Okładka Dziennika roku chrystusowego nie rokowała dobrze, raczej sugerowała, że zapiski Dehnela będą jednym wielkim spektaklem megalomanii. Autor rzeczywiście pisze głównie o sobie, ale pretensji mieć o to nie można, zważywszy wybrany gatunek literacki oraz pomysł zarejestrowania na papierze wydarzeń z trzydziestego trzeciego roku życia.
I wiek chrystusowy, pochodzący z tradycji religijnej, i ta trzydziestka, wzięta – podobnie jak wszystkie kryzysy czterdziestkowe, pięćdziesiątkowe, sześć dziesiątkowe – naszego uwikłania w system dziesiętny, oznaczają mniej więcej to samo: pożegnanie z pierwszą młodością. A może z młodością w ogóle, raz na zawsze. Czas pierwszych podsumowań, kiedy nie można być już tylko młodym i obiecującym, w którym trzeba zacząć obietnice spełniać. Przynajmniej część z nich.
Przeświadczenie o wyjątkowości tego roku wydaje mi się naiwne, ale niech będzie, może niektórzy przywiązują wagę do symboliki wieku chrystusowego. Dehnel przywiązuje na pewno, bo z uporem maniaka sprawdza, czego dokonał w trzydziestym trzecim roku życia artysta, z którego dziełem akurat ma do czynienia. Ot, przyjemny feblik, gorzej z doszukiwaniem się we własnym organizmie postępujących spustoszeń i oznak rozkładu – tu już moja cierpliwość została kilkakrotnie wystawiona na próbę.
Na szczęście reszta – poza nieeleganckim wyzłośliwianiem się
na „prukwy’” różnego autoramentu – jest w porządku, ba! jest nawet zajmująca.
Czytelnik ma szansę podejrzeć pracę pisarza, w której samo pisanie zajmuje chyba
najmniej czasu: trzeba przecież jeszcze jeździć na targi, festiwale, spotkania
autorskie, brać udział w warsztatach, doglądać umów itp. Dostajemy też wgląd w tzw. zwykłe
życie trzydziestotrzylatka, które paradoksalnie wydało mi się najciekawsze. Są choroby, nieporozumienia rodzinne i uciążliwy remont, są przebłyski z
pożycia „małżeńskiego”, jest wreszcie sfera towarzysko-kulturalna.
Dowiemy się, że Dehnel ogląda filmy Greenawaya i horrory,
czyta Bernharda i White’a, chodzi na koncerty muzyki klasycznej. Często spotyka
się z przyjaciółmi i bywa w restauracjach, od czasu do czasu sam coś upichci
(np. tatar piemoncki). Znajduje czas na prace społeczne i komputerową grę
„Cywilizacja”. O ile nie zaprząta sobie głowy polityką, to nie pozostaje
obojętny na kolejne rewelacje dotyczące kleru i ze swadą je komentuje (A tymczasem katolicy w Polsce o dupie i o
dupie. O dupie w postaci in vitro,
o dupie w postaci związków partnerskich, o dupie w postaci takiej i owakiej,
wszystko z seksem, wszystko o seksie […]).
Mnie to się podobało: otrzymałam portret młodego literata,
który ma lepsze i gorsze dni, bywa irytujący i złośliwy, ale nie jest postacią
posągową (choć na potrzeby wydawnicze pewnie i tak podrasowaną). Trafiają się fragmenty
nudnawe jak np. tekst wykładu lub opis włoskich wakacji, więcej jest jednak
tych ciekawych. Wszystko podane w dobrym dehnelowym stylu.
Jacek Dehnel Dziennik roku chrystusowego, WAB, Warszawa 2015