolegom po piórze należał się jak nic.


______________________________
Porwanie Michela Houellebecqa
reż. Guillaume Nicloux / Francja 2014 / 92’
obsada: Michel Houellebecq, Mathieu Nicourt, Maxime Lefrançois, Luc Schwarz


czwartek, 23 października 2014

Ulica Ciemnych Sklepików

Po falstarcie, jakim była płytka i bezbarwna „Zagubiona dzielnica” Patricka Modiano, mój wybór padł na „Ulicę Ciemnych Sklepików”, laureatkę Nagrody Goncourtów w 1978 r. Cóż, olśnienia nie było, raczej małe déjà vu. Narrator znowu szuka śladów dawnego życia, znowu podąża tropami podrzucanymi przez osoby, które gdzieś, kiedyś spotkał i naturalnie znowu błądzi. Wygląda na to, że od rozwiązania zagadki ważniejsze są same poszukiwania.


W „Ulicy…” ciekawostką jest fakt, że przeszłości oraz własnej tożsamości, szuka mężczyzna cierpiący na amnezję. Jego żmudne śledztwo nawet intryguje, przynajmniej do chwili, kiedy pewne chwyty nie zaczną się powtarzać i nasuwać wątpliwości. Pewnie wymagam za dużo od autora, ale aż chce się zapytać: dlaczego Guy rozpoczyna poszukiwania z dziesięcioletnim opóźnieniem? Co w nim takiego jest, że nowo poznane osoby bez wahania wpuszczają go do swoich mieszkań, obdarowują starymi zdjęciami i hojnie dzielą się informacjami? Od strony psychologicznej książka kompletnie zawodzi, za powieść sensacyjną czy detektywistyczną także trudno ją uznać. Pozostaje atmosfera tajemniczości i nostalgii – tu akurat Modiano całkiem nieźle sobie radzi. Dość atrakcyjnie, choć bardzo skrótowo przedstawił również paryski światek arystokracji i rosyjskiej emigracji.

Więcej dobrego o tej książce nie mogę powiedzieć, chyba nie po drodze mi z melancholijnym Francuzem. Wątek odtwarzania przeszłości ze strzępów wspomnień nie uderza oryginalnością, z kolei główny bohater jest zbyt mdły, aby poruszyć czytelnika. To rodzaj prozy, która nie stawia istotnych pytań, pozwala natomiast zastanowić się nad naturą ludzkiej (nie)pamięci. Oby nie był to jedyny temat poruszany przez Modiano w innych powieściach.

_________________________________________
Patrick Modiano „Ulica Ciemnych Sklepików”
tłum. Eligia Bąkowska
Wyd. Czytelnik, Warszawa 1981


sobota, 18 października 2014

W powietrzu

Za bohaterką najnowszej powieści Ingi Iwasiów trudno nadążyć – co rozdział to nowy kochanek lub kochanka, czasem nawet kilkoro jednocześnie. Gdyby miała stworzyć miłosne cv, pod względem różnorodnych doświadczeń i długości stażu byłoby imponujące. Warto zaznaczyć, że nie jest ślicznotką ani nimfomanką; ot, ma ponadprzeciętne potrzeby, a i okazji do ich realizowania też jakby więcej. Pora uwierzyć, że instytut (uniwersytecki?) oraz redakcja czasopisma literackiego mogą być ekscytującymi miejscami.;)


Bezimienna narratorka „W powietrzu” nie ma w sobie nic ze stereotypu, co jest pierwszym dużym plusem książki. Jeszcze większą zaletą jest wszechobecna erotyka: soczysta, bezpruderyjna i jednocześnie pozbawiona wulgaryzmów. Okazuje się, że można pisać o orgazmach, nie używając dosadnych słów lub – dla odmiany – eufemizmów, i nie wprowadzać czytelnika w zakłopotanie. Iwasiów pisze zresztą jakby od niechcenia i bez zadęcia, w opowieść o dojrzewaniu seksualnym bohaterki zgrabnie wplatając przebitki z obyczajowości polskiej z przestrzeni trzech dekad. Wszystko tu jest akuratne, napisane z ikrą i delikatną ironią.

Kto będzie szukał w powieści Iwasiów serioznego portretu sfrustrowanej i zmęczonej życiem Polki, może poczuć się zawiedziony. „W powietrzu” to spotkanie z kobietą inteligentną i niesamowicie wolną, poszukującą spełnienia, które mylnie można brać wyłącznie za spełnienie seksualne. Bohaterka książki jest znacznie bardziej złożoną postacią i nie daje się łatwo zaszufladkować. Na szczęście dla czytelnika, bo nie musiał brnąć przez oczywistości. Dobra robota.

__________________________________________________________
Inga Iwasiów „W powietrzu”, Wyd. Wielka Litera, Warszawa 2014 

wtorek, 14 października 2014

Siłaczka, Pimko i inni

    Wyjścia z panem Andrewsem nie przypominały wycieczek geograficznych ani wizyt w muzeum nauk przyrodniczych, gdzie pan Boyle rozdawał nam długie kwestionariusze do wypełnienia, a potem sprawdzał każdą odpowiedź, żeby się przekonać, czy nie opuściliśmy żadnych eksponatów. Podczas wyjść z panem Andrewsem słyszeliśmy:
    Jeśli się znudzicie, idźcie do baru na colę.
    Albo wysyłał nas do galerii z poleceniem, by wybrać tylko jeden obraz – taki, który w ogóle nam się nie podoba – i stać przed nim dopóty, dopóki nie spisze się wszystkich rzeczy, które nam w nim przeszkadzają. I kiedy wykonało się jego polecenie, czasem okazywało się, że obraz zaczyna trochę bardziej nam się podobać.
    Po takiej wyprawie rozdawał nam notatki i cytaty związane z obejrzaną właśnie wystawą. Mówił:
    Przeczytajcie te rzeczy zastanówcie się nad nimi i omówicie je; a następnym razem, kiedy będziecie coś malować, całkowicie wyrzućcie je z głowy.
Martyn Bedford „Repetycje”, Rebis, Poznań 2002, s. 188

Zawsze lubiłam powieści o nauczycielach, a pan Andrews wydał mi się jednym z oryginalniejszych przedstawicieli tej profesji. W literaturze to dość częsty wątek, a przypadające dzisiaj Święto Edukacji Narodowej skłania do przypomnienia sobie co ciekawszych książkowych belfrów.

Maggie Smith jako panna Brodie w ekranizacji Ronalda Neame'a

W czasach szkolnych najbardziej zapadła mi w pamięć naturalnie Stanisława Bozowska vel Siłaczka Żeromskiego oraz gombrowiczowski profesor Pimko, jakiś czas później nauczycielka z „Konopielki” Redlińskiego i Marian Grzyb z „Awansu” tego samego autora. O dziwo, nauczyciel zagościł także w poezji pod postacią „Pana od przyrody” Herberta. Jest jeszcze fantastyczny Pan Kleks i niewiele więcej: polonista-kobieciarz ze „Spisu cudzołożnic” Pilcha, tytułowa „Madame” Libery, a ostatnio Srebroń w „Sto dni bez słońca” Szostaka.

Co innego literatura światowa, zwłaszcza anglosaska. Tu nauczyciele są od lat znacznie lepiej widoczni. Pierwsze skojarzenia to bohaterki i bohaterowie następujących książek (wszystkie sfilmowano):

Nancy H. Kleinbaum „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”
Elfriede Jelinek „Pianistka”
Zoe Heller „Notatki o skandalu”
Evelyn Waugh „Zmierzch i upadek”

Liczniejszą reprezentację stanowią wykładowcy akademiccy, często przedstawiani mniej lub bardziej ironicznie:

Kingsley Amis “Jim Szczęściarz”, „Gruby Anglik”, „Dziewczyna taka jak ty”
Malcolm Bradbury „Homo Historicus” i „Kursy wymiany”
David Lodge “Zamiana”, “Mały światek” i „Fajna robota”
Vladimir Nabokov „Pnin”
Michael Chabon „Cudowni chłopcy”
Richard Russo „Prawy człowiek”
Javier Marias „Wszystkie dusze”

Akademików sportretowanych w poważnym, a nawet dramatycznym tonie, znajdziemy tu:

John Williams „Pan Stoner”
Carol Joyce Oates „Zbłocona”
Philip Roth “Ludzka skaza”, “Konające zwierzę”
John Coetzee “Hańba”

Profesja nauczyciela pomniejszą rolę odgrywa również w powieściach:

John Updike “Centaur”
Saul Bellow “Herzog”
Jose Saramago “Podwojenie”
Stephen King “Dallas'63"
Magda Szabo “Świniobicie”
Alison Lurie “Sprawy zagraniczne”

I nie zapominajmy o pedagogach starej daty, także o guwernantkach:

Emily Bronte “Dziwne losy Jane Eyre”,
Anne Bronte “Agnes Grey”
Charlotte Bronte “Vilette”, “Professor”
Willa Cather “Dom pana profesora”

Gdyby ktoś chciał dodać swoje nauczycielskie typy (z literatury dla dorosłych), będę wdzięczna za podpowiedzi.

 
A wszystkim nauczycielom, wykładowcom i pedagogom składam serdeczne życzenia w dniu ich święta – oby kaganek oświaty nie była dla Was zbyt uciążliwy.;)



piątek, 10 października 2014

Kolega o koledze

Przez długi czas sądziłem, że Patrick Modiano pisze ciągle takie same książki; a tak naprawdę to jest wciąż jedna i ta sama książka. Buduje domek z kart, a potem na niego dmucha. Gdyby czytelnicy chcieli być lojalni wobec jego marzenia, musieliby układać te powieści jedną na drugiej, żeby wznieść z nich miniaturową katedrę. Modiano to Proust lakoniczny. Jego książki opowiadają tę samą historię co "W poszukiwaniu…": w jaki sposób nieobecność matki kształtuje pisarza. Nade wszystko lubię ów bezbrzeżnie smutny paragraf, który jednakże wywoływał salwy śmiechu wśród publiczności wszędzie tam, gdzie Edouard Baer czytał go na scenie: „Była to ładna dziewczyna o zimnym sercu. Narzeczony kupił jej psa rasy chow-chow, ale ona nie zajmowała się nim i podrzucała go rożnym ludziom, tak jak później będzie robiła ze mną. Chow-chow popełnił samobójstwo, skacząc z okna”.

Tyle Frédéric Beigbeder o rodzimym koledze po fachu i od wczoraj laureacie literackiej Nagrody Nobla, którego książkę Un pedigree umieścił na 50. pozycji swojej listy stu książek, które trzeba przeczytać na papierze zanim będzie za późno" (do obadania niebawem w "Pierwszym bilansie po apokalipsie”). Pociesza fakt, że Modiano w ogóle znalazł się na tej liście.;)

Na stronie Polskiego Radia można odsłuchać wczorajszą audycję o Patricku Modiano. Tymczasem w sobotę i niedzielę będzie można wysłuchać adaptacji najsłynniejszej powieści "Ulica ciemnych sklepików". Więcej informacji TU.

Patrick Modiano (źródło zdjęcia)

wtorek, 7 października 2014

Kup mi serce

Mowa będzie o jednym z najpiękniejszych świadectw kultury odpustowej, o sercach. Serca bywają z pszennej mąki, a także z piernika. Malutkie i ogromniaste. Barwne i słodkie. Do konsumpcji i do kontemplacji. Po brzegach lukrowe zawijasy, po środku jakaś sentencja albo fotografia, albo jedno i drugie. Dzisiejszość, która zaatakowała odpusty dywizjami Klossów i Pancernych, która serwuje Gołasa lub Gajosa w miejsce Wiary, Nadziei i Miłości, niewiele oszczędziła z dawnych jarmarcznych kolorków. Po dalekich wsiach, na malejących powiatowych peryferiach trafiają się jeszcze odpusty, rozumiane jako wielka towarzyska okazja i przegląd sił matrymonialnych, i demonstracja kawalerskiego gestu. Tamtejsi jeszcze prowadzą grę w odpust, ale bliżej miasta impreza ma charakter czysto nawykowy. Idzie się do tych straganów, jak na każdy kiermasz. Boże, gdzie są czasy, kiedy człowiek z łaski kupował glinianego Pana Jezusa na glinianym osiołku, i ten osiołek gwizdał, jeśli mu zadmuchano w pupę... Odpust naszych lat to już metal, fotografia i sztuczne tworzywa. Tylko patrzeć, jak ostatni święty Antoni abdykuje na korzyść Mikulskiego. [s. 185-6]


Powyższy fragment pochodzi z tytułowego reportażu w zbiorze „Kup mi serce”, zawierającym teksty z początku lat 70-tych pisane dla „Polityki”. Fragment nieco długi, ale w moim odczuciu dobrze oddaje ducha książki i koloryt epoki. Czy Strońska pisze o jarmarkach czy o malarzach naiwnych ze śląskich kopalń, o turystycznych początkach Krynicy Morskiej czy o legendarnych już wystawach fotografii erotycznej „Venus” w Krakowie, za każdym razem udaje jej się oddać klimat miejsca i osobowość bohatera. Można wręcz odnieść wrażenie oglądania filmu dokumentalnego, zwłaszcza wówczas, gdy Strońska oddaje głos swoim rozmówcom. Takim jak hutnik Łągwa, który relacjonuje swoją ścieżkę kariery, jak pacjentki ze szpitalnego oddziału hematologii, albo dyrektor przedsiębiorstwa i skonfliktowani z nim przedstawiciele rady zakładowej. Tu dokładnie widać znaczenie języka w reportażu: nowomowa biurokratyczna i propagandowa, żargon zawodowy i potoczny język zwykłych ludzi są w „Kup mi serce” tym, czym aktorski kostium w filmie.

Mimo wyraźnej dbałości o styl Strońska nie jest reportażystką idealną (może lepszym określeniem byłoby: publicystką). Nie zawsze panuje nad materiałem, trafiają się teksty przegadane i z lekka chaotyczne. Jakkolwiek stara się przedstawić problem z różnych perspektyw, o obiektywizmie nie ma mowy: dziennikarka przemyca własne zdanie, sugeruje rozwiązania. Tak jest m.in. w przypadku artykułu o kierowaniu dzieci trudnych do poprawczaków, o skomplikowanej kwestii narodowościowej na Śląsku albo o epidemii chorób wenerycznych w Małopolsce. Całkowicie bezstronna bywa rzadko, wyjątkiem jest chyba jedynie reportaż o rozrywkach na wsi („Mała czarna w Jaśkowicach”). I choć obecnie pisze się inaczej, także dla pism opiniotwórczych, obrazki odmalowane przez Strońską są cennym i atrakcyjnym świadectwem peerelowskiej rzeczywistości. Na koniec jeszcze jeden fragment z tytułowego reportażu – autorka zastanawiała się nad odległą przyszłością czyli naszą teraźniejszością:

Ciekawe, co też zaserwuje swoim współczesnym odpust z lat dwutysięcznych. Martwą naturę z Marsa? Różańce z księżycowych kamieni? Golemów z piernika? Ktoś znowu będzie się wybrzydzał na jelenie przy kosmicznym wodopoju i międzyplanetarne statki o zachodzie nam nie znanych słońc; ktoś znowu ujmie się za przemijającym I ogłosi videoreportaż z pochwałą tej prawdziwej, tej pięknej kultury odpustowej, do której mieli jeszcze szczęście obywatele XX wieku. [s. 192]

____________________________________________________
Anna Strońska „Kup mi serce”, Czytelnik, Warszawa 1975


czwartek, 2 października 2014

Testament Marii

Maria w interpretacji Colma Toibina jest starą, zgorzkniałą kobietą, która stroni od ludzi i pragnie jedynie spokoju. Ma szczerze dosyć nachodzących ją opiekunów, jeszcze bardziej dość ma ich opowieści o wydarzeniach sprzed lat. Owszem, ubolewa nad śmiercią syna, ale nie dopatruje się w tym traumatycznym zdarzeniu większego znaczenia. Gdy słyszy, że ukrzyżowanie Jezusa zbawiło świat, odpowiada bez wahania, że nie było warto.


Pokazać postać obdarzoną kultem jako zwykłą matkę to ciekawy zabieg. Bohaterka, w Biblii niema i bierna, w opowiadaniu Toibina otrzymuje prawo głosu i korzysta z niego bez skrępowania. Daje upust goryczy i złości, ironizuje i kpi. Syna uważa za pyszałka, który włóczył się z grupą nieudaczników, spod krzyża uciekła ze strachu, a w zmartwychwstanie nie wierzy. Rzekome zbawienie ludzkości nie jest dla kobiety żadną pociechą, wolałaby widzieć syna żywym. Podejście być może egoistyczne, ale jakże ludzkie. Ta prawdziwość odczuć jest zresztą największą siłą „Testamentu…” - nie ma wątpliwości, że mówi matka, która straciła dziecko.

Choć monolog Marii jest w rzeczywistości świadectwem niewiary, punkt widzenia autora raczej nie szokuje, co najwyżej zaskakuje. Pisarz „wyrwał” swoją bohaterkę z roli świętej i dostrzegł w niej człowieka – tylko tyle albo aż tyle. Mimo kilku nieścisłości formalnych pomysł broni się, zwłaszcza że całość jest wysmakowana stylistycznie. Książka nie robi piorunującego wrażenia (głównie za sprawą monotonnej narracji), ale działa na wyobraźnię i zachęca do spekulacji: a jeśli Toibin się nie mylił?


_____________________________
Colm Toibin Testament Marii
przeł. Jerzy Kozłowski
Wydawnictwo PWN, Warszawa 2014