To moje drugie podejście do prozy Le Clezio po nieudanej lekturze "Powracającego głodu". Na szczęście tym razem było lepiej, choć bez rewelacji.
"Afrykanin" to wspomnienia z dzieciństwa: w 1948 r. ośmioletni wówczas autor wyjechał z matką i bratem do Nigerii, aby dołączyć do ojca pracującego tam jako lekarz medycyny tropikalnej. Było to nie tylko pierwsze spotkanie z Afryką, ale także z ojcem, który okazał się człowiekiem dość surowym i zasadniczym. To jednak kwestie drugorzędne, autor zapamiętał go przede wszystkim jako całkowicie oddanego swojej pracy i dalekiego od konformizmu kolonistów. Afryka stała się dla niego przybraną ojczyzną i to do niego odnosi się tytuł książki.
Ojcowskie zamiłowanie do dyscypliny równoważyła duża swoboda, Le Clezio wspomina: "otrzymałem (...) swobodę w takim stężeniu, że mnie parzyła, upajała, dawała rozkosz aż do bólu" (s. 101). Chłopcy spędzali zatem czas na zabawach w sawannie, fantastyczne są opisy zbliżającej się burzy, przemarszu mrówek, polowania na skorpiony czy niszczenia kopców termitów.
Wspomnienia nie są nostalgiczne, ani sentymentalne, jest w nich za to pewna melancholia, która nadaje książce sporo uroku. Całość napisana jest pięknym językiem, choć niekiedy gubiłam się gąszczu długich zdań. Przeczytać można, ale niekoniecznie.
Moja ocena: 7/10
J.M.G Le Clezio, "Afrykanin", Wydawnictwo Cyklady, 2008
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz