To mogła być znakomita książka, a jest niestety trochę mniej niż dobra. Tym bardziej dziwi mnie fakt, że w 2003 r. uhonorowano ją Orange Prize. Nie przeczę - jest ciekawa: rok 1828, młoda Manon żyje ze znienawidzonym mężem na plantacji trzciny cukrowej niedaleko Nowego Orleanu. Musi tolerować obecność czarnej służącej Sarah będącej kochanką jej męża, a zarazem matką spłodzonych przez niego dwojga dzieci. Sytuacja nie do pozazdroszczenia, zwłaszcza że sama jest bezdzietna. Kobieta najchętniej wyjechałaby do miasta, uciekła od męża.
Życie Manon to szamotanina, szkoda jednak, że autorka nie potrafiła wykorzystać dostępnych środków do podkreślenia stanu psychicznego głównej bohaterki. Pisze o jej częstych bólach głowy, bezsenności oraz uciążliwych upałach, ale to wszystko jakoś ginie. Podobnie rzecz się ma z budowaniem napięcia: zbuntowani czarni napadają na posiadłość, dochodzi do morderstwa, ucieczki, a jednak akcja zbytnio nie porusza. Ba, można się nawet pogubić - kilkakrotnie sprawdzałam, kto co zrobił, albo gdzie był.
Zastanawia mnie również bardzo prosty język powieści. Byłby idealnym rozwiązaniem, gdyby to był pamiętnik Manon. A ponieważ nim nie jest, można oczekiwać trochę więcej. Mam również zastrzeżenia co do samej postaci głównej bohaterki. Wydaje mi się zbyt współczesna w swoim postępowaniu i toku myślenia jak na kobietę sprzed niemal 200 lat. Totalnym nieporozumieniem była dla mnie scena, kiedy pod wpływem impulsu zaczęła ssać pierś Sarah. Ale może się czepiam.
Wierzę, że tę samą historię można było napisać sprawniej, z większym pazurem. Tymczasem powstała powieść średniej jakości, której wymowa sprowadza się do konkluzji, że własnością "panów" byli nie tylko niewolnicy, ale również ich żony (Manon zazdrościła swojej zbiegłej służącej tego, że przez kilka dni mogła swobodnie podróżować po kraju jako biały mężczyzna). Jak dla mnie to za mało.
Moja ocena: 7/10
Valerie Martin, "Własność", Rebis, 2003
niedziela, 31 stycznia 2010
piątek, 29 stycznia 2010
Dym się rozwiewa - Jacek Milewski
Książka Jacka Milewskiego - obok "Oka świata" Maxa Cegielskiego - została nagrodzona w 2009 r. Nagrodą im. Beaty Pawlak. Kapituła konkursu swój wybór uzasadniła następująco:
"Dym się rozwiewa" to niezwykła książka o Cyganach w Polsce. Pełna kolorów i emocji. Autor nie pamięta o politycznej poprawności, my zapominamy o stereotypach. (Po tej książce Cygan przestaje być tylko „panem z patelnią”). Milewski opisał nieznany świat, który jest tuż, obok, na wyciągniecie ręki. Opisał ludzi, którzy ten swój świat chronią, ukrywają przed nam, więc budzą lęk, niepokój. Gdy „dym się rozwiewa” widzimy… sąsiadów - oglądających seriale, pijących piwo, odprowadzających dzieci do szkoły... Ale widzimy też rzeczy, które nas szokują, np. wydawanie za mąż 13-letnich dziewczynek.
Nic dodać, nic ująć. Opowieści Milewskiego, który przez 16 lat pracował jako nauczyciel i dyrektor szkoły dla Romów w Suwałkach, są bardzo interesujące. Miejscami może lekko ubarwione, ale to nie przeszkadza. Warto odłożyć na bok uprzedzenia i zagłębić się w ten świat. W końcu Cyganie, albo jak kto woli - Romowie - to nie tylko "Szabadabada amore". Zaskoczyła mnie np. niechęć starszych pokoleń do kształcenia dzieci i ścieżki emigracyjne bardzo podobne do tych "wydeptanych" już przez Polaków. Za najciekawsze teksty uważam "Karuzelę" - opowiadanie nie-Cyganki o pracy w charakterze guwernantki w bogatej rodzinie cygańskiej oraz "Czarli Godo" - dziennik 9-letniego chłopca, który podjął naukę w szkole.
Książka godna polecenia, a ciekawy wywiad z autorem można przeczytać tu.
Moja ocena: 8/10
Jacek Milewski, "Dym się rozwiewa", Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2009
"Dym się rozwiewa" to niezwykła książka o Cyganach w Polsce. Pełna kolorów i emocji. Autor nie pamięta o politycznej poprawności, my zapominamy o stereotypach. (Po tej książce Cygan przestaje być tylko „panem z patelnią”). Milewski opisał nieznany świat, który jest tuż, obok, na wyciągniecie ręki. Opisał ludzi, którzy ten swój świat chronią, ukrywają przed nam, więc budzą lęk, niepokój. Gdy „dym się rozwiewa” widzimy… sąsiadów - oglądających seriale, pijących piwo, odprowadzających dzieci do szkoły... Ale widzimy też rzeczy, które nas szokują, np. wydawanie za mąż 13-letnich dziewczynek.
Nic dodać, nic ująć. Opowieści Milewskiego, który przez 16 lat pracował jako nauczyciel i dyrektor szkoły dla Romów w Suwałkach, są bardzo interesujące. Miejscami może lekko ubarwione, ale to nie przeszkadza. Warto odłożyć na bok uprzedzenia i zagłębić się w ten świat. W końcu Cyganie, albo jak kto woli - Romowie - to nie tylko "Szabadabada amore". Zaskoczyła mnie np. niechęć starszych pokoleń do kształcenia dzieci i ścieżki emigracyjne bardzo podobne do tych "wydeptanych" już przez Polaków. Za najciekawsze teksty uważam "Karuzelę" - opowiadanie nie-Cyganki o pracy w charakterze guwernantki w bogatej rodzinie cygańskiej oraz "Czarli Godo" - dziennik 9-letniego chłopca, który podjął naukę w szkole.
Książka godna polecenia, a ciekawy wywiad z autorem można przeczytać tu.
Moja ocena: 8/10
Jacek Milewski, "Dym się rozwiewa", Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2009
środa, 27 stycznia 2010
Piaskowa góra - Joanna Bator
Nie wiem, dlaczego tak długo zwlekałam z lekturą tej powieści. Na szczęście - jak mawia jedna z jej bohaterek - "co komu pisane, jak kamień w wodę" (sic). Książka jest znakomita, z przyjemnością czytałam o czasach, które doskonale znam z dzieciństwa.
"Piaskowa góra" to saga rodzinna Chmurów i Maślaków, przeplatana historiami sąsiadów i znajomych. Akcja toczy się głównie w Wałbrzychu i skupia na losach małżeństwa Stefana i Jadwigi (później także ich córki Dominiki) obejmując okres od lat 70-tych do 90-tych ub. wieku. Czegóż tu nie ma! Marzenia o kryształach, talonie na malucha i zięciu z Enerefu, wzloty i upadki głównych bohaterów, tajemnice rodzinne i dramaty. Wszystko podane pięknym językiem skrzącym się od błyskotliwych i dowcipnych skojarzeń. Oto kilka przykładów:
Córki psują się szybciej niż mięso na mielone. Najlepiej byłoby je zamrozić i wyjąć bezpośrednio przed spożyciem. (s. 180)
oraz:
Tylko ta kobieta, piękna matka z blizną po szwedzkiej szabli na policzku, okaleczona jak ona, miała dla Jadzi jakąś realność. Baba zawsze babę lepi zrozumi niż ukrzyżowany chłop, i do tego kawaler. (s. 191)
i:
Po tych nieudanych konkurach wypadł na dwa lata z kolejki z powodu polio, które lekko skróciło mu lewą nogę i napełniło goryczą tak dokładnie, że do końca trzymał jej kwaśne ciepło jak dobry termofor. (s. 282)
A goryczy, rozczarowań i zazdrości jest u Bator sporo; niespełnione miłości, zniweczone plany i marzenia są tu na porządku dziennym. Po prostu - samo życie. Losy bohaterów z pewnością mogą przypominać życiorysy osób, jakie sami znamy, w końcu autorka portretuje Polaków przeciętnych, bez nadzwyczajnych aspiracji, a usilnie starających się utrzymać na powierzchni życia. Osobiście wiele ze zjawisk opisanych w powieści pamiętam z własnego doświadczenia, choć na szczęście nie byłam w ich centrum. Co ważne, kpiny z tzw. małej stabilizacji nie są dotkliwe czy prześmiewcze, jest w nich doza zrozumienia.
Po raz kolejny podczas lektury zastanawiałam się nad wpływem światopoglądu rodziny na rozwój dziecka. Outsiderka Dominika pozostała odporna na materialistyczne zapędy rodziców, jednak matka nie umiała jej pokochać, a tym bardziej docenić. Jej niechęć do córki miała również inne podłoże: po części "odziedziczona", po części wynikająca z żalu za zmarłą bliźniaczą siostrą Dominiki. Gdyby się zastanowić, to można dostrzec, że większość bohaterów powieści dźwiga swój osobisty krzyż. Każdego z nich los naznaczył, zostawił jakąś zadrę.
Świetna książka. Oby jej kontynuacja, która ma się ukazać na wiosnę, była równie dobra.
Moja ocena: 10/10
Joanna Bator, "Piaskowa Góra", Wydawnictwo W.A.B, 2009
"Piaskowa góra" to saga rodzinna Chmurów i Maślaków, przeplatana historiami sąsiadów i znajomych. Akcja toczy się głównie w Wałbrzychu i skupia na losach małżeństwa Stefana i Jadwigi (później także ich córki Dominiki) obejmując okres od lat 70-tych do 90-tych ub. wieku. Czegóż tu nie ma! Marzenia o kryształach, talonie na malucha i zięciu z Enerefu, wzloty i upadki głównych bohaterów, tajemnice rodzinne i dramaty. Wszystko podane pięknym językiem skrzącym się od błyskotliwych i dowcipnych skojarzeń. Oto kilka przykładów:
Córki psują się szybciej niż mięso na mielone. Najlepiej byłoby je zamrozić i wyjąć bezpośrednio przed spożyciem. (s. 180)
oraz:
Tylko ta kobieta, piękna matka z blizną po szwedzkiej szabli na policzku, okaleczona jak ona, miała dla Jadzi jakąś realność. Baba zawsze babę lepi zrozumi niż ukrzyżowany chłop, i do tego kawaler. (s. 191)
i:
Po tych nieudanych konkurach wypadł na dwa lata z kolejki z powodu polio, które lekko skróciło mu lewą nogę i napełniło goryczą tak dokładnie, że do końca trzymał jej kwaśne ciepło jak dobry termofor. (s. 282)
A goryczy, rozczarowań i zazdrości jest u Bator sporo; niespełnione miłości, zniweczone plany i marzenia są tu na porządku dziennym. Po prostu - samo życie. Losy bohaterów z pewnością mogą przypominać życiorysy osób, jakie sami znamy, w końcu autorka portretuje Polaków przeciętnych, bez nadzwyczajnych aspiracji, a usilnie starających się utrzymać na powierzchni życia. Osobiście wiele ze zjawisk opisanych w powieści pamiętam z własnego doświadczenia, choć na szczęście nie byłam w ich centrum. Co ważne, kpiny z tzw. małej stabilizacji nie są dotkliwe czy prześmiewcze, jest w nich doza zrozumienia.
Po raz kolejny podczas lektury zastanawiałam się nad wpływem światopoglądu rodziny na rozwój dziecka. Outsiderka Dominika pozostała odporna na materialistyczne zapędy rodziców, jednak matka nie umiała jej pokochać, a tym bardziej docenić. Jej niechęć do córki miała również inne podłoże: po części "odziedziczona", po części wynikająca z żalu za zmarłą bliźniaczą siostrą Dominiki. Gdyby się zastanowić, to można dostrzec, że większość bohaterów powieści dźwiga swój osobisty krzyż. Każdego z nich los naznaczył, zostawił jakąś zadrę.
Świetna książka. Oby jej kontynuacja, która ma się ukazać na wiosnę, była równie dobra.
Moja ocena: 10/10
Joanna Bator, "Piaskowa Góra", Wydawnictwo W.A.B, 2009
niedziela, 24 stycznia 2010
Kobieca agencja detektywistyczna nr 1 - Alexander McCall Smith
Z notki biograficznej wynika, że Alexander McCall Smith jest prawnikiem, specjalistą od medycyny sądowej i bioetyki. I być może na tym powinien poprzestać, ponieważ pisanie kryminałów nie jest jego mocną stroną.
Za namową przyjaciółki przeczytałam pierwszą część cyklu o przygodach mma Ramotswe z Botswany. Wydawałoby się, że i miejsce akcji, i postać pani detektyw - korpulentnej kobiety po 30-tce - stanowią doskonały punkt wyjścia do stworzenia nieco egzotycznego kryminału. Tymczasem fabuła jest dość naiwna, chwilami niekonsekwentna i wręcz nudnawa, postać głównej bohaterki zaś - mocno wyidealizowana, a w efekcie - jednowymiarowa. Autor serwuje czytelnikom peany na cześć Botswany, dydaktyczne wtręty np. w kwestii feminizmu. Do tego słodkawe zakończenie.
Jak dla mnie - czytelniczy niewypał i zmarnowana szansa. Zupełnie nie rozumiem popularności serii, ale może dalsze części są lepsze.
Moja ocena: 6/10
Alexander McCall Smith, "Kobieca agencja detektywistyczna nr 1", Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2004
Za namową przyjaciółki przeczytałam pierwszą część cyklu o przygodach mma Ramotswe z Botswany. Wydawałoby się, że i miejsce akcji, i postać pani detektyw - korpulentnej kobiety po 30-tce - stanowią doskonały punkt wyjścia do stworzenia nieco egzotycznego kryminału. Tymczasem fabuła jest dość naiwna, chwilami niekonsekwentna i wręcz nudnawa, postać głównej bohaterki zaś - mocno wyidealizowana, a w efekcie - jednowymiarowa. Autor serwuje czytelnikom peany na cześć Botswany, dydaktyczne wtręty np. w kwestii feminizmu. Do tego słodkawe zakończenie.
Jak dla mnie - czytelniczy niewypał i zmarnowana szansa. Zupełnie nie rozumiem popularności serii, ale może dalsze części są lepsze.
Moja ocena: 6/10
Alexander McCall Smith, "Kobieca agencja detektywistyczna nr 1", Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2004
piątek, 22 stycznia 2010
Dzieci bohaterów - Lyonel Trouillot
Rodzeństwo ze slumsów Port-au-Prince mają dość ojca maltretującego matkę. Pewnego dnia 16-letnia Mariela rusza jej na odsiecz i z pomocą młodszego brata zabija ojca. Uciekają do lepszej dzielnicy, włóczą się bez celu wiedząc, że ich dni są policzone, a los przesądzony. Książka jest relacją brata Marieli z owej trzydniowej tułaczki.
Przemoc rodzi przemoc - to już niemal truizm i być może dlatego historia zbrodni niezbyt mnie poruszyła. Nie zauważyłam też w niej gniewu, o którym wspominali niektórzy recenzenci. Jest tu natomiast beznadzieja i rezygnacja. Dzieciaki tkwią w zaklętym kręgu własnej - ubogiej - dzielnicy, najwyraźniej nie dostrzegają możliwości wyrwania się z niej. Ci, którym się udało, są postrzegani jako obcy, nie zasługują na szacunek, ale na docinki. I chyba właśnie to mnie najbardziej poruszyło: zupełnie inny system wartości, a może nawet ich brak, bo co sądzić o ojcu, który w XXI wieku zabrania chodzić dzieciom do szkoły, przepija skradzione żonie pieniądze i jest damskim bokserem? Los Marieli i Colina został poniekąd przypieczętowany przez ich nieodpowiedzialnych rodziców: bez wykształcenia ich życie potoczyłoby się zapewne podobnie jak w przypadku matki i ojca, ponieważ jednak pod wpływem impulsu zabili zakałę rodu, skończą jeszcze gorzej, bo w więzieniu. Trudno dostrzec inne możliwości.
Dla mnie to książka o przyspieszonym dojrzewaniu i determinowaniu losu przez miejsce urodzenia. Gorzka, zważywszy, że dzieciaki nie były z gruntu złe (Mariela była nawet bardzo inteligentna i pojętna), a miały pecha urodzić się w nieodpowiednim miejscu i rodzinie. Cieszę się, że mogłam przeczytać książkę z tak odległego i rzadko obecnego w literaturze kraju jak Haiti.
Moja ocena: 8/10
Lyonel Trouillot, "Dzieci bohaterów", Wydawnictwo Karakter, 2009
Przemoc rodzi przemoc - to już niemal truizm i być może dlatego historia zbrodni niezbyt mnie poruszyła. Nie zauważyłam też w niej gniewu, o którym wspominali niektórzy recenzenci. Jest tu natomiast beznadzieja i rezygnacja. Dzieciaki tkwią w zaklętym kręgu własnej - ubogiej - dzielnicy, najwyraźniej nie dostrzegają możliwości wyrwania się z niej. Ci, którym się udało, są postrzegani jako obcy, nie zasługują na szacunek, ale na docinki. I chyba właśnie to mnie najbardziej poruszyło: zupełnie inny system wartości, a może nawet ich brak, bo co sądzić o ojcu, który w XXI wieku zabrania chodzić dzieciom do szkoły, przepija skradzione żonie pieniądze i jest damskim bokserem? Los Marieli i Colina został poniekąd przypieczętowany przez ich nieodpowiedzialnych rodziców: bez wykształcenia ich życie potoczyłoby się zapewne podobnie jak w przypadku matki i ojca, ponieważ jednak pod wpływem impulsu zabili zakałę rodu, skończą jeszcze gorzej, bo w więzieniu. Trudno dostrzec inne możliwości.
Dla mnie to książka o przyspieszonym dojrzewaniu i determinowaniu losu przez miejsce urodzenia. Gorzka, zważywszy, że dzieciaki nie były z gruntu złe (Mariela była nawet bardzo inteligentna i pojętna), a miały pecha urodzić się w nieodpowiednim miejscu i rodzinie. Cieszę się, że mogłam przeczytać książkę z tak odległego i rzadko obecnego w literaturze kraju jak Haiti.
Moja ocena: 8/10
Lyonel Trouillot, "Dzieci bohaterów", Wydawnictwo Karakter, 2009
środa, 20 stycznia 2010
The Moons of Jupiter - Alice Munro
Mimo że opowiadania zamieszczone w zbiorze powstały w latach 1977-1984, upływ czasu im nie zaszkodził. Tak jak i w znanej polskim czytelnikom "Uciekinierce", tak i tu Munro skupia się na kobietach na różnych etapach życia. Pisze o ich związkach z mężczyznami i rodziną, dojrzewaniu i kryzysach, kilka opowiadań poświęconych jest wyłącznie ludziom starszym.
Najbardziej podobało mi się opowiadanie 'Accident' (Wypadek) o młodej nauczycielce śpiewu, która ma romans z kolegą z pracy. Jak często u Munro, rozwój akcji nie jest oczywisty, nie podąża utartymi ścieżkami. Napięcie i niepokój są obecne, ale kulminacja daleka jest od fajerwerków. Niekiedy - jak np. w 'Prue' - opowiadanie kończy jakby za wcześnie, oczekuje się kontynuacji, tymczasem pointa już nastąpiła. Muszę przyznać, że podobał mi się taki chwyt.
Nie potrafię sprecyzować, na czym polega urok pisarstwa Munro. Może właśnie na braku sztampowości, może na lekkim chłodzie. Lubię książki, których bohaterowie nie są "przesłodzeni", nie wzbudzają natychmiastowej sympatii lub wręcz współczucia, a raczej neutralne odczucia. Tak jest w 'Moons of Jupiter' i mam nadzieję - w innych zbiorach opowiadań, które już czekają na mojej półce.
Moja ocena: 8/10
Alice Munro, "The Moons of Jupiter', Penguin Books, 1984
Najbardziej podobało mi się opowiadanie 'Accident' (Wypadek) o młodej nauczycielce śpiewu, która ma romans z kolegą z pracy. Jak często u Munro, rozwój akcji nie jest oczywisty, nie podąża utartymi ścieżkami. Napięcie i niepokój są obecne, ale kulminacja daleka jest od fajerwerków. Niekiedy - jak np. w 'Prue' - opowiadanie kończy jakby za wcześnie, oczekuje się kontynuacji, tymczasem pointa już nastąpiła. Muszę przyznać, że podobał mi się taki chwyt.
Nie potrafię sprecyzować, na czym polega urok pisarstwa Munro. Może właśnie na braku sztampowości, może na lekkim chłodzie. Lubię książki, których bohaterowie nie są "przesłodzeni", nie wzbudzają natychmiastowej sympatii lub wręcz współczucia, a raczej neutralne odczucia. Tak jest w 'Moons of Jupiter' i mam nadzieję - w innych zbiorach opowiadań, które już czekają na mojej półce.
Moja ocena: 8/10
Alice Munro, "The Moons of Jupiter', Penguin Books, 1984
poniedziałek, 18 stycznia 2010
Dzikie palmy - William Faulkner
Dziwna książka. Niby historia miłosna, a miłości w niej jak na lekarstwo. Jest para kochanków, ona nawet decyduje się odejść od męża i dzieci, tułają się po Stanach Zjednoczonych w poszukiwaniu miejsca dla siebie, jednak trudno tu dostrzec głębokie uczucia, które miałyby łączyć tę parę. Szamocą się nie tylko z okolicznościami, ale i z sobą nawzajem.
Harry jest niedoświadczony i bierny, nie potrafi podejmować decyzji, Charlotte przejmuje dowodzenie, ma konkretną wizję ich przyszłości. Niestety nie jest ona zbyt optymistyczna, ponieważ jest rok 1937 i kobieta zamężna żyjąca z kochankiem nie może liczyć na wyrozumiałość społeczeństwa. Charlotte nie należy z kolei do osób, które ulegają konwenansom: nie chce się ukrywać ani przemykać kuchennymi drzwiami. Ma w sobie coś ze straceńca, nie liczy się z konsekwencjami romansu, ponieważ wierzy, "(...) że miłość i cierpienie to jedno i to samo i że wartość miłości zmierzy się sumą, jaką trzeba za nią zapłacić; i zawsze, jeśli to wypada zbyt tanio, to znaczy, że człowiek oszukuje sam siebie" (s. 50). Obojgu przyjdzie drogo zapłacić za przeżyte wspólnie chwile.
Bohaterów "Dzikich palm" nie da się lubić. Na dobrą sprawę nie wiadomo nawet, co ich ku sobie popchnęło. Może dlatego ich historia niezbyt mnie poruszyła. Oprócz niedopowiedzeń Faulkner serwuje czytelnikowi sporo zagmatwanych przemyśleń i przyznam, że trzeba się dobrze skupić, żeby za nimi nadążyć. Zdania są długie, wielokrotne złożone, pełne dygresji i retrospekcji. I tak na przykład pukanie do drzwi, od którego książka się zaczyna, powróci do akcji dopiero po 11 stronach.
Z ciekawostek: w kopalni w Utah, gdzie pracę podejmuje Harry, pracują Polacy. Oto jak autor opisuje jednego z nich: "(...) w pobliżu nie było widać nikogo oprócz jakiegoś niechlujnego olbrzyma, którego wygląd zdumiał ich i zaskoczył. Miał na sobie barani kożuch, jego blade oczy wyglądały tak, jakby od dawna nie spał, a w niechlujnej twarzy, według wszelkiego prawdopodobieństwa od szeregu dni nie golonej i nie mytej, malowała się duma, dzikość i trochę histerii. Był to Polak, nie mówił po angielsku, ale bełkocząc coś i gwałtownie gestykulując wskazywał przeciwną stronę kanionu" (s. 140) i dalej: "(...)to złudzenie olbrzymiego wzrostu stwarzała jakaś atmosfera wokoło nich, promieniująca z nich wszystkich dziecięca naiwność i łatwowierność" (s.148).
Podsumowując - cieszę się, że "Dzikie palmy" przeczytałam, jednak do Faulknera szybko nie powrócę.
Moja ocena: 7/10
William Faulkner, "Dzikie palmy", Książka i Wiedza, 1977
Harry jest niedoświadczony i bierny, nie potrafi podejmować decyzji, Charlotte przejmuje dowodzenie, ma konkretną wizję ich przyszłości. Niestety nie jest ona zbyt optymistyczna, ponieważ jest rok 1937 i kobieta zamężna żyjąca z kochankiem nie może liczyć na wyrozumiałość społeczeństwa. Charlotte nie należy z kolei do osób, które ulegają konwenansom: nie chce się ukrywać ani przemykać kuchennymi drzwiami. Ma w sobie coś ze straceńca, nie liczy się z konsekwencjami romansu, ponieważ wierzy, "(...) że miłość i cierpienie to jedno i to samo i że wartość miłości zmierzy się sumą, jaką trzeba za nią zapłacić; i zawsze, jeśli to wypada zbyt tanio, to znaczy, że człowiek oszukuje sam siebie" (s. 50). Obojgu przyjdzie drogo zapłacić za przeżyte wspólnie chwile.
Bohaterów "Dzikich palm" nie da się lubić. Na dobrą sprawę nie wiadomo nawet, co ich ku sobie popchnęło. Może dlatego ich historia niezbyt mnie poruszyła. Oprócz niedopowiedzeń Faulkner serwuje czytelnikowi sporo zagmatwanych przemyśleń i przyznam, że trzeba się dobrze skupić, żeby za nimi nadążyć. Zdania są długie, wielokrotne złożone, pełne dygresji i retrospekcji. I tak na przykład pukanie do drzwi, od którego książka się zaczyna, powróci do akcji dopiero po 11 stronach.
Z ciekawostek: w kopalni w Utah, gdzie pracę podejmuje Harry, pracują Polacy. Oto jak autor opisuje jednego z nich: "(...) w pobliżu nie było widać nikogo oprócz jakiegoś niechlujnego olbrzyma, którego wygląd zdumiał ich i zaskoczył. Miał na sobie barani kożuch, jego blade oczy wyglądały tak, jakby od dawna nie spał, a w niechlujnej twarzy, według wszelkiego prawdopodobieństwa od szeregu dni nie golonej i nie mytej, malowała się duma, dzikość i trochę histerii. Był to Polak, nie mówił po angielsku, ale bełkocząc coś i gwałtownie gestykulując wskazywał przeciwną stronę kanionu" (s. 140) i dalej: "(...)to złudzenie olbrzymiego wzrostu stwarzała jakaś atmosfera wokoło nich, promieniująca z nich wszystkich dziecięca naiwność i łatwowierność" (s.148).
Podsumowując - cieszę się, że "Dzikie palmy" przeczytałam, jednak do Faulknera szybko nie powrócę.
Moja ocena: 7/10
William Faulkner, "Dzikie palmy", Książka i Wiedza, 1977
piątek, 15 stycznia 2010
Afrykanin - J.M.G. Le Clezio
To moje drugie podejście do prozy Le Clezio po nieudanej lekturze "Powracającego głodu". Na szczęście tym razem było lepiej, choć bez rewelacji.
"Afrykanin" to wspomnienia z dzieciństwa: w 1948 r. ośmioletni wówczas autor wyjechał z matką i bratem do Nigerii, aby dołączyć do ojca pracującego tam jako lekarz medycyny tropikalnej. Było to nie tylko pierwsze spotkanie z Afryką, ale także z ojcem, który okazał się człowiekiem dość surowym i zasadniczym. To jednak kwestie drugorzędne, autor zapamiętał go przede wszystkim jako całkowicie oddanego swojej pracy i dalekiego od konformizmu kolonistów. Afryka stała się dla niego przybraną ojczyzną i to do niego odnosi się tytuł książki.
Ojcowskie zamiłowanie do dyscypliny równoważyła duża swoboda, Le Clezio wspomina: "otrzymałem (...) swobodę w takim stężeniu, że mnie parzyła, upajała, dawała rozkosz aż do bólu" (s. 101). Chłopcy spędzali zatem czas na zabawach w sawannie, fantastyczne są opisy zbliżającej się burzy, przemarszu mrówek, polowania na skorpiony czy niszczenia kopców termitów.
Wspomnienia nie są nostalgiczne, ani sentymentalne, jest w nich za to pewna melancholia, która nadaje książce sporo uroku. Całość napisana jest pięknym językiem, choć niekiedy gubiłam się gąszczu długich zdań. Przeczytać można, ale niekoniecznie.
Moja ocena: 7/10
J.M.G Le Clezio, "Afrykanin", Wydawnictwo Cyklady, 2008
"Afrykanin" to wspomnienia z dzieciństwa: w 1948 r. ośmioletni wówczas autor wyjechał z matką i bratem do Nigerii, aby dołączyć do ojca pracującego tam jako lekarz medycyny tropikalnej. Było to nie tylko pierwsze spotkanie z Afryką, ale także z ojcem, który okazał się człowiekiem dość surowym i zasadniczym. To jednak kwestie drugorzędne, autor zapamiętał go przede wszystkim jako całkowicie oddanego swojej pracy i dalekiego od konformizmu kolonistów. Afryka stała się dla niego przybraną ojczyzną i to do niego odnosi się tytuł książki.
Ojcowskie zamiłowanie do dyscypliny równoważyła duża swoboda, Le Clezio wspomina: "otrzymałem (...) swobodę w takim stężeniu, że mnie parzyła, upajała, dawała rozkosz aż do bólu" (s. 101). Chłopcy spędzali zatem czas na zabawach w sawannie, fantastyczne są opisy zbliżającej się burzy, przemarszu mrówek, polowania na skorpiony czy niszczenia kopców termitów.
Wspomnienia nie są nostalgiczne, ani sentymentalne, jest w nich za to pewna melancholia, która nadaje książce sporo uroku. Całość napisana jest pięknym językiem, choć niekiedy gubiłam się gąszczu długich zdań. Przeczytać można, ale niekoniecznie.
Moja ocena: 7/10
J.M.G Le Clezio, "Afrykanin", Wydawnictwo Cyklady, 2008
środa, 13 stycznia 2010
Kolor Purpury - Alice Walker
W ramach wyzwania czytelniczego "Amerykańskie Południe" i przygotowania do lektury innych książek Alice Walker postanowiłam przeczytać "Kolor Purpury". Do dzisiaj mam w pamięci znakomitą kreację Whoopi Goldberg w ekranizacji tej powieści i nie jestem w stanie wyobrazić sobie innej osoby w roli głównej bohaterki - Celii.
"Kolor Purpury" to powieść epistolarna, składająca się z listów słabo wykształconej Celii (stąd ich wyjątkowo potoczny, często niegramatyczny styl) oraz jej siostry Nettie przebywającej na misji w Afryce. Osamotniona Celia początkowo pisze do Boga, bo - jak twierdzi póki umię napisać "Bóg" to nie jestem sama (s. 22), a trafiwszy na ślad siostry, adresuje korespondencję już do Nettie. Wskutek zawiłości losu, ich listy przez lata mijają się.
Opisywane wydarzenia mają miejsce w latach 30-tych i późniejszych ubiegłego stulecia, głównie w stanie Georgia i w Liberii. Umiejscowienie akcji nie jest oczywiste, w zasadzie trzeba się go domyślać na podstawie przemyconych informacji. Świat Celii wydaje się ograniczać do najbliższego otoczenia czyli małego miasteczka, historia prawie tu nie dociera. Główne bohaterki powieści (bohaterowie również) to czarni, biali pojawiają się tu z rzadka.
I mimo, że wydarzenia dotyczą czasów segregacji rasowej, to nie znajdziemy tu rozdzierających serce historii o złym traktowaniu przez białych. Owszem, wspomina się tu oddzielne przedziały w pociągu, nieuprzejmą obsługę w sklepie, opisuje wykorzystaną seksualnie przez policję Mary Agnes, czy niesprawiedliwie i dotkliwie potraktowaną przez burmistrza Sofię, ale nie są to najważniejsze tematy.
Najważniejsza jest droga Celii do uzyskania własnej niezależności i zaistnienia jako kobieta. Poniewierana przez ojczyma, później męża, przez lata żyje jako tania siła robocza i służąca we własnym domu. Jest tak zastraszona i uległa, że sprawia wrażenie opóźnionej w rozwoju. Za sprawą przyjaźni z kochanką męża (sic) sytuacja powoli się zmienia: Celia zaczyna bronić własnego "ja", odkrywa swoją seksualność, zmienia sposób postrzeganie Boga, a w końcu usamodzielnia się. Wszystko jest trudne nie za sprawą białych, ale czarnych, zwłaszcza mężczyzn, którym emancypacja kobiet zupełnie nie odpowiada.
Sam tytuł, który właściwie powinien brzmieć "Kolor Fioletu", wiąże się początkowo z bólem - fioletowe są siniaki powstałe wskutek bicia, fioletowe są najbardziej intymne części ciała gwałconej kobiety. Z czasem jednak fiolet staje się symbolem piękna (rośliny na polu) i marzeń (kolor ścian we własnym domu). Przy pomocy przyjaciół i ukochanych oraz własnej woli wiele w życiu można zmienić.
Powieść bardzo mi się podobała, zakończenie mocno mnie wzruszyło. Myślę, że film - jakkolwiek świetny - nie jest w stanie oddać wszystkich niuansów. Gratulacje należą się Michałowi Kłobukowskiemu za tłumaczenie, to sztuka tak doskonale wczuć się w tok myślenia i język niewykształconej osoby.
W 1983 r. "Kolor Purpury" został nagrodzony Pulitzerem.
Moja ocena: 10/10
Alice Walker, "Kolor Purpury", Wydawnictwo Ryton, 1992
"Kolor Purpury" to powieść epistolarna, składająca się z listów słabo wykształconej Celii (stąd ich wyjątkowo potoczny, często niegramatyczny styl) oraz jej siostry Nettie przebywającej na misji w Afryce. Osamotniona Celia początkowo pisze do Boga, bo - jak twierdzi póki umię napisać "Bóg" to nie jestem sama (s. 22), a trafiwszy na ślad siostry, adresuje korespondencję już do Nettie. Wskutek zawiłości losu, ich listy przez lata mijają się.
Opisywane wydarzenia mają miejsce w latach 30-tych i późniejszych ubiegłego stulecia, głównie w stanie Georgia i w Liberii. Umiejscowienie akcji nie jest oczywiste, w zasadzie trzeba się go domyślać na podstawie przemyconych informacji. Świat Celii wydaje się ograniczać do najbliższego otoczenia czyli małego miasteczka, historia prawie tu nie dociera. Główne bohaterki powieści (bohaterowie również) to czarni, biali pojawiają się tu z rzadka.
I mimo, że wydarzenia dotyczą czasów segregacji rasowej, to nie znajdziemy tu rozdzierających serce historii o złym traktowaniu przez białych. Owszem, wspomina się tu oddzielne przedziały w pociągu, nieuprzejmą obsługę w sklepie, opisuje wykorzystaną seksualnie przez policję Mary Agnes, czy niesprawiedliwie i dotkliwie potraktowaną przez burmistrza Sofię, ale nie są to najważniejsze tematy.
Najważniejsza jest droga Celii do uzyskania własnej niezależności i zaistnienia jako kobieta. Poniewierana przez ojczyma, później męża, przez lata żyje jako tania siła robocza i służąca we własnym domu. Jest tak zastraszona i uległa, że sprawia wrażenie opóźnionej w rozwoju. Za sprawą przyjaźni z kochanką męża (sic) sytuacja powoli się zmienia: Celia zaczyna bronić własnego "ja", odkrywa swoją seksualność, zmienia sposób postrzeganie Boga, a w końcu usamodzielnia się. Wszystko jest trudne nie za sprawą białych, ale czarnych, zwłaszcza mężczyzn, którym emancypacja kobiet zupełnie nie odpowiada.
Sam tytuł, który właściwie powinien brzmieć "Kolor Fioletu", wiąże się początkowo z bólem - fioletowe są siniaki powstałe wskutek bicia, fioletowe są najbardziej intymne części ciała gwałconej kobiety. Z czasem jednak fiolet staje się symbolem piękna (rośliny na polu) i marzeń (kolor ścian we własnym domu). Przy pomocy przyjaciół i ukochanych oraz własnej woli wiele w życiu można zmienić.
Powieść bardzo mi się podobała, zakończenie mocno mnie wzruszyło. Myślę, że film - jakkolwiek świetny - nie jest w stanie oddać wszystkich niuansów. Gratulacje należą się Michałowi Kłobukowskiemu za tłumaczenie, to sztuka tak doskonale wczuć się w tok myślenia i język niewykształconej osoby.
W 1983 r. "Kolor Purpury" został nagrodzony Pulitzerem.
Moja ocena: 10/10
Alice Walker, "Kolor Purpury", Wydawnictwo Ryton, 1992
Wyzwania czytelnicze
W tym tygodniu ruszają dwa wyzwania, do których z chęcią się przyłączam. Pierwsze to Nagrody Literackie.
Moja lista minimum wygląda następująco:
1. W. Myśliwski - "Traktat o łuskaniu fasoli"
2. A. Michaels - "Płomyki pamięci"
3. J. Berger - "G." (tyle razy zerkał na mnie w bibliotece, że dam mu szansę;)
4. E. McEwan - "Amsterdam"
W miarę możliwości przeczytam także Tokarczuk i Stasiuka (do tej pory czekają na półce), Miłosz, może "Rytuały morza" Goldinga. Do końca czerwca 2010 r. sporo jeszcze czasu, więc powinno się udać.
Drugie wyzwanie to Amerykańskie Południe w literaturze i potrwa do 31 marca.
Przeczytam:
1. W. Styron - 'Lie down in darkness'
2. A. Walker - "Kolor Purpury" oraz 'Temple of my familiar'
3. W. Faulkner - "Dzikie palmy"
W planach mam także 'The known world' Jonesa, ale nie jestem pewna, czy starczy mi czasu.
___
Moja lista minimum wygląda następująco:
1. W. Myśliwski - "Traktat o łuskaniu fasoli"
2. A. Michaels - "Płomyki pamięci"
3. J. Berger - "G." (tyle razy zerkał na mnie w bibliotece, że dam mu szansę;)
4. E. McEwan - "Amsterdam"
W miarę możliwości przeczytam także Tokarczuk i Stasiuka (do tej pory czekają na półce), Miłosz, może "Rytuały morza" Goldinga. Do końca czerwca 2010 r. sporo jeszcze czasu, więc powinno się udać.
Drugie wyzwanie to Amerykańskie Południe w literaturze i potrwa do 31 marca.
Przeczytam:
1. W. Styron - 'Lie down in darkness'
2. A. Walker - "Kolor Purpury" oraz 'Temple of my familiar'
3. W. Faulkner - "Dzikie palmy"
W planach mam także 'The known world' Jonesa, ale nie jestem pewna, czy starczy mi czasu.
___
poniedziałek, 11 stycznia 2010
The Caged Virgin - Ayaan Hirsi Ali
Ayaan Hirsi Ali znana jest w Polsce z książki "Niewierna". Muzułmanka z Somalii, która miała odwagę uciec przed zaaranżowanym małżeństwem, od kilku lat mieszka w Holandii, gdzie działa (także jako członkini parlamentu) na rzecz m.in. emancypacji kobiet muzułmańskich. Laureatka wielu nagród, prześladowana przez fanatycznych muzułmanów za współautorstwo filmu 'Submission'.
The Cage Virgin to zbór esejów, w których Hirsi prezentuje swoje krytyczne opinie na temat Islamu i sytuacji muzułmańskich kobiet. Opinie są wyważone i dobrze przemyślane, często poparte własnymi doświadczeniami. I tak według autorki wszelkie problemy z Islamem wywodzą się stąd, że: 1. Islam jest religią strachu (przed Bogiem), 2. wykładnią wszelkiej wiedzy są proroctwa Mahometa czyli nauki z VII wieku n.e., 3. Islam bazuje na moralności seksualnej. Dlatego też Hirsi usilnie namawia do kwestionowania religii i otwartej dyskusji. Niestety jest to trudne, a nawet wręcz niemożliwe, ponieważ każda osoba krytykująca Islam naraża się na odsądzenie od czci i wiary.
Autorka uważa, że hołdowanie przestarzałym zapisom religijnym powoduje zacofanie krajów muzułmańskich; nie dotyczy to właściwie tylko tych państw, które mają dostęp do bogactw naturalnych. Zacofanie odbija się także na kobietach, które nie dość, że skazane są na swego rodzaju wykluczenie ze społeczeństwa, to częstokroć nie posiadają nawet podstawowego wykształcenia. Błędne koło polega na tym, że jako matki nie są w stanie przekazać swoim dzieciom nic więcej niż przestarzałe wzorce i zasady.
Bardzo ciekawe są wywody dotyczące dziewictwa kobiet, które stało się niemal obsesją dla muzułmanów. Cnota to największy skarb kobiety, którego należy strzec za wszelką cenę - nawet za cenę jej życia. Utrata dziewictwa przed ślubem oznacza hańbę dla całej rodziny, zwłaszcza jej męskiej części, stąd też robi się wszystko, aby nieszczęsne kobiety "uchronić" od ewentualnych pokus i zagrożeń: są poddawane obrzezaniu, noszą stroje maskujące kobiecość, są izolowane od kontaktu ze światem zewnętrznym. Co za tym idzie, są niemal bezwolnymi istotami, których nieposłuszeństwo bywa surowo karane. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że muzułmanka jest tyle warta, co jej cnota.
Hirsi nie ogranicza się do napiętnowania bulwersujących kwestii, przedstawia również konkretne sposoby mające na celu poprawę sytuacji. Przede wszystkim podkreśla wagę oświecenia, jakiego jej zdaniem brakuje muzułmanom. Uważa, że państwa zachodnie nie powinny zbyt mocno użalać się nad losem pokrzywdzonych muzułmańskich emigrantów, ponieważ prowadzi to do podtrzymywania status quo. W zamian należy wskazywać drogi do rozwoju, emancypacji, a nawet zacząć stawiać pewne wymagania.
Autorka prezentuje ponadto rozwiązania dla placówek rządowych w zakresie zapobiegania obrzezywaniu dziewcząt i przemocy domowej w rodzinach emigranckich. Mamy tu także poradnik dla kobiet planujących odejście z domu oraz scenariusz filmu 'Submission', który stał się przyczyną śmierci jego reżysera Theo van Gogha w 2004 r. Życie samej Hirsi jest zagrożone z tego samego powodu.
Wyjątkowo pouczająca lektura.
Moja ocena: 10/10
Ayaan Hirsi Ali, 'The Caged Virgin. An Emancipation Proclamation for Women and Islam', Free Press, 2006.
The Cage Virgin to zbór esejów, w których Hirsi prezentuje swoje krytyczne opinie na temat Islamu i sytuacji muzułmańskich kobiet. Opinie są wyważone i dobrze przemyślane, często poparte własnymi doświadczeniami. I tak według autorki wszelkie problemy z Islamem wywodzą się stąd, że: 1. Islam jest religią strachu (przed Bogiem), 2. wykładnią wszelkiej wiedzy są proroctwa Mahometa czyli nauki z VII wieku n.e., 3. Islam bazuje na moralności seksualnej. Dlatego też Hirsi usilnie namawia do kwestionowania religii i otwartej dyskusji. Niestety jest to trudne, a nawet wręcz niemożliwe, ponieważ każda osoba krytykująca Islam naraża się na odsądzenie od czci i wiary.
Autorka uważa, że hołdowanie przestarzałym zapisom religijnym powoduje zacofanie krajów muzułmańskich; nie dotyczy to właściwie tylko tych państw, które mają dostęp do bogactw naturalnych. Zacofanie odbija się także na kobietach, które nie dość, że skazane są na swego rodzaju wykluczenie ze społeczeństwa, to częstokroć nie posiadają nawet podstawowego wykształcenia. Błędne koło polega na tym, że jako matki nie są w stanie przekazać swoim dzieciom nic więcej niż przestarzałe wzorce i zasady.
Bardzo ciekawe są wywody dotyczące dziewictwa kobiet, które stało się niemal obsesją dla muzułmanów. Cnota to największy skarb kobiety, którego należy strzec za wszelką cenę - nawet za cenę jej życia. Utrata dziewictwa przed ślubem oznacza hańbę dla całej rodziny, zwłaszcza jej męskiej części, stąd też robi się wszystko, aby nieszczęsne kobiety "uchronić" od ewentualnych pokus i zagrożeń: są poddawane obrzezaniu, noszą stroje maskujące kobiecość, są izolowane od kontaktu ze światem zewnętrznym. Co za tym idzie, są niemal bezwolnymi istotami, których nieposłuszeństwo bywa surowo karane. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że muzułmanka jest tyle warta, co jej cnota.
Hirsi nie ogranicza się do napiętnowania bulwersujących kwestii, przedstawia również konkretne sposoby mające na celu poprawę sytuacji. Przede wszystkim podkreśla wagę oświecenia, jakiego jej zdaniem brakuje muzułmanom. Uważa, że państwa zachodnie nie powinny zbyt mocno użalać się nad losem pokrzywdzonych muzułmańskich emigrantów, ponieważ prowadzi to do podtrzymywania status quo. W zamian należy wskazywać drogi do rozwoju, emancypacji, a nawet zacząć stawiać pewne wymagania.
Autorka prezentuje ponadto rozwiązania dla placówek rządowych w zakresie zapobiegania obrzezywaniu dziewcząt i przemocy domowej w rodzinach emigranckich. Mamy tu także poradnik dla kobiet planujących odejście z domu oraz scenariusz filmu 'Submission', który stał się przyczyną śmierci jego reżysera Theo van Gogha w 2004 r. Życie samej Hirsi jest zagrożone z tego samego powodu.
Wyjątkowo pouczająca lektura.
Moja ocena: 10/10
Ayaan Hirsi Ali, 'The Caged Virgin. An Emancipation Proclamation for Women and Islam', Free Press, 2006.
niedziela, 10 stycznia 2010
Friendly Fire - A.B. Yehoshua
Tytułowy friendly fire należy rozumieć dwojako: jako przyjacielski ogień czyli przypadkowy ostrzał własnych sił wojskowych oraz jako ogień jednoczący ludzi. Oba znaczenia i wiążące się z nim wydarzenia są w powieści kluczowe.
Akcja toczy się dwutorowo: w Afryce, dokąd wyjeżdża Daniela, aby spotkać się z owdowiałym szwagrem, który kilka lat wcześniej stracił także syna, właśnie podczas przyjacielskiego ostrzału oraz w Izraelu, gdzie pozostał Ya'ri, mąż Danieli, doglądający spraw rodzinnych oraz własnej firmy. Całość zamknięta została w sześciu dniach podczas święta Chanuki, kolejne rozdziały odpowiadają liczbie świec palonych danego dnia.
O ile forma bardzo mi się podobała, to z treścią było już gorzej. Książka jest przegadana, autor często skupia się na detalach nie wnoszących nic do akcji. Wszechobecny narrator wydaje się przemądrzały, ale może jest to kwestia tłumaczenia z hebrajskiego na angielski - miejscami tekst wydawał mi się "koślawy". Akcja toczy się powoli, na jaw wychodzą nieznane fakty, jednak na próżno oczekiwałam punktu kulminacyjnego - można powiedzieć, że się rozmył.
Była to dla mnie długa i żmudna lektura, kilkakrotnie przerywana, a przecież to niecałe 400 stron. Cenne było natomiast tło zdarzeń i możliwość poznania - choćby w niewielkim stopniu - kultury i życia współczesnego Izraela. Mimo wszystko z chęcią sięgnę po "Kochanka" i "Pana Mani" tego autora.
Moja ocena: 7/10
A.B. Yehoshua, 'Friendly Fire: A Duet', Harcourt, 2008
Akcja toczy się dwutorowo: w Afryce, dokąd wyjeżdża Daniela, aby spotkać się z owdowiałym szwagrem, który kilka lat wcześniej stracił także syna, właśnie podczas przyjacielskiego ostrzału oraz w Izraelu, gdzie pozostał Ya'ri, mąż Danieli, doglądający spraw rodzinnych oraz własnej firmy. Całość zamknięta została w sześciu dniach podczas święta Chanuki, kolejne rozdziały odpowiadają liczbie świec palonych danego dnia.
O ile forma bardzo mi się podobała, to z treścią było już gorzej. Książka jest przegadana, autor często skupia się na detalach nie wnoszących nic do akcji. Wszechobecny narrator wydaje się przemądrzały, ale może jest to kwestia tłumaczenia z hebrajskiego na angielski - miejscami tekst wydawał mi się "koślawy". Akcja toczy się powoli, na jaw wychodzą nieznane fakty, jednak na próżno oczekiwałam punktu kulminacyjnego - można powiedzieć, że się rozmył.
Była to dla mnie długa i żmudna lektura, kilkakrotnie przerywana, a przecież to niecałe 400 stron. Cenne było natomiast tło zdarzeń i możliwość poznania - choćby w niewielkim stopniu - kultury i życia współczesnego Izraela. Mimo wszystko z chęcią sięgnę po "Kochanka" i "Pana Mani" tego autora.
Moja ocena: 7/10
A.B. Yehoshua, 'Friendly Fire: A Duet', Harcourt, 2008
czwartek, 7 stycznia 2010
To oślepiające, nieobecne światło - Tahar Ben Jelloun
Dawno nie czytałam równie dobrej, co pięknej książki. Powieść Ben Jellouna powstała na podstawie autentycznych relacji z 18-letniego pobytu w tajnym marokańskim więzieniu. Uczestnicy nieudanego zamachu na króla odbywają karę w podziemnych celach wielkości grobu, pozbawieni w zasadzie wszystkiego, zwłaszcza światła. Władze nie ukrywają, że więźniowie mają umierać powoli.
Główny bohater, Salim, postanawia wytrwać i trzeba przyznać, że robi to metodycznie. Siłą wiary, wyobraźni i przede wszystkim woli stara się zapanować nad beznadziejną sytuacją. Zdaje sobie sprawę, że musi zachować godność, pokonać strach i ból. I bynajmniej nie nadzieja była mu ratunkiem (uważał ją za kłamstwo), ale siła umysłu czyli wewnętrzne światło. Dzięki modlitwom i niebywałej koncentracji potrafił oderwać się od rzeczywistości, wprowadzić w stan bliski mistycznemu upojeniu. Z czasem wyzbył się w ten sposób potrzeb, więzów z dawnym życiem i marzeń. W zamian osiągnął wewnętrzną wolność.
W moim odczuciu jest to książka o triumfie woli i rozumu. Przetrwanie 18 lat wegetacji pod ziemią bez żadnego zajęcia graniczy z cudem: większość skazanych zmarła wskutek wycieńczenia fizycznego lub psychicznego. Salimowi się udało, głównie za sprawą intelektu. Zdystansował się, ujarzmił czas, odrzucił nienawiść i inne zatruwające duszę uczucia. Dokonał tego z pełną świadomością, mozolnie ją wypracowując. Bije od niego niezwykły spokój i opanowanie, nie ma w nim ani krzty żalu czy pretensji.
Urzekł mnie również język powieści. Oto mój ulubiony fragment:
"Zawładnął mną ból. Odmawiałem wymawiania słowa "agonia". Wolałem "demencja". Brzmiało lepiej. Wspinałem się na wielką literę "D", podnosiłem ręce jak przed skokiem do basenu pełnego błękitnej wody. Chwytałem się "m", które było giętkie. Zanurzałem się, a potem wypływałem na powierzchnię. Łapałem "c" i owijałem się nim, jakbym był tonącym, który złapał koło ratunkowe. To, co sobie wyobrażałem, nie odpowiadało przyjętemu powszechnie znaczeniu tego słowa." (s. 246).
Moja ocena: 9/10
Tahar Ben Jelloun, "To oślepiające, nieobecne światło", Wydawnictwo Karakter, 2008
środa, 6 stycznia 2010
Jadę sobie - Marzena Filipczak
Podtytuł książki brzmi "Azja. Przewodnik dla podróżujących kobiet". Pierwsza część zatytułowana "Jadę sobie" powstała na podstawie bloga autorki pisanego podczas półrocznej podróży po Indiach, Malezji, Tajlandii, Kambodży i Wietnamie. Informacje o zwiedzanych miejscach czy lokalnych atrakcjach są dość powierzchowne, więcej jest spostrzeżeń dotyczących mieszkańców odwiedzanych krajów, a chyba najwięcej można dowiedzieć się o samym przemieszczaniu się. Owszem, zapiski są bardzo ciekawe, czyta się je niezmiernie szybko, całość jest ilustrowana świetnymi zdjęciami, jednak nie nazwałabym książki przewodnikiem.
Druga część czyli "Jadę sama" to poradnik dla kobiet podróżujących samotnie i jest to bardzo cenne źródło informacji. Autorka szczegółowo pisze m.in. o ochronie zdrowotnej, ubezpieczeniach, kartach płatniczych, zakupach, wizach, a nawet usługach fryzjerskich i kosmetycznych. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak wyczerpującymi uwagami i radami, które są na wagę złota dla osób nie korzystających z wyjazdów zorganizowanych.
Podczas lektury chwilami drażnił mnie zbyt potoczny język np. "rozwaliła mnie próba pokazania" (s. 40), "wiatr duje" (s. 65), "za cienka jestem na ten kraj" (s. 87), "tak dla fanu" (s. 94), "lokalesi" (s. 209) - czy o zgrozo - "u lokaleskich kobiet" (s. 173). Poza tym ghaty (ciąg kamiennych schodów) w liczbie pojedynczej to ghata czyli rodzaj żeński, a nie - jak pisze Filipczak - ten ghat, ghatów (s. 155).
Podsumowując - "Jadę sobie" warto przeczytać, jednak po lekturze mam wrażenie, że opisana podróż była bardziej uciążliwa niż przyjemna, a podejrzewam, że nie taki zamiar miała autorka.
Marzena Filipczak, "Jadę sobie. Azja. Podręcznik dla podróżujących kobiet", Poradnia K, 2009
Moja ocena: 7/10
Druga część czyli "Jadę sama" to poradnik dla kobiet podróżujących samotnie i jest to bardzo cenne źródło informacji. Autorka szczegółowo pisze m.in. o ochronie zdrowotnej, ubezpieczeniach, kartach płatniczych, zakupach, wizach, a nawet usługach fryzjerskich i kosmetycznych. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak wyczerpującymi uwagami i radami, które są na wagę złota dla osób nie korzystających z wyjazdów zorganizowanych.
Podczas lektury chwilami drażnił mnie zbyt potoczny język np. "rozwaliła mnie próba pokazania" (s. 40), "wiatr duje" (s. 65), "za cienka jestem na ten kraj" (s. 87), "tak dla fanu" (s. 94), "lokalesi" (s. 209) - czy o zgrozo - "u lokaleskich kobiet" (s. 173). Poza tym ghaty (ciąg kamiennych schodów) w liczbie pojedynczej to ghata czyli rodzaj żeński, a nie - jak pisze Filipczak - ten ghat, ghatów (s. 155).
Podsumowując - "Jadę sobie" warto przeczytać, jednak po lekturze mam wrażenie, że opisana podróż była bardziej uciążliwa niż przyjemna, a podejrzewam, że nie taki zamiar miała autorka.
Marzena Filipczak, "Jadę sobie. Azja. Podręcznik dla podróżujących kobiet", Poradnia K, 2009
Moja ocena: 7/10
poniedziałek, 4 stycznia 2010
Prowadź swój pług przez kości umarłych - Olga Tokarczuk
Jeśli cały nowy rok miałby obfitować w książki jakościowo zbliżone do najnowszej powieści Olgi Tokarczuk, to byłabym szczęśliwa. Właściwie miałam ją sobie darować, ponieważ recenzje były mocno niepochlebne, a i określenia typu "ekologiczny thriller" mocno mnie zniechęcały. Mimo wszystko skusiłam się i nie żałuję. Mało tego - jestem bardzo zadowolona.
Wciągnął mnie klimat tej książki, nietuzinkowa bohaterka i niespieszny rozwój akcji. Mało interesowało mnie, kto zabił, ważniejsza była sama przyjemność czytania. Chwilami było poważnie, chwilami zabawnie. Do tego znakomite ilustracje Jaromira Svejdika.
Główną bohaterką jest pani Duszejko, emerytowana inżynier i nauczycielka z Kotliny Kłodzkiej, przeciwniczka zabijania zwierząt, a ponadto amatorka astrolożka. Jak sama o sobie mówi: stara wariatka, hipiska z bożej łaski. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak jest postrzegana nie tylko przez urzędników, ale również i przez większość mieszkańców okolicy. I być może jest to także powód niechęci niektórych recenzentów (zwłaszcza płci męskiej): postać nieprzystawalna do ogółu, nawiedzona obrończyni praw zwierząt. Jakby było mało twierdzi, że wszystkimi zdarzeniami kierują gwiazdy i planety. Cóż, gdybym spotkała taką osobę, być może również nie potraktowałabym jej poważnie?
Książka zawiera kilka świetnych scen np. zebranie grzybiarzy celnie oddające nasz narodowy charakter, stworzenie człowieka czy kazanie księdza Szelesta. W adnotacjach Tokarczuk zaznacza, że powstało ono z fragmentów autentycznych tekstów pisanych przez kapelanów towarzystw łowieckich, które znalazła w internecie. Hipokryzja szaleje, aż miło. To trzeba po prostu przeczytać.
Być może "Prowadź swój pług przez kości umarłych" nie jest wybitnym dziełem literatury, dla mnie pozostanie jednak ważną lekturą. Owszem, bawi, ale zmusza także refleksji nad ważnymi kwestiami. Myślę, że na długo pozostanie mi w pamięci i tym bardziej cieszę się, że dwie poprzednie książki Tokarczuk wciąż przede mną.
Olga Tokarczuk, "Prowadź swój pług przez kości umarłych", Wydawnictwo Literackie, 2009
Moja ocena: 10/10
Wciągnął mnie klimat tej książki, nietuzinkowa bohaterka i niespieszny rozwój akcji. Mało interesowało mnie, kto zabił, ważniejsza była sama przyjemność czytania. Chwilami było poważnie, chwilami zabawnie. Do tego znakomite ilustracje Jaromira Svejdika.
Główną bohaterką jest pani Duszejko, emerytowana inżynier i nauczycielka z Kotliny Kłodzkiej, przeciwniczka zabijania zwierząt, a ponadto amatorka astrolożka. Jak sama o sobie mówi: stara wariatka, hipiska z bożej łaski. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak jest postrzegana nie tylko przez urzędników, ale również i przez większość mieszkańców okolicy. I być może jest to także powód niechęci niektórych recenzentów (zwłaszcza płci męskiej): postać nieprzystawalna do ogółu, nawiedzona obrończyni praw zwierząt. Jakby było mało twierdzi, że wszystkimi zdarzeniami kierują gwiazdy i planety. Cóż, gdybym spotkała taką osobę, być może również nie potraktowałabym jej poważnie?
Książka zawiera kilka świetnych scen np. zebranie grzybiarzy celnie oddające nasz narodowy charakter, stworzenie człowieka czy kazanie księdza Szelesta. W adnotacjach Tokarczuk zaznacza, że powstało ono z fragmentów autentycznych tekstów pisanych przez kapelanów towarzystw łowieckich, które znalazła w internecie. Hipokryzja szaleje, aż miło. To trzeba po prostu przeczytać.
Być może "Prowadź swój pług przez kości umarłych" nie jest wybitnym dziełem literatury, dla mnie pozostanie jednak ważną lekturą. Owszem, bawi, ale zmusza także refleksji nad ważnymi kwestiami. Myślę, że na długo pozostanie mi w pamięci i tym bardziej cieszę się, że dwie poprzednie książki Tokarczuk wciąż przede mną.
Olga Tokarczuk, "Prowadź swój pług przez kości umarłych", Wydawnictwo Literackie, 2009
Moja ocena: 10/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)