niedziela, 24 września 2023

To nie ja

[…] I uświadamiasz sobie, że po piętnastu wspólnych latach, w ostatnim czasie, owszem, byłaś dla Kepy kwiatem, ale już nie różą, nie goździkiem ani makiem, który rośnie na łące i kołysze się wraz z południowym wiatrem. Skończyłaś jako pelargonia. Pelargonia, która rosła wyprostowana i kwitła, kiedy było trzeba. Ale pelargonie rosną jedynie w oknach i na balkonach u babć, wdów, starszych pań i staruszek. [s. 93]

Narratorka jednego z opowiadań Karmele Jaio mocno na wyrost oceniła swój wygląd, do pelargonii z pewnością jeszcze jej daleko. Ot, wydarzenia oraz autorefleksja skłoniły ja do zgryźliwości pod własnym adresem. Podobnie jak inne kobiety ze zbioru To nie ja trzeźwo osądza sytuację, zna swoje słabe punkty.

poniedziałek, 18 września 2023

Złote dni

Czasami to tylko kilka dni lub godzin, kiedy indziej tydzień, a nawet więcej, ale każdego roku nadchodzi taki czas, który nazywam: złote dni. Dzięki deszczom końca lata ziemia staje się wilgotna i miękka. Woda zmywa kurz z liści i korony drzew znów się zielenią. Świty są rześkie, ale dni jeszcze ciągle ciepłe. A o zmierzchu w górach wieje letni zachodni wiatr.

Ten czas lubię nazywać złotymi dniami, ponieważ barwą września jest złoto. W powietrzu migają złociste drobinki i gdy człowiek spogląda z góry na równinę, wydaje mu się, że krajobraz obsypany jest złotym pyłem. Lśni mgła, senne ogrody leniwie odpoczywają w powietrzu nasyconym wilgocią, powoli dojrzewa winorośl, jabłka stają się pieniste, a orzechy, migdały, brzoskwinie i śliwki nabierają smaku. Ziemia pławi się w złotym miodzie, światło słoneczne błyszczy jak żółta oliwa.

Béla Havas, Złote dni [w]: Księga gaju laurowego i inne eseje, przeł. Teresa Worowska, Wyd. Próby, Warszawa 2023

 


Stanisław Kamocki, Jesienny dzień

poniedziałek, 4 września 2023

Brzoskwinie po amerykańsku

Cobbler z brzoskwiniami mojej matki jest tak dobry, że sam Bóg zdradził dla niego żonę. Kiedy miałam pięć lat, kręciłam się przy matce w kuchni, obserwowałam ją z tak bliska, że do czasu szóstych urodzin znałam na pamięć wszystkie składniki i czynności. Ale nie aż tak z bliska, żeby zaczęła krzyczeć, że wchodzę jej w paradę. Ani żeby dokładnie zobaczyć, ile czego dodaje. Przepisu nigdy nie zanotowała. Nauczyłam się nie zadawać pytań ani o cobbler, ani o Boga. I ani słowem nie wspominać o tym, że w każdy poniedziałek siedział zgarbiony przy naszym kuchennym stole, zajadał talerz ciasta za talerzem, a potem znikał w sypialni, którą dzieliłam z matką.

Stałam się milczącą uczennicą swojej matki i jej sztuki. Nawet kiedy byłam już starsza i przestałam wierzyć, że Bóg i wielebny Troy Neely to ta sama osoba, wciąż pragnęłam uzyskać perfekcyjną słodycz i konsystencję ciasta mojej matki. Matka, która mnie karmiła obiadami z mrożonki, piekła cobbler ze świeżymi brzoskwiniami w każdy poniedziałek, gdy miała wolne w restauracji, w której pracowała jako kelnerka. Zawsze mówiła, że niedziela to jej sobota, a poniedziałek to jej niedziela. Ja natomiast wiedziałam, że żaden z jej dni nie jest przeznaczony dla mnie.

W moim dzieciństwie w wiele z tych poniedziałków wpadał do nas Bóg (jak myślał mój mały rozumek) i zjadał całą blachę cobblera dwadzieścia na dwadzieścia centymetrów. Matka sama nigdy go nie jadła – mówiła, że nie lubi brzoskwiń. Wyganiała mnie z kuchni, zanim Bóg zdążył mnie poczęstować, ale wątpiłam, że zrobiłby to, nawet gdybym siedziała tuż obok niego. Bóg był starszym, grubym mężczyzną, podobnym do czarnego Świętego Mikołaja, i wyobrażałam sobie, że na jego tuszę wpływa właśnie cobbler z brzoskwiniami mojej matki.

Deesha Phiylaw, Ciasto z brzoskwiniami, [w:] Sekretne życie pobożnych kobiet, przeł. Rafał Lisowski, Wołowiec 2023